Brunatne poczwary, czerwone kuropatwy i polski karabin

Kiedy na liście nowych lektur szkolnych ujrzałem przyjaciela z dzieciństwa, „Słonia Birarę”, tak zarechotałem, że zleciały się bociany. To wtedy właśnie ochrzciłem ministra edu panem Birarą. Napisana sto lat temu przez Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego książeczka to historia głębokiego uczucia zrodzonego na linii słoń-człowiek. Dziesięcioletniego Amrę, syna kalekiego Warory (stracił stopę w angielskiej armii, na wojnie z Burami), spotyka wielkie szczęście. Może porzucić wyplatanie od rana do nocy bambusowych koszyków dla Anglików na rzecz jeszcze cięższej pracy. Będzie kornakiem, poganiaczem słonia przy ściąganiu z lasów wykarczowanych drzew. Ze słoniem łączy go serdeczna więź. Są lata chyba dwudzieste, Anglicy uprawiają w Indiach rabunkową gospodarkę leśną i potrzebują taniej siły roboczej. Dziesięciolatek haruje w dżungli jak dorosły. Zostaje człowiekiem do ro. Po odkryciu grawitacji, tj. zauważeniu, że pnie z trudem wciągane wzwyż, z góry w dół zsuwają się same, wprowadza najpierw racjonalizację, a następnie współzawodnictwo pracy. Stwarza dodatkowe miejsce pracy i zatrudnia na nim żebraka Barusza. Stosuje nowoczesne rozwiązania ekonomiczne: zarabiając dzięki Baruszowi o 7 rupii więcej na dzień, wypłaca mu tylko jedną z tych siedmiu. Kiedy jednak Hindusi wyrąbią dla Anglików wszystko, co było do wyrąbania, mały człowiek z dużym pomagierem ląduje na bezrobociu.

 „– Źle! – myślał Amra, stojąc pewnego razu przy słoniu na placyku. – Coby tu takiego wymyśleć?

Lecz, widać, ktoś inny – Miłosierny i Dobry – myślał o pracowitym, poczciwym chłopaku. Przez placyk przechodziło właśnie kilku białych sahibów”.

Biali sahibowie proponują mu zatrudnienie przy polowaniu na dzikie słonie, bo jest duże zapotrzebowanie na ich kły. Amrę interesuje płaca i tylko płaca, a oferta okazuje się zadowalająca. Nierozgarniętemu czytelnikowi z pewnością nie przyjdzie w tym miejscu do łba, jak Głupi i Wredny musi być ktoś Miłosierny i Dobry, żeby kazać dziecku zdradzić własny naród za przysłoniową miskę ryżu a słoniowi własny gatunek za judaszowego banana. W każdym razie jednotrąb hinduskiego folksdojcza bierze udział w polowaniu na pobratymcze czworonogi, potem zaś dzięki lizusostwu Amry i wysługiwaniu się różnym sahibom trafiają obaj na służbę do maharadży. Jest im tam dobrze, bo maharadżowie ówcześni kolaborowali z Angolami i wyzyskiwali członków swojego własnego narodu w zamian za możliwość mieszkania w pałacach i pławienia się w luksusie. U maharadży Amra zaprzyjaźnia się z rówieśnikiem, księciem Nassurem. Nagle, ni z gru ni z pietru, odczuwa gwałtowny pęd ku wiedzy, którego wcześniej nie czuł. Pęd ów jest potrzebny Ossendowskiemu, żeby Amra mógł zdradzić słonia Bi i wyjechać na naukę do Londynu, dzięki czemu słoń będzie cierpiał, a on, Ossendowski, będzie to mógł wzruszająco opisać.

