Dwa tygodnie temu po raz trzeci zdarzyła mi się awaria czajnika. Pierwszą przeszedłem 12 lat temu, drugą przed dwoma laty, trzecią teraz. Podejrzenia były różne, że to atak padaczki, że mini wylew, nic się nie potwierdziło, tomografia czajnika niczego ciekawego nie pokazała. Teraz bym zgadywał, że to mgła mózgowa, ale w jakiejś niespotykanej, ekstremalnej postaci.
Opiszę te okoliczności i objawy, które się powtórzyły. Może komuś się przytrafiło coś podobnego? Za każdym razem było to po wielu godzinach intensywnej pracy umysłu. Od lat narzekam na tę swoją cechę, którą w skrytości chyba jednak sobie cenię: że nie potrafię pracować nad czymś, co nie angażuje mnie w stu procentach, za to kiedy coś mnie tak właśnie angażuje, wtedy jestem mistrzem świata – niestety, tylko w tej aktualnej konkurencji. Znajomi wiedzą, jak często używam wyrażenia „wkręciłem się na maksa”, mówiąc o swoich bieżących zatrudnieniach. Kiedy przeczytam nowy wiersz Żadana i bardzo mi się spodoba, rzucam wszystkie inne zajęcia i nie wrócę do nich, póki tego wiersza nie przetłumaczę, choć nikomu mój przekład nie jest potrzebny do szczęścia. Kiedy wydawnictwo zamawia u mnie przekłady Żadana, a mnie akurat pochłania kwestia zdradzenia filozofii z teologią przez imć Augustyna z Hippony, strasznie mi trudno skupić się na żądanie na Żadanie. Dlaczego sobie cenię tę przypadłość? Bo lubię być mistrzem świata. Kto nie lubi, niech pierwszy rzuci swój nałóg.
28 grudnia, już po całym dniu zajęć głowowych, postanowiłem jeszcze usiąść nad tymi przekładami, na lajciku, z nastawieniem, że jak będą jakieś trudne miejsca, to zostawię je sobie na jutro, kiedy może uda mi się wyrwać z obleśnego uścisku Augustyna.
Wiemy mniej więcej, co ma na myśli student, kiedy, zakuwając do egzaminu, ślęczy nad książkami i mówi: „Już przestaję rozumieć, co czytam, piąty raz przelatuję oczami to samo zdanie i nic z niego nie kumam”. Od takiego stanu to się zawsze zaczyna. Człowiek nagle przestaje rozumieć zdania, nawet te napisane przez siebie. Teraz nawet zdążyłem poczuć, że przeginam, bo zamknąłem dokument z tymi przekładami, ale było już za późno. Pierwsze chwile to zawsze taki stan na pograniczu zerwania filmu. Nagle staję się idiotą. Najprostszy proces myślowy wydaje się zadaniem ponad siły i mam wrażenie, że mój organizm się przed nim broni. Pierwszy odruch: za wszelką cenę nie myśleć, również o tym, co się ze mną dzieje. Dać czajnikowi odpocząć. Nie widzę lepszego sposobu na opowiedzenie tego jak porównanie wysiłku umysłowego do fizycznego. Kiedy człowiek pcha pod górkę głaz albo wnosi krzyż na dziesiąte piętro i jest tak wykończony, że się wypierdziela do góry kołami, to organizm podpowiada mu: poleż trochę, najlepiej nawet nie wstawaj, a o dźwiganiu krzyża to w ogóle dzisiaj zapomnij.
Drugi odruch: zmoczyć czajnik zimną wodą. Nogi same prowadziły mnie do łazienki. Potem pragnienie snu, ale nie takie, że robię się senny, tylko czuję, że sen dobrze by mi zrobił. Pragnienie snu jako resetu procesów zachodzących w czajniku.
Dochodzenie do siebie trwa półtorej do dwóch godzin. Jest się świadomym, albo bardzo ociężałym myślowo. Akurat dzwonił Jacek Kleyff, może po pół godzinie. Nie pamiętałem, że miał dzwonić w celu dalszych namów na Sylwestra we Wro, ale wiedziałem, że lepiej nie odbierać, bo nie będę potrafił wydukać poprawnie zdania i tylko niepotrzebnie spowoduję niepokój, a to pewnie samo minie tak jak poprzednio.
