Andrzej Zaniewski

Jest 3 lutego 1987 roku. Za parę dni skończę 23 lata. Biorę udział w warsztatach dla piszącej młodzieży w podwarszawskim Rozalinie. Już w autobusie wiozącym nas ze stolicy zaprzyjaźniłem się z dwoma podobnie początkującymi młodzianami. Oni mieli flaszkę, a ja kubek. A może odwrotnie. Ale raczej miałem tylko kubek, bo byłem wówczas organizmem na ogół cudzożywnym. Jeszcze nie wiem, że to będzie przyjaźń na ładnych parę lat. Wieczory spędzamy pijąc i niegroźnie rozrabiając. Ekscytujemy się muzyką Patti Smith i koncertowymi nagraniami „Kultu”. Jeszcze nie wiem, że „Centralny Uniwersytet Ludowy ZSMP”, w którym nas rozkwaterowano, to zrabowany w 1949 roku w ramach „reformy rolnej” zespół parkowo-pałacowy wart parę milionów dolców.

Warsztaty to „Obóz literacki Poczty Poetyckiej Walki Młodych”. W papierach zachowało się zaproszenie i „ramowy program” imprezy. „Wydział Kultury Zarządu Głównego ZSMP uprzejmie informuje, że został/a Kolega/żanka zakwalifikowany/a na obóz literacki Poczty Poetyckiej Walki Młodych. Przyjazd do Warszawy do godz. 12.00 zgodnie z załączonym programem. Wpłatę w wysokości 1.000 zł będzie można dokonać na miejscu – w Rozalinie. Do zoboczenia na obozie. Kierownik Wydziału Kultury ZG ZSMP Michał Rybarczyk”.

Nie pamiętam, jakim sposobem się zakwalifikowałem. Z „Walką Młodych” akurat nie miałem nic wspólnego. Może odbyło się to via kielecki Korespondencyjny Klub Młodych Pisarzy, do którego kiedyś wysyłałem z rodzinnej wsi swoje pierwsze wierszyki. Może via miesięcznik „Okolice” współpracujący z tym KKMP. Nie pamiętam, skąd wytrzasnąłem w owych czasach tysiąc złotych, od dwóch lat snułem się bez ładu i składu i bez grosza przy duszy po Polsce, bo chciałem być Stachurą. Z ramowego programu wynika, że kierownikiem literackim warsztatów był Eugeniusz Orłow. A atrakcje programu? „Wykład nt. współczesnej twórczości dla dzieci – Tadeusz Chudy”. „21.00 – Video”. „Doc. dr Andrzej Gronczewski – Esej”. „Jan Wieliński – Poezja najmłodszych /na przykładzie Razem i Twórczości Robotników”. „Rola młodych w kształtowaniu kultury w ZSMP – spotkanie z Andrzejem Kozłowskim Sekretarzem ZG ZSMP”. „Historia Najnowszej Literatury Polskiej – czyli spotkanie z Piotrem Kuncewiczem”. „Sam na sam z Wiesławem Myśliwskim”.

W większości spotkań oczywiście nie uczestniczymy, nie żeby twórczość robotników nas nie brała, ale mamy ważniejsze flaszki na głowie. Chcę natomiast koniecznie wziąć udział w spotkaniu z Dziekanem Warszawskiej Wszechnicy Literatury Andrzejem Zaniewskim. Zapamiętałem jego nazwisko jako jednego z negatywnych bohaterów „Książek najgorszych” Barańczaka i mam go za uosobienie producenta komuszego chłamu literackiego. Na spotkaniu w Rozalinie Zaniewski promuje swój tomik wierszy „Rozmowy powracające”. Z ostatniej strony okładki patrzy spode łba gdzieś obok czytelnika szlachetna, zacięta twarz prostego człowieka, kiedyś ten typ urody będzie się określało jako lepperowski. W serialach o powstaniach śląskich mógłby grywać zorientowanych antyniemiecko górników dołowych. Z noty biograficznej wynika, że był m.in. współzałożycielem grupy „Hybrydy”, kierownikiem działu poezji w „Poezji” oraz dwukrotnym laureatem pierwszej nagrody w konkursach poetyckich Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego. Z ośmiu książek poetyckich dwie wydało mu Ministerstwo Obrony Narodowej. Że był inspektorem ZAiKS-u i pisywał teksty piosenek dla Santor, Sipińskiej oraz „Gawędy”, wtedy jeszcze nie wiem. Zresztą najbardziej rajcują mnie te jego związki z MON-em, jestem właśnie na etapie radykalnego pacyfizmu (w dzienniczku lektur Cummings, Hłasko i, o zgrozo, Nehru) i w przypływie odwagi, pijackiej chyba, ośmielam się przypuścić atak z tej właśnie flanki. Odwaga jest potrzebna, bo chociaż nie ma jeszcze Wikipedii, która kiedyś napisze o Zaniewskim, że „od 19 kwietnia 1971 był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa ps. Witold Orłowski, pozyskanym dobrowolnie do zagadnienia literackiego”, to jest już intuicja. Moi nowi przyjaciele jakoś mnie w tym ataku nie wspierają i o ile mnie pamięć nie myli, dziekan odpiera go bez trudu, ale zachowałem we wspomnieniu przynajmniej ogólny niesmak na sali. Po spotkaniu Zaniewski sprzedaje po 200 zł i podpisuje swoją książkę, postanawiam się na nią zrujnować i kiedy wpisuje mi dedykację, prawię mu jeszcze jakieś złośliwości. Albo ich nie zauważa, albo puszcza mimo uszu, bo w dedykacji życzy mi „sprawdzenia się w życiu i twórczości”.

