1984.11.10. *** (jest sporo pustych butelek z nalepkami Okocim Special Beer…)

Kiedy czytam swój wierszyk z listopada roku orwellowskiego w pierwszej kolejności widzę, jakich autorów wtedy czytałem. Apollinaire spowodował, że rozmiłowałem się w anaforze, co mi zresztą zostało do dziś. Tę konkretną anaforę „jest” i cały pomysł z lirycznym zawieszeniem się na niej wziąłem z dwóch wojennych wierszy Apollinaire’a, z których pierwszy zaczyna się od „Jest statek który zabrał moja ukochaną”, a drugi od „Jest wiele uroczych małych mostków”. Dziś rozumiem, że forma wyliczanki sprzyja sposobowi myślenia człowieka z ADHD, deficyt uwagi nie przeszkadza w wierszu, w którym na niczym nie zatrzymujemy się na dłużej.

            Są w tym wierszu mini plagiaciki z Apollinaire’a, np. zdanie „jest dziwna dziewczynka w wielkim mieście Łódź która wierzy w nieśmiertelność swojego psa” z pewnością pochodzi od zdań „Jest mała niezwykła Lou w tym wielkim Paryżu” i „Jest mała dziewczynka z Sospel która okłada batem swoje towarzyszki”, których wymowę o tyle trzeba było zmodyfikować, że każdy ma taki Paryż, w jakim się urodził. Ja zaś – nigdy dość przypominania o tym – urodziłem się w czarnej dupie. Ale w 1984 r. nie wymieniłbym podłego piwa z mojego incipitu na statki i urocze mostki Apollinaire’a.

            Nawet tak nieoryginalne wyznania Francuza jak „Jest moje serce co bije dla ciebie” i „Jest moja miłość” wycisnęły na moim wierszyku piętno, którego na pewno nie przeoczycie.

            Widzę też, że w 1984 zaczytywałem się już w Stachurze, który za pół roku miał mi uratować życie. Nie chce mi się tego teraz sprawdzać, ale przekonany jestem, że informację o „grobie nieznanego powstańca na wzgórzu w Nieszawie” wziąłem z jego „Całej jaskrawości”, w której z nazwą Nieszawa pierwszy raz w życiu się spotkałem. Jaką Drogą przyszedł mi do głowy „wiersz którego nie można przestać pisać”, też się domyślam.

Rzecz jasna, razem ze Stachurą idolami moimi byli wszyscy „poeci przeklęci” i „przeklętych” udający. Nie ma się zatem co dziwić zdaniu „jest w Słowniku Terminów Literackich hasło poète maudit”. Kiedy Adam Poprawa mówił mi, że jestem jedynym znanym mu poetą, który w kilku wierszach zwraca się miłosnymi słowy do słownika terminów literackich, to na pewno ten wiersz też miał na myśli. Jako że cechuje mnie stałość w uczuciach, słownik w moich tekstach to jest zawsze ten sam słownik. Sławińskiego, z 1976 r. Ukradłem go ze szkolnej biblioteki. A kradłem tylko książki, które kochałem. Jako że cechuje mnie stałość w uczuciach, mam go do dziś.

„Opowiadanie o Robercie”, które będzie wzmiankowane, to moje własne wczesne wypociny napisane, chyba dobrze pamiętam, pod wpływem „Myszy i ludzi” Steinbecka.

Uzdrowiciel Clive Harris był przybyszem z kosmosu, który zjawił się w mojej rodzinnej wsi i nikogo nie uzdrowił, ale zamęt po sobie pozostawił taki, że nie sposób o nim nie zapomnieć.

Wygląda na to, że już jako dwudziestolatek byłem małostkowy. Nazwisko „żałośnie pewnego siebie laureata konkursu o Świętokrzyską Lirę Poezji” zdradzam o tyle niechętnie, że Zdzisław Antolski zmarł miesiąc temu, zatem sami rozumiecie. Dziś już zresztą sam nie wiem, czy jego bezceremonialność nie była sympatyczną cechą charakteru, która tylko nadwrażliwego nuworysza mogła uwierać. Akurat do dzierżenia świętokrzyskiej liry Antolski świetnie się nadawał, dostał takie instrumenty dwa, w 1979 i 1982 r., i z powodu tego właśnie dubla uchodził za literacką wielkość. Może nawet i był nią, przynajmniej na miarę swoich Gór Świętokrzyskich, najniższych w Europie. Zetknąłem się z nim po swoim prasowym debiucie wierszem o Grześku omawianym poprzednio. Debiut miał miejsce w partyjnym „Słowie Ludu” z Kielc i poskutkował zapraszaniem mnie na spotkania tzw. Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy do Kielc, gdzie Antolski wodził rej, a nawet brylował. Żaden z bywających tam poetów nie przypominał ani Apollinaire’a, ani Stachury, zatem rozczarowanie moje było głębokie.

