Otwieram dziś przed Wami swój przewodniczek na rozdzialiku „Zaburzenia, które mogą towarzyszyć ADHD”.
Zacznijmy od uzależnień. Potrzebuję używek, żeby dobrze się czuć ze sobą – o czuciu się dobrze z innymi nie ma nawet co w tym kontekście mówić. Ale mam też kupę szczęścia, że niezależność od uzależnień też jest moim nałogiem. Najlepsza dla mnie używka? Kawa. Która fajnie działa, niestety, tylko do czwartej, piątej filiżanki. Potem może już tylko zamulać.
Kiedy zaprzyjaźniony dwubiegunowiec – i nie mam tu na myśli konia – opowiadał mi, jak to jest być nim, aż kręciłem głową ze zdumienia, że mam to samo, tylko wahadło nie wychyla mi się tak daleko jak jemu i moja cyklofrenia oparta jest na cyklu dobowym. Rano, po kawie, mógłbym góry przenosić i nie robię tego tylko dlatego, że nie ma mi kto odnieść z powrotem tych, które już przeniosłem. Wieczorem – jestem w depresji, nadaję się wyłącznie na złom psychiczny i przy życiu trzyma mnie tylko świadomość, że wystarczy przetrwać noc i znów będzie fantastyczny ranek. Niestety, moje poranki są coraz krótsze a wieczór zaczyna się coraz wcześniej, ale i tak udało mi się na tej kawie dojechać dość daleko, jak sądzę.
Bezsenność poznałem dość dobrze przez wszystkie te lata, na ogół radzę sobie z nią nieźle za pomocą domowych środków takich jak melisa czy audiobooki Agathy Christie. Nigdy natomiast nie zastanawiałem się nad fobią społeczną. Psychiatra też o nią nie pytała, chociaż pytała o używki i spanie. A tych parę zdań rzuciło kolejny niespodziewany snop światła do mrocznego sąsieka mej osobowości.
A nie, przepraszam, dygresja będzie konieczna. Bo jednak kiedyś się nad fobią społeczną zastanawiałem, tylko wtedy nie wiedziałem, że to się tak właśnie nazywa, więc w sumie nie wiedziałem też, nad czym się właściwie zastanawiam. Z jedną z moich narzeczonych mieliśmy kiedyś znajomych, którzy pracowali w tzw. domu dziecka. I wcisnęli nam oni swojego wychowanka, który osiągnął właśnie pełnoletniość i musiał zacząć samodzielne życie bez środków do tego życia. Reklamowali go jako wyjątkowo zdolnego, niezepsutego i w ogóle wartego lepszego losu niż standardowe wykolejenie czekające standardowego wychowanka domu dziecka po wyjebaniu z tegoż „domu” z wyprawką starczającą maksymalnie na tydzień dobrej balangi. Próbowaliśmy mu ułatwić start w dorosłość choćby dając kawałek dachu nad głową i próbując znaleźć jakąś pracę. I któregoś dnia wybraliśmy się z nim do kawiarni. Na kawę, może nawet jakieś ciacho. Wszystko szło bardzo dobrze, dopóki nie doszliśmy do drzwi tej kawiarni. Tutaj Darek, bo tak miał na imię, zaparł się rękami i nogami o futrynę. On do kawiarni nie wejdzie i już. Idźcie sami, pijcie tą swoją kawę, nie musicie się śpieszyć, ja sobie tu chętnie poczekam. Ale co ty, Darek, przecież mieliśmy iść do kawiarni, co ty wywijasz, chłopie, co tu będziesz robił? Zapomniałem wam powiedzieć, że nie lubię kawy, a tutaj samochody przecież jeżdżą, to ja sobie popatrzę, bo to bardzo dla mnie ciekawe. Nie było najmniejszych szans go przekonać. Już nie pamiętam, czy zrezygnowaliśmy z kawiarni, czy na nas rzeczywiście czekał, w każdym razie do środka nie wszedł. Jak się nad tym potem zastanawialiśmy, to doszliśmy do wniosku, że Darek nigdy nie był w kawiarni, a jeśli był, to tylko z bandą sobie podobnych sierot, i po prostu bał się tej nowej dla siebie sytuacji. Teraz wiem dodatkowo, że prawdopodobnie Darek, gdyby wszedł do kawiarni, czułby się nieustannie obserwowany i oceniany. Nie wiedziałby, czy łyżeczkę ma oblizać czy odłożyć bez oblizywania, odłożyć do filiżanki, na spodeczek czy bezpośrednio na stolik, i niezależnie od tego, jakie decyzje by wybrał, czułby się oceniany negatywnie.
Ponieważ to jest dziennik, nie widzę powodów, dla których nie miałbym opisać wczorajszego swojego dnia, tym bardziej że mamy już zaczyniony background niezbędny do dokopania się do undergroundu.
