Opowiadanie pochodzi z książki “Życie a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé“
.
Stało się tak, jak przeczuwałem. Po ciepłym, bardzo ciepłym grudniu, w noc sylwestrową, w przeddzień mojego wyjazdu, nastąpiło gwałtowne ochłodzenie. Pewnie jakiś lodowiec przysunął się nagle do Europy i rtęć w termometrach skurczyła się z zimna. Kolędy zamarzały na ustach dzieci drżących wokół choinek. Na szczęście święty Mikołaj w porę uwinął się z prezentami. Teraz mógłby rozdawać już tylko jedno: mrożonki.
I stało się tak, że nie sprawdziłem wcześniej połączeń i przyszło mi spędzić cztery godziny na dworcu. I to akurat tutaj wypadła mi ta przesiadka. W poczekalni stoją dwa piece kaflowe wykute z lodu. Królowa Śniegu lodowatym głosem informuje przez megafony o odjazdach pociągów. Sokiści wysysają spojrzeniami szpik kostny z zamarzniętych podróżnych. Po dwóch godzinach chodzenia w kółko i przytupywania ujrzałem przed sobą litościwego, piegowatego anioła. „Znam jedno ciepłe miejsce”, powiedział.
Oazą ciepła okazał się dworcowy kibel. Wokół blaszanego piecyka w kącie zeszło się nas pięciu. Przylizany elegant z gitarą, w szpiczastych butach i dżinsach z pewexu, jeszcze nie wytartych. Bez czapki i szalika, pod kurtką tylko nędzna koszulka. Rudy wąsacz ze słomą wyłażącą z butów i piegami tryskającymi z twarzy jak iskry, najbardziej rozmowny. Zarośnięty menel w kolejarskim płaszczu z orzełkami na guzikach, klasyczny okaz. Ciekawe tylko, skąd wytrzasnął ten płaszcz. Czwarty jest najwyższy, przerasta nas o głowę i bardzo dużo klnie. Teraz jeszcze ja, z półkilogramową marchwią-rekordzistką w worku żeglarskim. Mój rysopis jest chyba zbędny. Marchewka ma 28 cm długości i 7 cm średnicy w najgrubszym miejscu.
Tamci czterej palą, ja nie. Postanowiłem nie palić przez miesiąc. Jeszcze parę dni mi zostało.
– To ja znam jednego takiego, co ma na plecach wytatuowanego orła. Ale tak mu go elegancko wyrysowali, że jak rusza łopatkami, to tak jakby orzeł machał skrzydłami – mówi Najbardziej Rozmowny nawiązując do maleńkiej syrenki na szyi Przylizanego, i pokazuje, jak się rusza łopatkami, żeby orzeł ożył.
– Oo, to tu w Tomaszowie jest taki jeden cały zarysowany, od góry do dołu – przebija Klasyczny Okaz. – Nie ma na nim czystego centymetra, wszędzie: na rękach, na nogach, między palcami! Wszędzie coś ma. Ale po co to, przecież ani się potem w Pilicy wykąpać, ani nic, bo wstyd i milicja takich goni…
– No, to przecież są szpece, że potrafią usunąć tatuaż. Podobno zapałką jak trzeć i trzeć, to w końcu zejdzie – plecie Najbardziej Rozmowny.
– Znam takiego jednego, co mu w kryminale wyrysowali dwie kotwice, o tu – pokazuję na skronie. – Ale w żaden sposób nie mógł tego usunąć, aż wreszcie pumeksem wydarł, na siłę. Ale nie bardzo mu się chciało potem wygoić, bo to głęboko przecież musiał drzeć, i teraz zostały mu blizny.
Po tych słowach zapadła cisza, jakby tamci chcieli oddać należny hołd Ryśkowi zdzierającemu tatuaż pumeksem albo jakbym walnął jakąś głupotę. A może po prostu sądzili, że jeszcze nie skończyłem. Nie miałem już nic do powiedzenia o tatuażach, wobec tego dodałem:
– Pracowałem z nim w magazynie skór w Szczecinie. Odsiedział jedenaście lat za zabójstwo, ale wcale nie chciał zabić tamtego faceta, tylko za mocno go rąbnął. Wiadomo, jak to jest.
Żółta woda z monotonnym szmerem spływała do pisuarów. Celowo odkręcono od nich kurki, bo i tak prawie nikt nie spłukiwał po sobie. Wiadomo, jak to jest. Denerwował mnie ten szmer, więc powiedziałem jeszcze:
– Rysiek miał na imię.
Najbardziej Rozmowny drgnął, jakby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Być może chciał powiedzieć: „Ja też jestem Rysiek”, ale przestraszył się, że wtedy wszyscy się przedstawią i trzeba będzie złożyć się na wódkę, a potem wyjść na mróz szukać meliny.
Klasyczny Okaz podszedł do piecyka, otworzył drzwiczki i zdjął buty.