Za pierwszym razem sam podejrzewałem mini udar, bo wyczytałem potem, że może on spowodować tymczasową albo trwałą utratę umiejętności czytania. A trzykrotnie nie tylko doświadczyłem, ale też miałem możliwość przyjrzenia się dość dokładnie temu szczególnemu zjawisku. I powiem Wam, że trzeba stać się idiotą, żeby zrozumieć, jak skomplikowanym tworem jest język. Biorę do ręki pierwszą z brzegu książkę i zasadniczo rozumiem słowa, które w niej są, ale każde z osobna. Natomiast nie rozumiem związków między nimi. Czytam „koń” i wiem, co to jest, potrafię sobie tego konia wyobrazić. Ale po przeczytaniu dwóch, trzech kolejnych słów, jestem już bardzo, bardzo daleko od tego konia, odgrodzony od niego grubą ścianą. Uwieczniłem kiedyś w wierszu ostatnie zdanie, jakie usłyszałem z ust Matki. Mówiła już wtedy głównie monosylabami: „O!”, „Patrz”, „Pies”, „Jeść”. Oglądaliśmy film, który ja jeszcze rozumiałem, a ona już nie, i w pewnym momencie powiedziała „Pies przyszedł”, co pozostawało w całkowitej zgodności z tym, co widać było na ekranie. I aż się uśmiechnęła, taka była zadowolona i dumna, że potrafiła powiedzieć coś tak niebywale mądrego. Więc to moje to było jakby coś podobnego. Poszczególne słowa były jak sfałszowane puzzle, sfałszowane w tym sensie, że chociaż na jednym widać głowę, a na drugim nogi, i rozumie się te elementy z osobna, to jednak nie da się z nich stworzyć całościowego obrazu głowonoga, ponieważ puzzle do siebie nie pasują. Świat w rozsypce.
Odpaliłem też audiobooka Agathy Christie, którego słucham przecież do snu ze względu na jego nieskomplikowaną, słabo angażującą uwagę treść. Jakieś zdanie zaczynało się od „Richard Amory”. Dziwne to były słowa, ale potrafiłem sobie przypomnieć, że to nazwisko jednego z bohaterów. Ale zajęło mi to tyle czasu, że lektor był już o dwa zdania dalej, czytał co najmniej 10 razy za szybko jak na moje możliwości. Każdy, kto uczył się prowadzić samochód w czasach przed automatyczną skrzynią biegów, wie, jak trudne jest z początku używanie wszystkich czterech kończyn naraz, kiedy każda ma inne zadanie. Jak powoli się to robiło: żeby ruszyć z miejsca, trzeba było wcisnąć lewą nogą sprzęgło, prawą ręką ująć wajchę i dobrze wycelować we właściwe położenie, żeby weszła jedynka, lewą ręką kontrolować kierownicę, po czym wciskając prawą nogą pedał gazu, którego nie wolno pomylić z umiejscowionym tuż obok pedałem hamulca, jednocześnie cofać powoli lewą nogę ze sprzęgła. Jak się ma praktykę, to się wykonuje tymi czterema kończynami jedną prostą czynność: rusza się z miejsca. Próbując słuchać audiobooka byłem jak posadzona pierwszy raz za kierownicą stonoga, bez szans na zebranie lawiny słów w jedną logiczną myśl. W ogóle dźwięk ludzkiego głosu był jazgotliwy i męczący. Z przyjemnością za to słuchałem dźwięku samochodów przejeżdżających za oknem, które otworzyłem szeroko, bo jak umierać to tylko przy otwartym oknie. Długie, nie za głośne i szumiące dźwięki były jak masaż mózgownicy, którą dopadł skurcz.
To jeszcze tylko to, jak jakoś tak po godzinie pomyślałem sobie powolutku, że przecież niedawno opowiadałem o awariach czajnika pani psychiatrze. I pamiętałem, że mam coś zdiagnozowane, ale za cholerę nie pamiętałem co, a wciąż czułem, że lepiej czajnika nie nadwyrężać próbami przypomnienia sobie. Polazłem do drugiego pokoju, gdzie mam swoje broszurki. Przeczytałem: ADHD, i po pierwsze, byłem zdziwiony, że to skrótowiec, a po drugie odebrałem tę nazwę jako bardzo dobrze mi znaną, ale bardzo dawno temu i nie wiadomo już, co znaczącą. Podobnego uczucia można doznać, kiedy się przypomni człowiekowi jakieś słowo, które często się spotykało w dzieciństwie, coś w rodzaju, powiedzmy, cymbergaja, ale jeszcze bardziej niż on zapomnianego. W ogóle nie miałem pojęcia, na czym to ADHD polega. W nawiasie była pełna nazwa, ale wtedy oczywiście za trudna do pojęcia.
Kiedy jeszcze z pół godziny później przypomniałem sobie nazwisko mojej psychiatry, byłem zadowolony jak Matka z psa, który przyszedł, bo już na bank wiedziałem, że dochodzę do siebie.
Przy kolejnej wizycie wybieraliśmy lekarstwo dla mnie, co było o tyle ułatwione, że nie ma żadnego wyboru. Z concertą są „zawirowania na rynku”, ale jak się pojeździ po mieście, to jest szansa upolować medikinet. Podzieliłem się z psychiatrą obawami, że skoro ma mi to umożliwić wydajniejszą pracę czajnika, to może spowoduje, że wpadnę w końcu w taką mgłę mózgową, że już z niej nie wrócę. Uspokoiła mnie, że mózg, owszem, wykona lepszą robotę, ale mniejszym kosztem. Łatwiej mu będzie się skupić na zadaniu, nie będzie fruwał po całej okolicy jak jebnięty ślepowron. Medikinet ma być takim panem Szymonem z parteru, który mi podpowie, że z tym krzyżem na 10 piętro to ja mogę windą pojechać.
Po kilku dniach brania tego preparatu stwierdzam z całą stanowczością, że nie zabija od razu. Jak na mnie działa i czy w ogóle, opowiem za czas jakiś.