Obudziłem się trochę później niż zwykle, wstałem z wyra, w radiu nie było muzyki. Wyjątkowo nie zdjąłem koszuli i nie tańczyłem, bo wracając z nocnego spaceru z Keksem, zauważyłem, że całkowicie zeszło mi powietrze z opony i spałem przygnieciony brzemieniem tej opony, przepraszam, że rymuję. Czyli już na dzień dobry miałem lekkiego doła, ale z pomocą kawy wziąłem się do zasypywania go. Ujście powietrza z opony nastąpiło wskutek mojej fobii społecznej. Jak fobia społeczna człowieka może spuścić powietrze z koła samochodu, zapytacie.
Odpowiem Wam. Jak to właśnie przeczytaliśmy, fobia społeczna charakteryzuje się nasilonym lękiem przed byciem negatywnie osądzonym przez innych ludzi, a osoby cierpiące na to schorzenie pozwalają sobie na wchodzenie tylko w znane sobie wcześniej sytuacje, w przeciwnym wypadku łapią się futryny w drzwiach do kawiarni. A ja wskutek szybkiej jazdy po dziurawych ukraińskich Drogach opony i felgi mam w stanie zbyt dobrym, żeby je wyrzucić, i zbyt kiepskim, żeby na nich jeździć. I stosunkowo często zdarza się, że mi powietrze schodzi. Jestem znakomitym, doświadczonym kierowcą i wiem, co należy zrobić w takim wypadku. Należy pojechać do wulkanizatora, a on kółeczko w pół godzinki naprawi, zainkasuje 50 zł., powie do widzenia i może nawet zaryczy: miłego popołudnia. Ja jednak wolę jechać do szwagra, który sam jest mechanikiem i naprawą mojego czworokołu tradycyjnie się zajmuje. Tam i z powrotem to jest 600 kilosów, zajmuje co najmniej dwa dni, bo już u szwagra przecież zanocuję, skoro taki kawał świata przejechałem. Jest to, kurwa, całkowicie pozbawione sensu, tym bardziej, ze zanim się wybiorę do szwagra, muszę codziennie podjeżdżać na stację podpompowywać to koło, które każdy normalny człowiek na moim miejscu miałby już dawno naprawione. Ja to wszystko wiem, a jednak wolę do szwagra, niż do wulkanizatora. Mam tak, chociaż kilkanaście razy w życiu byłem już u mechanika samochodowego, nigdy nie spotkało mnie tam nic przykrego, jeden nawet poczęstował mnie kawą na poczekaniu, a ja wiedziałem, że łyżeczki nie oblizuje się.
No i jest ten wczorajszy poranek, z którego zdążyło się zrobić południe. Wysłałem córce esemesa do szkoły, żeby pojechała na konie autobusem. Doła to nie zmniejsza, bo strasznie nie lubię być chujowym tatusiem. Zadzwoniłem do ex pseudo teścia, okazało się, że ma ten mini kompresorek, co się go podłącza do gniazda zapalniczki. Podskoczyłem po niego, pożyczyłem, podłączyłem, napompowałem, patrzę na zegarek, a tu trzecia. Dzwonię do Marianki i pytam, czy już wyszła ze szkoły. Tak, właśnie wsiadłam do autobusu, mówi, a ja nawet słyszę to takie szast-prast i po krzyku, jakie robią drzwi autobusu i dziadek Jacek Poszepszyński. O żeż kurwa, mówię, ale chujowego masz starego, właśnie napompowałem to koło, co za pech. A wtedy Marianka mówi, że wcale żadnego pecha nie ma, bo skoro tak, to ona właśnie wysiadła i za pięć minut będzie przy samochodziku. Pierwszy raz w historii zadzwoniłem do niej w tak idealnym momencie, że dopiero jedną nogą była w autobusie. Bo to szast-prast to było od otwierania drzwi, nie od zamykania. Pojechaliśmy więc na konie w szampańskich nastrojach. Prosto ze stajni miałem jechać do wulkanizatora, ale mi się przypomniało, że przecież punktualnie o 12 miałem dedlajn na wysłanie przekładów Żadana pani Małgorzacie z Czarnego, dedlajn, który sam sobie wyznaczyłem.
