Medikinet działa na mnie jak najlepsze w świecie placebo. Nie czuję, że działa, a co jakiś czas odkrywam, że tu, tu i jeszcze tam zrobił mi dobrze. Zanim zacznę go wychwalać, zaznaczę, że zasada jego działania nie do końca jest poznana, zatem biorąc go, zawsze się trochę eksperymentuje na sobie. Są tacy, którzy leczenie nim odradzają. Gabor Maté w „Rozproszonych umysłach” twierdzi, że ritalin (czyli ten sam metylofenidat, w Ameryce występujący jednak pod inną nazwą handlową) wpędził go w depresję. Pierwsze wrażenia opisuje tak: „W dniu, w którym dowiedziałem się o zespole deficytu uwagi, wziąłem wyższą niż zalecana dawkę ritalinu. Po kilku minutach miałem przypływ euforii i poczucie własnej obecności; postrzegałem samego siebie jako pełnego uważności i miłości. Moja żona uznała, że zachowuję się dziwnie. Jej pierwsze słowa brzmiały: »Wyglądasz, jakbyś się naćpał«”. Na wielu stronach w sieci można znaleźć ostrzeżenia w rodzaju „jest stosowany nielegalnie jako lek prokognitywny, ponieważ bardzo skutecznie dodaje energii i podnosi motywację do pracy i nauki”.
Inaczej niż Maté, zacząłem od dawki dobowej w wysokości jednej czwartej określonej przez psychiatrę jako maksymalna. Spodziewałem się, że poczuję jakiś przypływ czegoś, najpewniej właśnie energii, jak po kawie, albo skupienia, jak po papierosie. Nie poczułem absolutnie nic, wyłącznie rozczarowanie. Drugiego dnia było podobnie. Wieczorem, wkurwiony tym jak zwykle, poszukiwałem po całej chałupie ładowarki do telefonu. I nagle zdziwiłem się: kurczę, przecież ja przez dwa dni niczego tak nie zgubiłem, a wcześniej dziesięć razy dziennie szukałem ładowarki, telefonu, kluczy, rachunków, okularów, etui na nie, nożyczek, pendrajwa, portfela!
Odkąd łykam medikinet, ani razu nie zagrałem w Zumę, w którą wcześniej grałem codziennie. I nie dlatego, że potrafię zwalczyć tę pokusę, tylko dlatego, że przestałem czuć pokusę.
Z Zumą było tak, jak z wieloma moimi dziwactwami, które sam postrzegałem jako dziwactwa, a nie potrafiłem z nimi zerwać. Ze dwa lata temu Marianka przypomniała mi tę grę, która była jej ulubioną w dzieciństwie. Prymitywna strzelanka: żaba imieniem Zuma pluje kolorowymi kulkami w inne kolorowe kulki. Odnalazłem ją na stronie z gierkami vintage, ściągnąłem. Marianka zagrała w nią ze trzy razy, powspominała, co było do wspominania i odinstalowała. Za to ja tłukłem w Zumę dzień w dzień! Bardzo szybko zostałem mistrzem na trzech łatwiejszych poziomach, na stałe zadomowiłem się na poziomie najtrudniejszym, praktycznie niemożliwym do pokonania. Ze statystyk wynika, że pokonałem go pięć razy na 1848 prób, spędziłem zaś z plującą kolorowymi kulkami żabą ponad 300 godzin, bite dwa tygodnie wyrwane z życia.

Brało mnie na Zumę w najgłupszych, najmniej do tego odpowiednich sytuacjach. Pasja ta była oczywiście wstydliwą. Jak wiecie, jestem dostojnym pisarzem na wylocie, wieszczem, sumieniem narodu i wszystkim, czym pisarz 60+ być powinien. Kiedy jednak zbliżał się dedlajn stworzenia kolejnego wieszczego tekstu albo kiedy pora była startować na lekcję ukraińskiego, zachciewało mi się Zumy. Stało się to prawidłowością: ilekroć miałem podjąć jakiś wysiłek intelektualny, niekoniecznie wielki, czułem potrzebę zagrania w Zumę. Miałem świadomość, że to idiotyczne, wiedziałem, że jeśli zagram, to znowu nie zdążę na dedlajn i setny raz spóźnię się na lekcję. Jednocześnie coś mi mówiło, że trzeba zagrać, bo jak zagram, to potem lepiej się skupię na lekcji i z pisaniem też lepiej mi pójdzie. Odbierałem ten swój nawyk jako coś podobnego do paranoicznego poprawiania sobie gaci i grzywki przez Rafaela Nadala przygotowującego się do serwisu; rytuał, ułatwiający skupienie się na czynności stanowiącej wyzwanie. Wie się, że jest on idiotyczny, a jednak nie może się z nim zerwać.
Podczas, nie bójmy się tego słowa, farmakoterapii, kiedy przypomni mi się czasem Zuma, to pierwszy odruch jest taki: nie, to nudne, lepiej zacznę pisać swój tekścik z wyprzedzeniem albo przećwiczę sobie ukraińskie słówka, to będzie dużo przyjemniejsze. Dzięki lekturom i psychiatrze wiem, że adehadeowcy szczególnie są podatni na uzależnienie od gier komputerowych i krótkich filmików, takich jak uparcie nam wpychane „rolki” Facebooka. Plucie kolorowymi kulkami w inne kolorowe kulki i satysfakcja z wysokich umiejętności w tym względzie dawały mi maleńkie dawki dopaminy, na której strasznym głodzie byłem. Organizm mnie nie okłamywał, to nie było urojenie, że jak sobie 20 minut postrzelam, to potem łatwiej mi będzie się skupić na różnicach między zustriczatymusia a zustriczatymemosia. Teraz zarzucam medikinet i dostaję to samo, tylko więcej i mniejszym kosztem. Nie mam do ciebie żalu, lecz żegnam cię bez żalu, żabo Zumo.
Medikinet działa przez kilka godzin po zażyciu, brania go wieczorem nie zaleca się i rzeczywiście mam wrażenie, że odkąd go biorę ciężkie nocne jazdy na bezsenności są jeszcze bardziej depresyjne. Żeby nie było za różowo. Ale może jakimś rozwiązaniem będzie concerta, która ma mieć działanie długofalowe i ponoć czuje się po niej człowiek koncertowo dzień i noc. Się zobaczy.