Tytułowy bohater to zwierzak postrzelony. Postrzelił go nieuświadomiony Hindus na angielskim chlebie, tj. ryżu. Kiedy już słoń Bi wydobrzał po postrzale, najbardziej przeszkadzało mu, „że nie mógł jeszcze wzdychać głęboko, co dawniej sprawiało mu taką przyjemność”. Jest bowiem słoniem bi-sentymentalnym i wzdycha nader często. Nawet jak zdycha, to wzdycha. Ale to dopiero w ostatnim rozdziale, na razie zaś, kiedy Amra go porzuca, słoń wpada w depresję. A w porównaniu z depresją słonia nasze ludzkie depki są smuteczkami księżniczki na ziarnie grochu. Opis depresji giganta wstrząsa sumieniem czytelnika tak mocno, że nie ma wyjścia, mózg mu się musowo lasuje. „Przestał jeść”. „Zapominał nawet o kąpieli”. „Tkwił na łące, jak szara, bezkształtna skała”. „Chrapliwie wzdychał. Stał się zły i nietowarzyski”. „Wartownicy, stojący przy bramie, widzieli go o północy, gdy chodził bez celu po łące i jęczał”. „Zbierał rozproszone, zatrute tęsknotą i żalem myśli”. „Czuł nieznośny żar w paszczy”. „Wzdychał raz po raz i w bezradnej trosce oglądał się wokół”. I tak przez bite dwa rozdziały książki. Jeśli zobaczycie ministra edu na jednej z jego konf z podkrążonymi a nieumalowanymi oczyma, to będzie znaczyło, że te właśnie rozdziały zgłębiał do świtania.

Kiedy Nassur i Amra wrócili z Londynu, maharadża uczcił ich powrót wielkim polowaniem. Ludzie maharadży podpalili las, żeby wypłoszyć zwierzęta na otwartą przestrzeń, gdzie maharadża mógł do nich spokojnie strzelać. Wszystkie zwierzęta, kiedy zaczęło im się palić pod dupami, grzecznie wychodziły z krzaków na polanę i tam zabijał je maharadża. Tylko złe tygrysy, zamiast wyjść z lasu i dać się zastrzelić, rzuciły się na ludzi! Na szczęście dobry stary Bi rzucił się na złe tygrysy i uratował ludzi, którzy dzięki temu mogli zastrzelić także złe tygrysy.

Ustanowienie książki Ossendowskiego lekturą szkolną trąci różnoraką perwersją. Nieznośny żar w paszczy poczułem przypomniawszy sobie, że pan Birara niedawno ogłosił, iż „nie zgadzamy się na jakąkolwiek ideologię ekologizmu, polegającą na humanizacji roślin i zwierząt i animalizacji człowieka”. Tym sposobem sam siebie wyprzedził o długość trąby, skoro dorzucił do listy lektur książkę, w której humanizacja słonia osiąga rozmiary monstrualne. Słoń Bi nie tylko wzdycha po ludzku i zbiera myśli na łące. Pojmany przez łowcę, wykorzystuje twardy sen tegoż, aby trąbą rozwiązać sobie więzy na nogach i cichcem dać drapaka. Nie tylko rozumie ludzką mowę, ale sam wygłasza długie tyrady, posługując się mową ciała, zaś streszczenia jego rozmyślań ciągną się całymi stronicami. Kiedy pali się ochronka prowadzona przez zakonnice, w trybie nagłym powołuje jednosłoniową straż ogniową i gasi pożar („Amra pochylił się słoniowi do ucha i szepnął: – Naprzód, Birara! Uderz piersią o róg budynku!… Olbrzym, nabrawszy rozpędu, szybko zawrócił i, przebiegając koło płonącego domu, bokiem zawadził o róg domu, uderzył piersią w cienkie belki i szybko odbiegł”). Nawiasem mówiąc, przekonanie o strażackim powołaniu słonia towarzyszy Ossendowskiemu na kartach całej twórczości, ratować dzieci z pożaru każe także np. słoniowi Gustawowi w „Zwierzyńcu”.

Amra na Birarze zarabia tyle kasy, że może wysyłać pieniądze rodzicom. Kiedy więc pod koniec książki wraca do rodzinnej wsi, jego starzy są już nieźle ustawieni. Zatrudnili służącą, „w polu zaś pracowało aż trzech robotników, wynajętych przez Warorę. Do niedawna jeszcze biedni wieśniacy teraz żyli dostatnio i spokojnie”.

