Opowiadanie z książki “Życie zawłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim”
.
Dużo się ostatnio mówi i pisze o wąchaniu książek. Bo papierowy świat, nasz kolos na nogach z celulozy, zawalił się. Ludzie przestali czytać książki. Ludzie przestali nosić wstążki. Stali się ludźmi sztucznymi, nakupowali sobie tabletów, czytników, ajpadów i innych przyrządów, popodłączali się do swoich sieci i wciągają teraz literaturę nosem. A pogrobowcy dawnego świata wyczołgują się spod zwałów makulatury, poranieni i obrażeni, i jęczą, jak to ocaleni mają w zwyczaju: świat się skończył, ojojoj. Nie ma już książek, ajajaj. A myśmy te książki kochali. A myśmy te książki wąchali. A one tak pięknie pachniały. I nigdy nas nie oszukały.
Od kiedy wydałem w „Na Wznak” książkę „Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé”, wiele razy pytano mnie, co czuję jako człowiek, który wydał książkę. Unikałem odpowiedzi. A teraz odpowiadam. Czuję wazelinę, lakier, bździnę i literaturę.
Najgorszy jest, wbrew pozorom, lakier. Ale nie będę się nad tym rozwodził. Książka „Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé” zaraz po wydaniu zaczęła żyć własnym życiem. Przeorała życie literackie niczym meteoryt tunguski. Rozsiadła się na listach bestsellerów niczym smok z poczwórnym ogonem. Wymiotła z księgarń inne książki, i to cztery razy. Przewracali się recenzenci uderzeni jej pięknem i mądrością. Splajtowało kilka dużych zakładów, ponieważ na stanowiskach pracy wszyscy po cztery razy czytali moją książkę, zamiast produkować kilimy, konfekcję męską, zawory gazu i patelnie. Książka zdobyła wszystkie możliwe nagrody, nawet w tych dziedzinach, w których wcześniej zdobywali nagrody kucharze, aktorzy i sportowcy. Złotą Patelnię, Kielnię Twaina, Wstążkę Möbiusa. Wielu pisarzy przestało pisać.
Minęło kilka lat i sytuacja częściowo się ustabilizowała. Zakłady wznowiły produkcję, recenzentów przywrócono do pionu. Patelnie nie wróciły już do dawnej świetności, ale nie będę się nad tym rozwodził, macham ręką. I pewnego dnia zadzwonił telefon. „Dzień dobry, moja godność Atanazy Spłuczka, chcemy wydać drugą część pańskiej wieloznacznej i wysokodajnej prozy, zapłacimy w ciągu miesiąca, ale nie możemy nigdzie zdobyć części pierwszej, cały nakład został wykupiony, czy może nam pan załatwić jeden egzemplarz?”
– Córko – powiedziałem do mojej córki po zakończeniu rozmowy – możesz już skakać ze szczęścia, albowiem za miesiąc kupię ci twojego wymarzonego smoka z klocków.
I Marianka zaczęła skakać ze szczęścia.
Miesiąc później płakała. Chcesz doprowadzić swoje dziecko do płaczu? Podpisz umowę z wydawnictwem „Pipczyński i Spłuczka”. Ale i nad tym nie chce mi się rozwodzić. Zamiast tego obracam swe pióro przeciw Krakowowi i wymierzam je w wydawnictwo „Na Wznak”. Stało się bowiem, iż pobudzony telefonem z „Pipczyńskiego i Spłuczki” zadzwoniłem zaraz do Żenady Amol z „Na Wznak” i spytałem słowami znakomitego wiersza Iwana Achmietiewa: „Gdzieście podziali nakład? Gdzie trzy tysiące książek?”. Zaczęło się wyjaśnianie, rozwikływanie zagadek, klasyczny monolog redaktora-wydawcy do pisarza. No, hmmm, gdzieśmmy to, jakby to, podziali, hmm. No, trzeba powiedzieć, książka pańska, jak się dowiedziałam w Dziale Handlowym, w Handlowym Dziale, ona, prawda, jak najbardziej cieszyła się i w ogóle, jednakże, trzeba powiedzieć, prawa rynku, przykra sprawa, nie cieszyła się szczególnym, no, tak by to chyba należało ująć. I owszem, ma pan rację, bo to jednak, sam pan powiedział, i trzeba się z tym zgodzić, ale myśmy tu już wydawali i Kapuściaka, i Sztompkę, i Sztompkę, i Kapuściaka, i nikt nie narzekał, hemm, chwalili nawet, w gazetach wypowiadali się. No i tak, nakład trafił do księgarń, sprawdzam tu właśnie rozliczenia, widzę tu uszkodzenia, bo to wie pan, w transporcie i to jak potem rozładowują, a egzemplarze uszkodzone przekazujemy do bibliotek szkolnych, bezpłatnie, więc tu się panu nie należy i nie może pan, ale potem to i biblioteki odmawiały, bo to wie pan, dyrektorzy szkół są to jednak na ogół osoby religijne, ja tak nieoficjalnie panu mówię, a jeśli idzie o liczby, których pan się domaga, no to tak, ma pan prawo, chociaż czy ja wiem, no, ja nic tu takiego nie widzę, liczby, tak, no, widzę tu rubryki