Może najbezpieczniej będzie w odniesieniu do Antolskiego i KKMP zacytować kawałki artykułu, który opublikowałem w „Ricie Baum” jak najbardziej za jego życia, w 2013 r. Skrótów nie zaznaczam, bo są myślowe.

Spotkania w Kielcach polegały na tym, że młodzi „adepci pióra”, tacy jak ja, mieli możność spotkania i wspólnych dyskusji z asami literatury świętokrzyskiej, czyli postaciami formatu Antolskiego, Rogali, Nyczaja, Gajka czy Piskulaka. Miały te spotkania swój rytualny przebieg, Bareja byłby nim ukontentowany, to pewne. Po rozmowie wstępnej o sprawach natury organizacyjnej, nagrodzie Piętaka, plonach buraka, patronacie ZSMP, członkostwie ZLP, współpracy z ZNP i nieszkodliwości DDT, rozmawiało się o nurcie chłopskim i autentyzmie, następnie zaś czytało się swoje wiersze i dyskutowało o nich. Że np. koleżanka tu bardzo pięknie napisała erotyk, nie wpadając w zabójczą dla poezji dosłowność. A znów kolega tutaj zadbał o formę, ale nie pomyślał o treści. Było to niezmiernie ciekawe. Zwyczajowo na swoim pierwszym spotkaniu wszyscy nowi pokrótce się przedstawiali. Kiedy przyszła moja kolej, wzorem poprzedników wyrecytowałem:

– Mieszkam we wsi Szewna, pracuję jako zapinacz hakowy w hucie Nowotki w Ostrowcu.

Po sali przebiegł szmer zainteresowania, a Zdzisław Antolski, nie mając pojęcia, że zapamiętam mu to do śmierci, mruknął wówczas:

– O! Takiego jeszcze tu nie mieliśmy.

Spotkania członków KKMP odbywały się w Ośrodku Kultury Literackiej. Nie pamiętam adresu, ale nie było to daleko od dworca, i chyba po sąsiedzku z Klubem Dziennikarza, któremu Janusz Krzysztof Cieślikiewicz poświęcił wiersz opublikowany w tomie „Kielce. Mistyka miasta”. Wiersz nosi tytuł „Klub” i wart jest zacytowania, bo w charakterystyczny, liryczny sposób odtwarza i jednocześnie zakłamuje klimat tamtych dni. Idzie tak:

Ideologii mrok rozkoszmarzał.
Był za reakcji brany instrument.
Przy Sienkiewicza Klub Dziennikarza
Czynił znośniejszą nawet komunę.
Iluzoryczny stanowił azyl.
Doktrynie przeciw. Urok odczyniał.
Pół zapomniane krążą obrazy
Po łbie… Dziewczyny… Mieszany winiak…
Długie dyskursy prawie o wszystkim.
W rakotwórczego ze „sportów” kłębach
Dymu… Kelnerka pełne kieliszki
Niosła. Intelekt aż stawał dęba
W te noce. Nikt tu nie czuł się nikim.
Szumiał alkohol i rósł potencjał
Twórczy. W krąg tuzy… Niechby tuziki…
Siermiężny splendor i dekadencja…


            No, tak. Co by tu powiedzieć… Tyle przerzutni, że autor się musiał nieraz przewrócić, jak to pisał.

I jeszcze: jakie miasto, taka jego mistyka.

            A zobaczmy teraz, co się stanie, jeśli wpiszemy te nazwiska, które mi się powyżej przypomniały, do wyszukiwarki.

            Pierwsze wrażenie jest takie, że czas stoi w miejscu. Jakby rzeka Kamienna wstrzymała swój bieg i pogrążyła się w zadumie. Jakby zacięło się koło historii, przytrzymując toczące się kamienie i każąc im zastygnąć w formie gołoborza. Jakby po Puszczy Jodłowej wciąż biegał Żeromski w lnianych porciętach z cepelii. „Kielecki Oddział Związku Literatów Polskich istnieje od lutego 1984 r. W chwili obecnej skupia 39 członków i 3 kandydatów. Od 1998 r. przy Oddziale działa kilkunastoosobowe Koło Młodych Pisarzy”.