Gawęda śpiewa utwór Zaniewskiego “Nuni, nuni”

Prześladowcą Zaniewskiego zostałem na dłużej, pierwszy w życiu paszkwil opublikowałem jeszcze w 88 roku po przeczytaniu jego eseiku „Lęk czasu”. Z młodzieńczym wdziękiem napisałem o nim m. in.: „Przekonuje, że ucieczka od twórczości usługowej (…) jest dowodem słabości i niechęci do zmierzenia swych sił z siłą czasu. W pewnych kręgach nazywa się to prościej i dosadniej niechęcią do dawania dupy”. Albo: „Większość znanych mi wierszy Zaniewskiego mogłaby z powodzeniem startować w konkursach poezji beznadziejnej”. Potem na jakiś czas dałem mu spokój, bo też i on zniknął jakoś z pola widzenia. Miał szczęście, że nie wpadł mi w owych czasach w łapy wydany przez MON tomik wierszy wietnamskiego poety To Huu, w którym Zaniewski figuruje jako tłumacz i autor wstępu. Ale teraz musiałbym mieć ręce skute z tyłu i knebel w jamie ustnej, żeby poezji To Huu nie zacytować. W „Poranku majowym” nazywany przez Zaniewskiego wielkim myślicielem To Huu, członek KC Komunistycznej Partii Wietnamu, rąbie prosto w oczy:

Jakże się cieszyłem, kiedy pewnego majowego ranka
wracałem do Viet Bac odwiedzić wujaszka Ho. (…)
Wujaszek zawołał mnie do stołu.
Biały gołąb szukał ziarna
wokół kosza z dokumentami.
Chwileczkę, ptaszku, poczekaj, zjesz później.
Wujaszek Ho jest zajęty, ma gościa - pisarza.
(…)
Wujaszku Ho - nasz ojcze,
duszo milionów dusz,
pozwól mi ucałować twe policzki,
pozwól mi ucałować twą srebrną głowę,
ucałować człowieka kochającego pokój!
(…)
Oto wujaszek Ho powoli zapala papierosa,
jego szerokie czoło jest spokojne jak niebo,
a śmiejące się oczy bezgranicznie radosne,
jakby zapomniały o starości, jakby miały dwadzieścia lat.
Jest w nich słońce rewolucji,
a imperializm - przerażony nietoperz -
spada do jego nóg.
Ho Chi Minh,
jesteś wszędzie…
Jesteś Ojcem, Wujem, Bratem,
ogromnym sercem zasilającym krwią miliony żył.

I jeszcze, zanim pęknę, dwie strofeczki z poematu „Polsko moja…”, bo i taki To Huu napisał, a wujaszek Zaniewski przełożył.

Przybyłem do twej kolebki - Krakowa
jak do własnej, gdzie również wznosi się zamek
- to Armia Czerwona ocaliła Wawel
jak Thach Sanh zestrzelił czarnego orła ratując księżniczkę.

Przyszła do ciebie wiosna, przyniosła imiona
synów przyjeżdżających ze wszystkich stron.
Dziś zwołują Zjazd - otwierają
szeroką drogę, idą naprzód, naprzód!

W twórczości własnej także Zaniewski od tematyki wietnamskiej nie stronił. W wierszu o znamiennym tytule „Wietnam” napisał: „Słucham-podziwiam jak walczą / o pracę / o wolność / o dom / o niepodległe państwo / o niezależną dłoń”. Kuncewicz w „Agonii i nadziei” wyrażał się o jego produkcjach z nieuzasadnioną przychylnością: „Nawet różne takie »Przeciwko wam, którzy zabiliście premiera Lumumbę« były spisane z wyczuciem poetyckiej frazy, z patosem, grzmotem, apokaliptycznym obrazowaniem. Bieda w tym, że już wtedy nikt ich czytać nie chciał, autor zaś został trwale napiętnowany. I to się właśnie Zaniewskiemu przytrafiło. Inna sprawa, że patriotyczno-okolicznościowa muza nigdy nie przestała obdarzać go swoim natchnieniem”.