Dygresja już była, więc teraz będzie wtręt. Olga Woźniak napisała dzisiaj w Wyborczej: „W rozpoznaniu ADHD istotne są trzy objawy osiowe: nadpobudliwość, zaburzenia koncentracji i impulsywność zachowania. Wiadomo także, że są one wynikiem zaburzenia neurorozwojowego. Osoby z ADHD mają trochę inny mózg”. Przypominam, że dla mnie najciekawsze na tej osi są zaburzenia koncentracji i że mój mózg jest dla mnie najciekawszy ze wszystkich mózgów. Żeby coś zapamiętać, muszę być na tym przez dłuższą chwilę skoncentrowany, a żeby być na czymś skoncentrowanym, muszę to wystarczająco mocno przeżyć. Żeby coś mi w pamięci zostało, musi się w nią wryć, nie wystarczy, że zostanie zapisane, bo co tylko zapisane, za pięć minut będzie wymazane. I nie ma to związku z prawdziwą wagą spraw wartych zapamiętania lub nie. Jeśli, dajmy na to, zabraknie mi na Chleb i poproszę sąsiada: „Pożycz 10 zł., bom głodny” i on mi pożyczy, to nie zapomnę o tym ani na chwilę, codziennie będę się budził z myślą, że wiszę 10 zł. sąsiadowi i będzie mi ta świadomość ogromnie ciążyła. Jeśli natomiast narobię kompulsywnych zakupów za 1000 zł., przy kasie w Oszołomie zdam sobie sprawę, że zapomniałem portfela i napotkany sąsiad zapłaci za mnie, to na bank już po Drodze do chałupy zapomnę, że miałem mu oddać tysiaka. Bo nie będzie mi to nastręczało prawdziwych kłopotów, a tylko takie zapamiętuję.
Tak też było z tym dedlajnem. Miał upłynąć 31 grudnia. Im bliżej tego terminu, tym mniej miałem zrobione: w chwili podpisywania umowy miałem do przełożenia jeden wiersz na trzy dni, trzy dni przed terminem miałem ich do przełożenia piętnaście razy więcej, 15 wierszy w ciągu trzech dni! Że ludzie z ADHD potrafią pracować tylko 5 minut przed dedlajnem, to już nawet psychiatrzy na etatach z NFZ wiedzą. Miecz Damoklesa wisiał nade mną na coraz cieńszej nitce, ale wiedząc, że 31 grudnia o 23.59, kiedy termin miał ostatecznie upłynąć, całe Czarne będzie zajęte szampanem, a potem spaniem po szampanie, zaproponowałem pani Małgorzacie przesunięcie dedlajnu na samiutko południe 2 stycznia, a ona się zgodziła. Ponieważ adehadowcom praca w panice idzie najlepiej, już w Nowy Rok miałem wszystko gotowe. I w zasadzie mogłem wysłać, ale ludzie z ADHD, jak wiadomo, odczuwają niezwykłą potrzebę cyzelowania, dopracowywania detali. Pomyślałem więc, że jeszcze 2 stycznia rano przejrzę całość, bo może gdzieś nie do końca prawidłowo postawiłem przecinek. Jednocześnie problem Żadana odfajkował mi się w głowie, przestał być problemem, tym łatwiej więc zapomniałem o nim w obliczu nowego problemu, jakim była zdechła opona. Zapierdzielając teraz nach Hause, przyłapałem się na dwóch uczuciach, na które jeszcze niedawno nie zwróciłbym uwagi, ale teraz szczególnie uważnie się obserwuję. Po pierwsze, byłem zestresowany, bo zawaliłem dedlajn. Po drugie, doznałem ulgi, że mam powód, żeby nie pojechać do wulkanizacji.
Fobia społeczna wygląda mi na takiego podstępnego, cichociemnego kurwiszona, który nie powie wprost: boisz się ludzi, boisz się nowych sytuacji, najlepiej w ogóle dziś nie wychodź. Nie, ona tam cichutko jak myszka podgryza mi fundamenty człowieczeństwa, a ja nic o tym nie wiem. Wychodzę do kawiarni albo wybieram się do wulkanizatora. Im bliżej celu jestem, tym bardziej nie mam na niego ochoty. Ale nie wiem, dlaczego. Tzn. teraz już wiem, bo przeczytałem o tej fobii. Mimo samych dobrych doświadczeń z mechanikami samochodowymi, za każdym razem boję się, że będę przez nich źle oceniony. Podświadomie. Bo świadomie to ja pierdolę, co oni tam sobie o mnie pomyślą, a nawet wiem, że prawdopodobnie nie pomyślą nic. Ale podświadomie to chciałbym być kobietą, bo że kobieta nie odróżnia końcówki drążka od tylnej tulei przegubu przedniego to nikt się nie dziwi. A ja powinienem odróżniać. I taka fobia chyba tym bardziej się utrwala, im lepiej z nią walczysz. Pojadę teraz do wulkanizatora, będzie to niezwykle miłe doświadczenie, ale zapisze mi się w pamięci jak najgorzej.
Ale przedtem zrobię sobie kawę.
I wrzucę ten wpis na stronę.
O, i jeszcze tamten test wypełnię, bo jutro wizyta u psychiatry, a pani zapowiedziała, że bez wypełnionego testu nie mam się co pokazywać.
I zrobię porządek w folderze „Tymczasowe”, to mnie uspokaja.
I takie to życie, widzicie, przepraszam, że rymuję.