            „Autora wierszy na niwie działalności kulturalnej i społecznej zaprezentował Marian Susfał dyrektor MGOK. Jakub Ciok jako animator kultury od wielu lat aktywnie działa na rzecz rodzinnego Wąchocka. Od lat układa tekst sołeckiego dyktanda na Turniej Sołtysów. Sferę literackich zainteresowań Jakuba Cioka dogłębnie zanalizował prezes Kieleckiego Oddziału Związku Literatów Polskich Stanisław Nyczaj, który w laudacji na cześć poety omówił walory estetyczne wierszy. Chwalił bogaty warsztat i zróżnicowanie form poetyckich. Swoisty klimat i lokalny koloryt malowany w wierszach poświęconych ukochanemu Wąchockowi. Na zakończenie wyrecytował specjalnie napisany dla Jakuba Cioka limeryk osobisty. Gratulacje i życzenia kolejnych wieczorów autorskich Jakub Ciok otrzymał m. in. od burmistrzów Wąchocka – Jarosława Sameli i Sebastiana Staniszewskiego, od byłego burmistrza i kolegi z TPW Mieczysława Szczodrego, który dołączył, do swojej oracji i słodkich słów poprzedników, obfity galon wina”.

            Że czas jednak nie stoi w miejscu, można się przekonać przy lekturze internetowych biografijek. Antolski w wieku dojrzałym postanowił zostać poetą religijnym („Na śmierć i życie wieczne Jana Pawła II” w antologii poetów świętokrzyskich „Zostałeś w nas, Ojcze Święty”) i peerelowskim opozycjonistą. „Herling-Grudziński przebywał na emigracji, a o tym, że jest to nasz człowiek z Kielecczyzny dowiedziałem się w dojrzałym już wieku z jakiejś tajnej broszury PZPR-owskiej, którą przywiózł z Warszawy Józek Grochowina, omawiającej antysocjalistyczne ośrodki dywersyjne na Zachodzie” – napisał na swoim blogu. Pisał tam też o „zakłamanej mentalności peerelowskiej pełnej frazesów o »wiecznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim« i o »budowie socjalistycznej ojczyzny«, podczas kiedy liczył się tylko cynizm, hipokryzja, łapówkarstwo i donosicielstwo na wielką skalę”. Zdziwił się, kiedy wyszło na jaw, że wśród donosicieli SB byli jego dobrzy koledzy literaci. „Ja, mówiąc szczerze, nikogo nie potępiam. Wartość pisarza, mierzy się głównie jego dziełem, a nie życiem”. Czyli można kapować, byle produkować!

Antolski jest radykalnym antykomunistą. Bardziej radykalnym niż, nie bójmy się tego słowa, ja, bo w recenzyjce mojej książki pisał w roku 2000: „W ostatnim zbiorku Podsiadły pojawia się Oświęcim i Hitler, ale nie znajdziemy Stalina i Katynia. Czyżby Podsiadło, podobnie jak »Gazeta« [Wyborcza – J. P.], główne niebezpieczeństwo dla świata widział w odrodzeniu się faszyzmu, natomiast groźby odrodzenia się równie zbrodniczego komunizmu nie dostrzegał?”. „Wiersze Podsiadły jako żywo przypominają tłumaczenia z O’Hary’ego, Ginsberga, Aschberego itd.”. Ale co tam O’Hary, Podsiadły i Aschbery, kiedy Antolski nie boi się samego Jaruzelskiego, nazywa go „sowieckim generałem”! I krytykuje cały system! „W PRL żyliśmy stadnie, bo do tego zmuszał system. Trzeba było żyć jak w jakimś »kołchozie literackim«, wzajemnie pisać sobie recenzje, ustawiać się w kolejce do Wydawnictwa Łódzkiego, które to wydawnictwo mieliśmy przydzielone z centralnego rozdzielnika, a nawet pracować w jednej instytucji kulturalnej, żeby zwiększyć »siłę rażenia« i uniknąć coraz powszechniejszego ukrytego bezrobocia i móc jeszcze tworzyć. (…) Ja tego systemu nie wybierałem, nie wybrali go także Polacy, wybory były sfałszowane, komunizm narzucił nam Stalin. System komunistyczny był paskudny i będę go potępiał, mimo że w nim żyłem i wódkę piłem, mimo że znałem się z kapitanem SB – Tadeuszem Wasilewskim, który przychodził służbowo na zebrania Związku Literatów Polskich. Potępiam PRL, mimo, że należałem do Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy, który działał przy Związku Młodzieży Socjalistycznej, bo w PRL wszystko musiało być ideologiczne”.