i liczby w tych rubrykach, i one się zgadzają, tak że tutaj nie może pan nam, sam pan rozumie. Bo gdyby tu się coś nie zgadzało, to wtedy co innego, tak. Ale pan dostawał regularnie rozliczenia, tak? Bo my tu zawsze wysyłamy, bardzo o to dbamy, bardzo o to dbamy, zawsze wysyłamy. No, liczby, liczby. Pan nie krzyczy do słuchawki, bo mi się wstążka we włosach przekrzywia od tych ciągłych krzyków. Pisarz ma pisać, a nie wydzierać się. No, już dobrze, dobrze, liczby, tak. To, co pan mówi, te dwa tysiące sto dwadzieścia to są książki ogółem, rozdane na promocję, yyyy, rozdane także panu jako egzemplarze gratisowe, rozdane grafikowi, tak, rozdane, jak właśnie powiedziałam, część rzeczywiście uległa uszkodzeniu w transporcie, więc rzeczysamoczyniegłabyznaczyżona rzeczywiście do sprzedaży, więc to są tego typu, a momencik, bo my, bo ja to muszę sprawdzić, mówimy o tytule, zaraz, „Życie a zwłaszcza śmierć Angielki…”, yyy, tak. Aa, to Francuzka była? No właśnie. Ja tu zobaczę. Już patrzę. O, widzę. Rozliczony nakład to jest na przykład dwa tysiące sto dwadzieścia egzemplarzy, to jest tyle egzemplarzy, za ile pan dostał, nie, nawet widzę, że pan nie dostał, bo ja tu widzę, nie nie nie, momencik, bo ja tu widzę, że ja tu muszę… O. Jest. Pan nam praktycznie jeszcze zalega. Tak, tak, ja wiem, że nie chodzi o pieniądze. Bo to było tak, że sprzedawaliśmy książkę do księgarń i ona sobie do nas wracała również, w związku z tym to są zwroty, te, które pan tam widzi jako te z poprzedniego rozliczenia również, tam jest saldo ujemne, to są te książki, za które po sprzedaniu ich z magazynu do księgarń wypłaciliśmy panu honoraria, a potem księgarnie, które zwróciły nam te książki, zwróciły nam egzemplarze, które nie znalazły nabywców. I ponieważ one są zwrócone do naszego magazynu, to my je księgujemy jako zwroty i stąd pojawia się saldo ujemne. I z tych pięciu tysięcy czterdziestu egzemplarzy, które nie zostały wydrukowane, bo ja słyszę, że pan tam ciągle czeka na odpowiedź, tak? No właśnie, z tych pięciu tysięcy dwa tysiące sto dwadzieścia egzemplarzy zostało sprzedanych i rozliczonych, a pozostały nakład to tak, jak powiedziałam, to muszą być egzemplarze i przeznaczone na promocję, i jako egzemplarze gratisowe, czasami darowizny dla szkół i bibliotek, a trzeba panu wiedzieć, że są też egzemplarze obowiązkowe dla Biblioteki Narodowej, bo jednak narodowi też się coś należy, na przykład powiedzmy Mickiewicz, powiedzmy Norwid, gdyby tak wszyscy tak, no tak, to nie, ja nie mówię, tylko że tak, dochodzą te nieszczęsne zniszczone, to znaczy zdefektowane egzemplarze, które po prostu nie nadają się już do sprzedaży w wyniku transportu w jedną i w drugą stronę, tam i sam, w ten deseń i na drugą nogę, bo to i czytelnicy potrafią sobie taką książkę wyrywać z rąk do rąk, co w tym przypadku nie miało miejsca, ale różnie to bywa, co rok prorok, a książka, która ma uszkodzoną okładkę albo jakieś defekty w środku, nie nadaje się już do sprzedaży, bo nikt takiej książki nie chce kupić, i my takich książek po prostu już nie sprzedajemy, tylko my takie książki, my je, jejeje, oj, my je myjemy, tak, tak, my już ich nie sprzedajemy, tylko my mymmm, tralala, dobre gąski dobre, nad wodę nie chodzą, gdybym nie śpiewała, to bym oszalała, my je niszczymy. Tak. Niszczymy książki. Mielimy.
– Dziękuję pani. Nigdy nie słyszałem piękniejszej mowy pogrzebowej.
Widzę to oczyma wyobraźni. Widzę dumnych służalców literatury pięknej i wysokiej ustawionych w rzędzie, jak w akcji „podaj cegłę” lub podczas układania worków z piaskiem przeciw zalewowi miernoty. Podają sobie z rąk do rąk moją książkę. Słowo po słowie. Ręka rękę myje. Niektórzy ukryli twarze w kominiarkach. Niektórych mimo to poznaję: redaktora Atanazego Żukowskiego, który lubił wiedzieć wszystko od A do Ż, redaktora Jerzego 3G, któremu jedli z ręki Dante, Homer i Kapuściak, dyrektorkę Donatę Zaskórniak, która smak sukcesu zna jak koń smak żelaza w pysku… Na końcu długiego węża szarych postaci stoi Żenada Amol, a koło niej coś dymi. I nie jest to żadna „niszczarka”. To prawdziwe, choć małe, krematorium. Naprawdę malutkie, wielkości kuchenki mikrofalowej. Żegnaj, Angeliko. Czuję wazelinę, bździnę, lakier, literaturę i smród palonego ciała, znowu.