Jak to możliwe, zapyta nierozgarnięty, ale jednak dociekliwy uczeń, że pan Birara dopisał do lektur szkolnych książkę grafomańską, będącą pochwałą podboju kolonialnego, korupcji, pracy dzieci, kolabo, wyzysku, zaprzaństwa i okrutnego wykorzystywania zwierząt? Od razu mówię, że ja nie wiem. Ja tu jestem od rechotania. Może pan Birara przeczytał w Wikipedii, że Ossendowski był antykomunistą, którego dzieła od 1951 do 1989 r. objęte były cenzurą (z grubsza jest to prawdą, choć mój egzemplarz „Słonia Birary” wydany został w 1958). Może obejrzał śmieszny filmik reżysera Grzegorza Pan Na Mnie Napiera Ciałem Brauna poświęcony usunięciu słowa „antykomunista” z upamiętniającej Ossendowskiego tablicy. I być może, nie mogąc zemścić się na komuchach, którzy zdążyli wymrzeć, pan Birara postanowił się zemścić na dziatwie szkolnej, podkładając jej nie tylko słonia Bi, ale też „Mocnych ludzi” i „Ludzi, zwierząt, bogów” tegoż Ossendowskiego, których dodał do lektur dla licealistów. Z dziką radością obśmieję je osobno, dając przy okazji ogólną charakterystykę samego Ossendowskiego. Tymczasem, omawiając słonia, skupmy się wyłącznie na gorącym uczuciu, jakim pisarz darzył zwierzęta.

Pisze o tym wydawnictwo IBIS, które wznowiło „Słonia Birarę” jako „lekturę z opracowaniem”, za jednym zamachem wykazując się refleksem, znajomością reguł rynku i nieznajomością polszczyzny („stado słoni pełnymi przerażenia głosami usiłowało umknąć Hindusom” :-)). Już na okładce wydawnictwo informuje, iż „Autor pokazuje, że zwierzę jest rozumną, czułą istotą”, nie rozwodząc się nad tegoż autora „nigdy niezwalczoną namiętnością” (jego własne określenie), jaką było zabijanie rozumnych i czułych istot dla sportu. Ossendowski kochał tylko zwierzęta nieprawdziwe, które sam wymyślił, i zniewolone, które uznawał za swoje. Do zwierząt pozostałych strzelał i uwielbiał o tym opowiadać: „Polowanie ilościowo dobre, jakościowo – marne. Zabiłem 4 dziki, 2 gazele, 2 szakale i 300 czerwonych kuropatw”. Szczególnie go podniecało, kiedy jakąś rozumną, czułą istotę tylko postrzelił i mógł być świadkiem jej agonii. „Kula ugodziła zwierzę w szyję, przebiła tętnicę i zdruzgotała kręgosłup. Bawoł padł na kolana, lecz się zerwał znowu i, kołując po sawannie, straciwszy widocznie przytomność, biegł w stronę lasu. […] Podczas pościgu wpakowałem w bawołu jeszcze dwie kule – jedną w pierś, a drugą w brzuch. Zwierz znaczył swoją drogę kałużami krwi, tryskającej z przebitej tętnicy, lecz biegł, aż się skrył w lesie. Jednak tu, przeszedłszy kilka kroków, padł. […] Widziałem naprzykład małą antylopę Maxwella, przeszytą kulą z polskiego karabinu. Odbiegła jeszcze około kilometra i, gdyby nie psy murzyńskie, uciekłaby nam. […] Mniej podbudzającem jest polowanie na hipopotamy, gdyż nawet zabity potwór tonie w nurtach rzeki i wypływa na powierzchnią dopiero po kilku godzinach” – wyznaje bezwstydny zboczeniec w „Czarnym czarowniku”. Rani i zabija dla przyjemności a nazywa swoje strzelaniny dżentelmeńskim sportem. W „Niewolnikach słońca” z oburzeniem i odrazą zauważa, że „Murzyni polują nie dla zabawy łowieckiej, nie dla sportu. Celem polowań jest zawsze mięso”. Zakatrupienie słonia jest jego niespełnionym (z powodu nieudolności, ale i znacznego już wytępienia tych zwierząt) marzeniem. W różnych książkach przy opisach zabijania czułych, rozumnych istot tyle razy jest mowa o „podbudzeniu” i odczuwaniu rozkoszy, że nierozgarnięty czytelnik zastanawia się, czy przed polowaniem autor nie powinien najsamprzód ulżyć sobie na ambonie w inny sposób, niechby i z pomocą polskiego karabinu.