Poeta Stanisław Nyczaj, który tak dogłębnie analizował w Wąchocku sferę Jakuba Cioka, od 1996 roku jest prezesem kieleckiego oddziału Związku Literatów Polskich. Pezetpeerowcowi Rogali do Medalu 40-lecia Polski Ludowej, Odznaki „Za zasługi dla Kielecczyzny” i Odznaczeń im. Janka Krasickiego, w nowej Polsce dorzucili Złoty Krzyż Zasługi i Brązowy Medal Gloria Artis, vulgo „Zasłużony Kulturze”. Był pierwszym prezesem kieleckiego ZLP, do 1988 roku („odwołany przez pisarzy partyjnych, którzy opanowali Zarząd Oddziału” – pisze koleżeńsko prof. Marek Kątny). Poeta Andrzej Piskulak ma Brązowy Krzyż Zasługi, na który zasłużył sobie upowszechnianiem literatury w regionie świętokrzyskim. Napisał słowa do Hymnu na okoliczność Peregrynacji Obrazu Matki Bożej Częstochowskiej w Diecezji Kieleckiej. Od paru lat ma straszną jazdę maryjną, pisze wiersze o Daleszyckiej Matce Boskiej Szkaplerznej, o Młodzawskiej Matce Boskiej Bolesnej, o Matce Bożej Pocieszenia Bolmińskiej, o Matce Bożej Piekoszowskiej Miłosierdzia… W „Hymnie na okoliczność…” powtarza się wiersz „Naszym jesteś zawierzeniem Ty”, co mi przypomina Klub Dziennikarza, gdzie się siedziało w rakotwórczego ze sportów kłębach dymu. Niewątpliwie jest coś, co wyróżnia twórców Ziemi Kieleckiej na tle twórców z innych ziem, jakiś odcisk tutejszego ducha w plastelinie języka, i może jest to właśnie świętokrzyska składnia, dar tego regionu wniesiony na chłopskich kolanach do skarbnicy polszczyzny…

O, Antoni Dąbrowski! Też go pamiętam, łagodny dobrotliwiec, przyjeżdżał ze Starachowic i chyba nawet raz u niego w tych Starachowicach gościłem. Widać, że i jemu zdarzył się cud nawrócenia. W samym tylko 2008 roku był redaktorem „Świętości bez ram: w trzecią rocznicę śmierci JP II” i „Milenium Świętokrzyskiego – Cywilizacji krzyża” (wspólnie z Piskulakiem). Do tego ostatniego dzieła piórami świętokrzyskich pisarzy erygowanego, piękną napisał przedmowę („Całość wieńczy garść wierszy o świętokrzyskim sanktuarium inspirowanych milenijną cenzurą”).

No to teraz jesteście z grubsza przygotowani na ten wiersz 🙂

* * *

jest sporo pustych butelek z nalepkami Okocim Special Beer

jest bardzo ładna piosenka Juice Newton Queen of Hearts

jest czerwone od krwi pudełko milczącego telefonu

jest grób nieznanego powstańca na wzgórzu w Nieszawie

jest wiele przekonujących religii

jest kobieta niespokojna o syna walczącego w wojnie Iran-Irak

jest dworzec PKP na którym zginął aktor noszący ciemne okulary

jest pewna planeta w Układzie Słonecznym

jest dziwna dziewczynka w wielkim mieście Łódź która wierzy w nieśmiertelność swojego psa

jest wiersz którego nie można przestać pisać

jest Clive Harris uzdrowiciel

jest wiele nie napisanych listów mogących uratować niejednego

jest taksówkarz z Pittsburga który strzelał do ludzi na ulicy

jest piosenka o nim śpiewana przez Andrzeja Garczarka

jest mężczyzna pochylony nad kartką z papierosem w dłoni

jest żałośnie pewny siebie laureat konkursu o Świętokrzyską Lirę Poezji

jest w Słowniku Terminów Literackich hasło poète maudit

jest rzeźba Indianina w łódzkim parku botanicznym

jest przywódca strajkujących górników angielskich i opanowana Margaret Thatcher

jest niedokończone opowiadanie o umysłowo chorym Robercie

jest moja dziecinna Miłość do ciebie

jest mnóstwo sposobów popełnienia samobójstwa

jest parę możliwości niepopełnienia go

jest pewna potrzeba fizjologiczna która swą natarczywością

zmusza mnie do odłożenia długopisu ratując tym samym od szaleństwa

84.11.10

Czy aparat telefoniczny był rzeczywiście czerwony, tego nie pamiętam, ale wypada wierzyć autorowi na słowo. Wydaje mi się, że milczenie telefonu w tym wierszu było dla mnie nieznośne dlatego, że czekałem na telefon dziwnej dziewczynki z Łodzi.