We wstępie do legalnego wydania „Książek najgorszych”, na początku 90. roku, Barańczak pisał: „Przemiany w mechanice życia literackiego Polski, jakie się obecnie dokonują, niosą (…) z sobą niebezpieczeństwo niekontrolowanego powrotu do tradycyjnej grafomanii »wolnorynkowej« – i kto wie, czy przy wszelkich różnicach nie zacznie ona powstawać pod tymi samymi piórami, które tak energicznie marnotrawiły papier i zaśmiecały mózgi pod opieką dawnego państwowego mecenatu…” W odniesieniu do Zaniewskiego przepowiednia sprawdziła się co do joty. Tyle już razy trafiony i zatopiony, na powierzchnię życia literackiego wypłynął ponownie powieścią „Szczur”, w roku 1994. Wypłynął o własnych siłach, stylem wolnorynkowym. Najpierw poskarżył się, że nikt nie chce wydać mu w Polsce bardzo popularnej „na Zachodzie” książki, a krewni i znajomi królika powtórzyli wieść o jej  „światowej sławie” tyle razy, że masy czytelnicze z otwartymi buziami czekały, aż jakiś wydawca odważy się to kultowe już dzieło opublikować w nie gęsim języku. Kiedy wydawca się znalazł, „Szczur” okazał się niewypałem. Recenzenci najczęściej określali książkę jako interesująco pomyślaną, ale źle napisaną. Zaniewski popełnił jeszcze kilka powieści, które przeszły bez echa. Jako pisarz chyba się nie spełnił, za to zaczął się spełniać się jako autorytet moralny. Został wiceprezesem „Stowarzyszenia Przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej” i często występował jako przedstawiciel społeczny w rozprawach sądowych o najcięższe przestępstwa. Publikował w piśmie „Wokanda Życia”, gdzie np. ostrzegał przed uzdrowicielami. Najczęściej jednak wypowiadał się w sprawie kary śmierci: „Nie ma przebaczenia. (…) Nie można wybaczyć mordercy. To jest niemoralne, zwłaszcza wobec ofiary. Przebaczenie byłoby sprzeniewierzeniem się jego pamięci. Można wybaczyć szpiegowi, złodziejowi czy wiarołomnemu małżonkowi. Są jednak rzeczy, których wybaczyć nie sposób”.

Kolejny tomik wierszy Zaniewskiego nosił tytuł „Wyschnięte drzewa też płaczą” i poświęcony był rodzinom ofiar zbrodni. Zawierał coś koło 200 wierszy poświęconych zbrodni i karze. Na ostatniej stronie okładki Zaniewski przedstawiony został (przedstawił się?) jako jeden z „najbardziej znanych na świecie pisarzy polskich”. Wstęp napisał Orszagh. W wierszu zaczynającym się zdaniem „Pająki władzy snują swe zasadzki” doszedł poeta do pointy: „Pająk nie przebiera! / Pożera matkę, ojca i potomstwo, / jak prawo”.

Zastanawiająca jest bezwolność wierszomana. Tak sobie wyobrażam jego osobowość, jako zdominowaną przez bezwolność i niesamodzielność. Zawsze musi mu być z kimś po drodze: z ministerstwem obrony, z „Hybrydami”, z „Gawędą”, z orędownikami kary śmierci… Do Stowarzyszenia im. Brzozowskiej trafił prawdopodobnie przypadkiem, gazety pisały, że po prostu był sąsiadem Orszagha. Może i nie ma w jego postawie niczego nagannego, tylko ja nie rozumiem tego typu twórców? W końcu pomoc ofiarom przestępstw to szlachetna działalność, piosenki „Gawędy” na swój sposób ładne, a pisać każdy może.    

Zawsze myślałem, że dedykacje pisze się trochę podobnie jak wiersze. „Od serca” albo wcale. Teraz nie wiem, co myśleć. Wiem, że nie sprawdziłem się w życiu. Jeszcze. W twórczości? Jeszcze nie wiem. Ciekawe, jak Andrzej Zaniewski ocenia sam siebie i swoje własne życie. Bo twórczość, zgaduję, wysoko?

P.S. Telefon do przyjaciela pomógł mi w ustaleniu, że to ja miałem flaszkę, a oni kubek. Dowiedziałem się po latach, że zauważyli kształt butelczyny w moim worku żeglarskim i od razu postanowili się zaprzyjaźnić. Zaś najbardziej dramatyczne wspomnienie przyjaciela z obozu „Walki Młodych” w Rozalinie nie ma nic wspólnego z Andrzejem Zaniewskim i powtórzę je po nim po to tylko, aby ocalić od zapomnienia. Związane jest z kulistymi lampami ustawionymi wzdłuż alejek rozalińskiego parku. Gdyby nie to, że umiejscowione były może pół metra nad ziemią, można by je było nazwać latarniami. Pewnego wieczoru mój przyjaciel z przyczyn obiektywnych zasnął w zaspie śnieżnej, a obudziwszy się w środku nocy i zobaczywszy obok siebie świecącą kulę miał pomyśleć: „O Matko Boska, i jak ja teraz zlezę po pijaku?”.