Przez ostatni rok zdążyłem zrobić kilka specjalizacji, w zależności od tego, co tam akurat Putin Ukrainie zafundował. Znam się już trochę na kamizelkach kuloodpornych, transporcie paliwa, dronach, generatorach prądu i zasilaczach awaryjnych… Przemijalność wojennych „mód” również świadczy o tym, jak dobrze sobie Ukraina radzi. Nigdy wcześniej świat nie widział tak szybkich wyjść z kryzysu paliwowego czy energetycznego.
Kiedy jedna z Ukrainek poznanych przy okazji wywożenia ich ze Lwowa chciała sprowadzić swoją dalszą rodzinę do Czech, gdzie osiadła, zrobiłem też wąską specjalizację w zakresie ucieczek z Rosji szlakiem estońskim z psem. O ile wielu Ukraińców bez większych przeszkód wyjechało z Rosji, przekraczając granicę z Estonią, o tyle pies to na tej trasie to duży kłopot, jeśli się nie ma własnego samochodu. I wcale nie Putin ten kłopot powoduje. Tallinn nie ma połączenia kolejowego z Warszawą, trzeba by wędrować lokalnymi pociągami z tysiącem przesiadek. Są dobre połączenia autobusowe, ale regulaminy linii autobusowych zabraniają przewożenia zwierząt, a przypadku odysei wojennej w ogóle nie uwzględniają, to właśnie mam gruntownie przerobione. Kiedy więc Stas zaskoczył mnie telefonem i pytaniem, jak to jest z tymi psami, bo chce sprowadzić rodzinę z czworonogiem do Warszawy, szybko się dogadaliśmy, że najprościej będzie, jeśli po prostu zrobię kurs na północ moim czołgiem, w którym niejeden już pies wył z nudów.
Ucieszyłem się, że Stas znowu będzie mieszkał w Polsce. Nie widzieliśmy się, odkąd zamieszkał w Petersburgu, a znamy się od trzydziestu lat, odkąd z bratem Andrzejem, dziś niezłomnym więźniem Łukaszenki, przysłali mi do radia, w którym pracowałem, list z Białorusi. List i kasetę z muzyką białoruskiego, ukraińskiego i rosyjskiego undergroundu. Sam Stas jest liderem hardkorowej kapeli. Nie przepadam za muzyką tego rodzaju, ale bardzo mi się podobają teksty jego protest-songów. Bardzo liryczne, trochę filozoficzne. Co drugie słowo w nich to nazwisko lub przezwisko bardzo znanego dyktatora, a co drugie to nazwa bardzo znanego, choć rzadko noszonego na wierzchu, członka ciała ludzkiego – filozofia nie zawsze musi być skomplikowana.
Po drodze na przejście graniczne w Narwie miał pod dostatkiem czasu, żeby mi opowiedzieć o wszystkim. Nastię, rosyjską aktywistkę i streetworker (sam mówi o niej: miłość mojego życia), zna od dawna. Paręnaście lat temu odwiedził ją w Pitrze, wpadł na chwilę, tak jak zawsze lubił wpadać do rozsianych po świecie znajomych. Miał zaraz jechać dalej, ale skoro urodziła mu bliźniaki, to został.
Stas ma dar opowiadania. Nawet kiedy opowiada o buncie hipisów w Mińsku w 1973, kiedy nie było go jeszcze na świecie, to opowiada tak, że słucha się tego jak wiadomości z pierwszej ręki. W zasadzie wszystkie jego opowiadania to opowieści o buntach.
I to, jak z chłopakami na wsi „wypożyczali” sobie konie sąsiadów, żeby galopować na oklep i na oślep. I to o pracy w Memoriale. I o strasznym losie przybyszów z Kaukazu w rosyjskich miastach. I jak nie mógł się doliczyć (może 50, może 80?) ilości śladów po paralizatorze na ciele torturowanego w śledztwie anarchisty z Penzy w głośnej, choć nie za długo, sprawie działaczy Antify oskarżonych o faszyzm z inspiracji Prawego Sektora.
Dzisiaj, co zrozumiałe, Stas musi występować w roli brata bohatera. Narzeka, że każdy dziennikarz, który z nim rozmawiał, pytał: „A jaki był Andrzej za młodu? Czy wyróżniał się wśród rówieśników?”.
Mnie najbardziej podoba się opowiadanie Stasa o ojcu. O tym, jak w 1956 r. zwiał jako wyrostek z domu. Pojechał sobie pociągiem do Odessy i wrócił dopiero po 15 latach.
Stasowi opowiadał, że zwiał pod wpływem przygód Hucka i Tomka Sawyera. Podejrzewamy, że to inspiracja drugorzędna, najgłębsze przyczyny takich gestów zazwyczaj człowiek skrywa sam przed sobą. Aczkolwiek z inspiracji twainowskiej mógł się wziąć sposób zniknięcia. Obaj ze Stasem pamiętamy, że najpiękniejszym po patrzeniu w oczy Becky Thatcher doświadczeniem w życiu Tomka było leżenie pod łóżkiem i podsłuchiwanie, jak go opłakują po rzekomej jego śmierci przez utonięcie. A 12-letni Stanisław Poczobut, trochę nawet Odlanicki, przyszły ojciec Andrzeja i Stanisława juniora, zanim zwiał do Odessy, zostawił na brzegu jeziora pod Wielką Borzestowicą swoje ubranie.
W drodze powrotnej Stas mniej już gada ze mną, a więcej z rodziną. Stęsknił się.
Po oczach bliźniaków widać, że planują wyprawę do Odessy przy pierwszej okazji, ale w ogóle się do tego nie przyznają. Mówią, że chcą w Polsce chodzić do szkoły i pilnie się uczyć.
– No dobra, Stas, a powiedz jeszcze, jaki Andrzej był za młodu. Wyróżniał się? Można było z nim konie kraść?
– Nie. Jest starszy o trzy lata, więc jak myśmy kradli te konie, to on się już oglądał za dziewczynami.
P.S. Po długiej podróży Stas zapomniał zabrać pendrive ze swoją muzyką, której słuchaliśmy po Drodze. A ja wciąż zapominam mu oddać. Dla uprzyjemnienia Wam lektury wrzuciłem na początku jakieś kawałki z niego.