– Co, kurwa, wchodzisz pan do pieca? – ucieszył się Ten, Który Najwięcej Przeklina. Ale Klasyczny nie wszedł do pieca. Najpierw jedną, potem drugą stopę ogrzewał sobie zbliżając nogę do ognia. Aż wzdychał przy tym, tak mu było dobrze. Skarpetki miał dziurawe, brudne i mokre na palcach. Albo mu się nogi zapociły, albo mu buty przemokły. Dziury w skarpetkach były dziwne. Maleńkie, takie, jakimi upstrzona jest odzież robocza spawaczy, na których sypią się iskry. Zapewne Klasyczny często ogrzewał sobie nogi w ten sposób.
– Aż tak panu nogi zmarzły? – zdziwił się przyjaźnie Przylizany.
– Takie życie – mruknął tylko dziad, któremu z rozkoszy odechciało się gadać.
– Żeby tak, kurwa, jaką flaszkę mieć, kurwa – powiedział Ten, Który Najwięcej Przeklina.
– Albo dwie – dorzuciłem i rozmarzyłem się. Tymczasem tamten znacząco popatrzył na obły kształt marchewy w moim worku. Nie chciało mi się niczego wyjaśniać, tym bardziej, że właśnie się rozmarzyłem. Marzyłem o jakimś naprawdę ciepłym kątku, w którym piłbym wódkę albo wino z jakimś naprawdę przyjaznym poczciwcem. Mogłoby też być piwo, ale cała skrzynka. Zielony kontener, z którego butelki wyciągają ku tobie szyjki jak głodne gęsięta ze szkła. Ekstrema się spotykają, marzenia się spełniają, konie się łajdaczą. Jeszcze nie wiedziałem, ale już niedługo i moje marzenie miało się spełnić. Ciepłym kątkiem okazała się wartownia przy poczcie, a kimś poczciwym Mały Boguś, mniej więcej razem wyrzucili nas z pracy, stąd się znaliśmy, zahukany kurdupel.
– Do dna! – wlał mi do słoika resztkę wina. Wcześniej przeprosił, że nie ma szklanek, ale się wytłukły. Słoiki trwalsze. Kultura. – Pij i nic się nie przejmuj, stary!
– Czym się mam nie przejmować?
– No wiesz, że ona za niska!
Wypiłem wino, które smakowało równie dobrze, jak przed chwilą.
– Dobre!
– Ale mało! – zmarkotniał Boguś.
Żeby go pocieszyć, wyciągnąłem piwo z worka.
– Dużo masz?
– Trochę. Będę wyjmował po dwa, bo jakby ktoś przyszedł… – Boguś był na służbie.
– Nic się nie przejmuj.
Zdjąłem wojskowym nożem kapsle z obu butelek. Jeździłem z tym nożem, bo chciałem być podobny do Stachury.
– Że ona za niska – dokończył rozpoczętą myśl Boguś.
– Nic się nie pieni.
– Tak. Siuśki.
Siedliśmy przy ciemnym oknie dając baczenie, czy nie ma napadu na pocztę i czy nie nadchodzi ktoś niepowołany. Boguś odpiął pas z kaburą i rzucił na biurko.
– Po piwie brzuch rośnie – wyjaśnił. Ja zapatrzyłem się w czubki swoich wojskowych butów. Dłuższą chwilę tak patrzyłem. Nie żebym widział tam coś ciekawego. Patrzyłem, ot, tak sobie. Może chciałem być jeszcze bardziej podobny do Stachury?
– Nic się nie przejmuj, że ona za niska – powtórzył grobowo Boguś, odstawił butelkę i oblizał się. Sięgnąłem jeszcze raz do worka i wyjąłem marchew. Przekroiłem ją na pół.
– Niezła sztuka. To marchewka?
– Nie, awokado.
– Awokado? Pierwsze słyszę. W konia mnie robisz.
– Ty się nie boisz tak pić w robocie, Boguś?
– Ja tu ze wszystkimi dobrze żyję, nic a nic się nie przejmuj. Przedwczoraj wpadł kierownik, ja leżę na podłodze pijany jak byk, więc on do mnie: kiedy ty się, Bogdan, poprawisz? A ja mu na to: jak kierownik coś przyniesie, to się od razu doprawię! – zaśmiewa się.
Lubię go. Za wrażliwość na możliwości języka i za to, że nas razem wywalili z roboty. Więc kiedy piwa zabrakło i zbierałem się do wyjścia, obiecałem znów go odwiedzić przy najbliższej okazji. Wyszedł za mną, żeby odlać się pod ścianą. Chwiejąc się tak z ptaszkiem w dłoni krzyknął jeszcze za mną:
– Nic się nie przejmuj, że ona za niska i każdy dosięgnie do jej piździska! Jakbyś skołował jeszcze jakieś piwo, to przyjdź, to sobie postrzelamy! Serio!
Po alkoholu Boguś przestawał być zahukany, robił się wulgarny, tracił swą zachowawczość i pełen był pomysłów.