W Polsce jest 11 000 aptek. Medikinet można dziś kupić w dziesięciu, czyli w mniej niż jednej na tysiąc, wszędzie są to „ostatnie sztuki”. Najbliższe mi opakowanie znajduje się 170 km od miejsca, w którym położyłem swój kapelusz. Kiedy Małgorzata Gajęcka, „główny (sic!) specjalista” w Głównym (sic!) Inspektoracie Farmaceutycznym bierze się za uspokajanie pobudzonych pacjentów, sprawia wrażenie, że jako ściągawki używa opinii dotyczących słabego zaopatrzenia sklepów w PRL-u, tylko „rytmiczności dostaw” mi w jej wyjaśnieniach brakuje: podmiot odpowiedzialny zrealizował dostawy… Dostępność powinna ulec poprawie… Inspektorat na bieżąco monitoruje… Inspektorat pozostaje w stałym kontakcie… Rynek zareagował już na zwiększone zapotrzebowanie…
Ponieważ sytuacja taka powtarza się regularnie, daje mi to znakomite pole do samoobserwacji. Urządzam sobie taką psychozabawę „Znajdź 10 różnic między życiem na prochach a życiem bez prochów”.
Najwyraźniejsza różnica dotyczy rozproszenia uwagi. Na prochach każda codzienna czynność jest nieco przyjemniejsza, chyba dlatego, że łatwiej się na niej skupić. Począwszy od mycia zębów a na lekturze książki skończywszy. Naprawdę. Zdarza mi się, że kończę to mycie, szczoteczka się wyłącza a ja nie wiem: myłem te zęby, czy tylko trzymałem szczoteczkę w gębie bez ruchu, podczas gdy myśl moja krążyła po orbicie dupy Maryny? Przy czym mam tu na myśli wieczorne szlifowanie kłów, bo poranki, z prochami czy bez, są dość podobne (wypoczęty umysł, kawa). Duże różnice zaczynają się po południu. Na prochach mogę jechać aż do wieczora np. z pracą umysłową. A bez prochów zaczynają się takie chwilowe zawiechy, których, jeśli się siebie nie obserwuje, to pewnie się nawet nie zauważa, a które bardzo spowalniają pracę i jednak zdradzają pewne intelektualne przesunięcie ku idiotyzmowi. Np. siedzę przy komputerku i mam potrzebę przejść z folderu do folderu. Przechodzę więc i w połowie Drogi nagle nie wiem, kim jestem, skąd idę i do którego folderu i w jakim celu zmierzam. Albo wstaję od biurka i podchodzę do półki z książkami, po czym przez kilka sekund próbuję sobie przypomnieć: po jaki chuj ja tu przyszedłem? Za to na prochach, to ho ho! Umysł hula jak krasula, która grzybów się najadła.
Kiedy nie biorę, to zazwyczaj koło 15-16 włącza mi się sygnał, który w ogóle nie pojawia się, jak biorę. Sygnał mówi: zrób coś ze sobą, poczuj się lepiej we własnej skórze. Bierze mnie chętka na coś, ale nigdy nie wiadomo na co, bo tak naprawdę to jest chętka, żeby czuć się tak jak jeszcze parę godzin temu, normalnie, fajnie. Byłaby to chętka na kawę, ale picie trzeciej czy czwartej kawy jest jak dodawanie gazu przy ślizgającym się sprzęgle. Na alkohol, ale to już w akcie desperacji, bo alkohol teraz to już nie to co alkohol za młodu; dodaje na krótko takiej pustej energii, a w dodatku nie potrafię ukryć przed samym sobą, że zamąca jasność widzenia, o którą przecież też chodzi. Najbliżej bingo byłby papieros; zawsze mówiłem, że największa przyjemność z palenia to przyjemność skupienia uwagi na tym, o czym się właśnie myśli albo co się robi. I że skazańcom dlatego się go nie odmawia, żeby zobaczyli swoją sytuację jasno i wyraźnie. Ale papieros może być przyczyną wielu groźnych chorób, więc ja już lepiej poczekam, aż rynek znowu zareaguje na zwiększone zapotrzebowanie na medikinet.
Wiem, że są tacy, którzy mają gorzej. Kiedy psychiatra odczytała mi wyniki testu na ADHD i uroczyście postawiła diagnozę, iż jestem posiadaczem deficytu uwagi w stopniu umiarkowanym, zaprotestowałem:
– Jak to w umiarkowanym?! Chyba w głębokim? Przecież zdobyłem prawie maksymalną ilość punktów!
– No tak, ale pan przecież funkcjonuje? – brzmiała odpowiedź.
Funkcjonuję… Ale co to za funkcjonowanie?