2002

4 października 2002.

            Po odprowadzeniu Dawida poszedłem do Różyckich. Okazało się, że przyszedłem z tornistrem Dawida na plecach.

            – Trochę się zdziwiłam – powiedziała Dorota – ale myślałam, że może musiałeś coś zabrać, a nie miałeś innej torby pod ręką?

            Dorota umie się znaleźć, a ja znany jestem z oryginalnego stylu. Odniosłem tornister, a potem udaliśmy się z Tomaszem do mnie kupując po drodze dwa czerwone wina, lekarz kazał mi wypijać codziennie lampkę. I wzięliśmy parę puszek oliwek, te nadziewane serem, tamte czosnkiem, zróżnicowanie takie. Odcedziłem pierwszą puszkę, a wodę z drugiej, zaaferowany rozmową z Tomkiem, odlałem do oliwek już odcedzonych.

            Potem poszliśmy po trzecie wino i zapomniałem nazwy, więc poprosiłem sprzedawczynię o „takie samo jak przedtem”.

            5 października.

            Przez dłuższą chwilę nie mogłem przypomnieć sobie nazwiska Przemysława Czaplińskiego, a w ogóle nie udało mi się przypomnieć nazwiska tego czarnego pisarza francuskiego o haitańskiej proweniencji, który podróżował z nami literaturexpressem. Jean coś tam.

            6 października.

            Wieczorem poszedłem do radia prowadzić audycję z rozpiętym rozporkiem. Dobrze, że nie pracuję w telewizji.

            7 października.

            Zapomniałem, że mam odebrać syna ze szkoły, spóźniłem się dwie godziny, nie miał żalu.

            8 października.

            Dużo zapominałem, ale nie pamiętam już, czego.

            9 października.

            Chciałem kupić „Rondo De Gaulle’a” Olgi Stanisławskiej, ale nie pamiętałem, czy nazywa się Stanisławska, czy Krzyżanowska. Nie pamiętałem też i wciąż nie pamiętam nazwiska autorki „Kumari, mojej córki z Tybetu”, choć celowo wbijałem je sobie w pamięć. Zresztą obie książki są w Opolu nie do zdobycia.

Chyba łatwiej zapamiętuję tytuły niż nazwiska.

10 października.

Poszedłem do bankomatu, nie mogłem znaleźć karty. Ustawiła się mała kolejka, więc zwiałem. Kartę znalazłem po trzech minutach.

Pamiętam, że znalazłem ją razem z niespodziewanymi kartami telefonicznymi, ale gdzie, nie pamiętam za chuja. Chyba raczej gdzieś w plecaczku, nie w kieszeni.

Grając z Pawką nasz mecz i strasząc go efektami bronienia głową silnych strzałów znów pomyliłem Parkinsona z Alzheimerem. Wieczorem zadzwonił Patyczak i dowiedziałem się, że wczoraj wysłałem mu w mejlu numer telefonu Lidki jako własny. Nie miał żalu. „Już od dawna chciałem z nią pogadać”.