Jak pamiętacie, urodziłem się w czarnej dupie, w której prawie nie było okien na świat. Ale jakieś szpary, prześwity przynajmniej, były. Facebookiem i Gadu-gadu dzieci i młodzieży tamtych czasów były kąciki przyjaciół i hobbystów prowadzone przez różne czasopisma, czasem nawet przybierające postać kącików dla samotnych. Zgłaszało się do nich, podając swój adres i główne dane na własny temat: wiek, oczekiwania, obowiązkowo zainteresowania. Sam nigdy takiego zgłoszenia nie wysłałem, ale pod koniec lat 70. może w „Płomyku”, może w „Świecie Młodych”, ale najprawdopodobniej w „Na Przełaj” wypatrzyłem anonsik Oli z Łodzi. Tym, czym zwróciła moją uwagę, było wspólne hobby: Indianie! Napisałem do niej, ona odpisała, i tak zawarliśmy znajomość, która nie tylko przetrwała do czasów dorosłości, ale nawet przeszła w stadium serdeczności i spotkań raz na jakiś czas. Była promieniem światła, który wpadł do ciemnicy mojego dzieciństwa; listy i rozmowy telefoniczne z nią naprawdę dużo znaczyły dla chłopca, którym byłem. Ze wspomnień po latach wiem, że i ja nie zawadzałem jej w jej dzieciństwie. Kiedy oboje wyrośliśmy ze spraw pióropuszy i skalpów, niezwykle mi imponowało i pociągało mnie jej obracanie się w kręgach łódzkich posthipisów i prawdziwych(!) narkomanów. Mam kilka jej zdjęć z Łodzi datowanych na 24 września 1984, pisząc zatem swój wierszyk w dwa tygodnie później miałem prawo być jeszcze pod wrażeniem tego spotkania z dziewczyną z wielkiego miasta. Zazdrościłem jej osobistej znajomości ze Zdzisławem Jaskułą, bo właśnie w tym roku wydał swoją „Maszynę do pisania”, którą byłem zachwycony.

Fajnie się szuka po świecie tego, o czym się pisało w wierszykach 40 lat temu. Do parku botanicznego chyba nas nie poniosło, więc o rzeźbie Indianina w nim musiałem tylko usłyszeć od Oli. Dzisiaj wcale niełatwo mi było ustalić, czy taka rzeźba w ogóle istniała poza moim wierszem. Doguglowałem się na szczęście fotograficznego bloga Łukasza Ratajczyka: „Zdjęcia które zobaczycie pochodzą z lata 2007r., a do wyprawy w te rejony Łodzi skierowała mnie chęć odnalezienia figur „Indian” które, jak pamiętałem z dzieciństwa, niegdyś się tam znajdowały. Po przedarciu się przez gąszcz krzaków udało mi się wykonać kilka, jak sądzę, dosyć unikalnych na dzisiejszą chwilę ujęć”.

Uczucie poczęte za pośrednictwem „Płomyka” czy „Na Przełaj” na zawsze pozostało przyjemnie dziecinnym i samoświadomość młodego autora w tej kwestii może tylko cieszyć.

Okres fascynacji poezją śpiewaną i tzw. piosenką autorską skończył się u mnie bardzo szybko. Jedynie piosenki Andrzeja Garczarka do dzisiaj lubię i cenię z powodów innych, niż sentymentalne.

No to od nowa i po kolei.

Jeśli chcesz się poczuć jak Jac Po w 1984, kup na Allegro stos nalepek “Okocim Special Beer”, wypij 10 browarów i ponaklejaj te nalepki na puste butelki

https://allegro.pl/produkt/paczka-etykiet-piwo-browar-okocim-lata-70te-20a196e3-f5de-4eb4-9921-be067f23557e

Coś w ten deseń
Jac Po w 1984 albo trochę wcześniej, bez kartki i w ogóle nienatchniony, ale z papierosem
Cedzyna 1988, Zdzisław Antolski drugi z lewej