Ulubionym zwierzęciem pisarza była szympansica Kaśka, którą przywiózł sobie z Afryki. Zanim „przedwcześnie zgasła” w niewoli na serce, zdaniem właściciela śmiała się i płakała, kłóciła się i przepraszała, a ludzi, których szanowała – szczególnie często samego Ossendowskiego – całowała po rękach. Ekologizm, humanizm i sodomizm! I, jak powiada poeta, niech się pan trzyma, panie Przemysławie, bo to jeszcze nie wszystko. Otóż mało brakowało, a szympansica Kaśka zostałaby wyniesiona na ołtarze jako święta Katarzyna Męczenniczka! Wyłapywane w Afryce i poddawane eksperymentom medycznym w Instytucie Pasteura małpy Ossendowski nazywa bowiem „męczennikami, cierpiącymi i umierającymi dla dobra ludzkości. Być może, wiedzą one, że są najbardziej do ludzi podobne i że właśnie z tego powodu za ludzi muszą umierać?! Być może, że dlatego mają tak bezbrzeżnie smutne, prawie tragiczne oczy…”.

 Tak tak, małpa to piękny ptak, na pewno dlatego! I może jeszcze ich tragiczne wejrzenie stąd się bierze, iż nie było im dane być zastrzelonymi z polskiego karabinu, o czym każda małpa marzy od chwili naturalnego poczęcia na równi z marzeniem o dawaniu ciała Francuzom na eksperymenty. W „Niewolnikach słońca” Ossendowski snuje plany, jak wynagrodzić zarażanym gruźlicą małpom ich masową śmierć w męczarniach: „Męczennice za ludzkość… Z czasem, gdy wszystkie szympansy wyginą na ofiarnym ołtarzu Nauki, wdzięczna ludzkość powinna wznieść na ich cześć wspaniały pomnik […]. Pomnik powinien być bardzo piękny i potężny, a postać szympansa – odlana z bronzu w postawie stojącej, z ręką wyciągniętą  łagodnym, lecz stanowczym ruchem”. Trochę się boję, że gdyby ludzkość zrealizowała tak zakrojony projekt pomnika, wyszedłby jej jak zwykle papież, ale tego już, mam nadzieję, nie sprawdzimy. W każdym razie Ossendowski wyobraża sobie małpę na swoje podobieństwo, jako postać pomnikową. Podobnie słonia Bi każe maharadży „nagrodzić” nałożonym na kieł złotym kółkiem z wygrawerowanym dziękczynnym napisem. Małpy zaś kretyńsko dzieli na dobre i złe, już w następnym akapicie przechodząc od tych wartych pomnika do złych. W odróżnieniu od męczenniczek z Instytutu Pasteura złe małpy są to żyjące wolno koczkodany, „brunatne poczwary”, „wrogowie plantatorów, bezczelni rabusie i bandyci, plądrujący pola, a nawet gromadą napadający na ludzi i na lamparta”.

Wracając do „Słonia Birary”, przy wszystkich swych wadach i niedorzecznościach nie jest to książka aż tak zła, jak stara. Sam przeczytałem ją w dzieciństwie kilka razy. No, ale mnie przypadło być dzieckiem w czasach trochę innych od obecnych. Nie tylko nie było smartfonów i Netflixa, ale nawet książek miało się za mało. A to, co jeszcze w latach 60. XX w. potrafiło wyciskać łzy z wrażliwych dzieci, dzieci lat 20. wieku XXI może już tylko do łez rozśmieszyć, czego im zresztą życzę. Jeśliby pan Birara raczył ściemniać, iż przedwojenną ramotę wciska uczniom wyłącznie z powodu konieczności zwrócenia ich uwagi na ponadczasową problematykę szeroko rozumianego słonia, należałoby zauważyć, że od czasów Ossendowskiego i wiedza ludzka na temat zwierząt niepomiernie wzrosła, i nasz stosunek do nich się zmienił, i zdążyło się pojawić, a nawet przeminąć, wielu pisarzy mądrze i ciekawie o zwierzętach piszących. Na schłodzenie paszczy polecam „Serce i pazur. Opowieści o uczuciach zwierząt” Simony Kossak. Oczywiście do czytania pod ławką, w ramach uczniowskiego oporu, gdyż czuła wobec zwierząt, wroga wobec myśliwych i w ogóle trzymająca się z daleka od polskiego karabinu obrończyni Puszczy Białowieskiej przed Lasami Państwowymi jest przeciwieństwem prymitywa Ossendowskiego. Widać to już po zdjęciach pisarzy, jakie chętnie się umieszcza na okładkach książek. Ossendowski na tygrysiej skórze, z fajką w zębach, lornetką na szyi i karabinem pod ręką. Kossak oparta o pień drzewa z zamkniętymi oczami, drzemiąca z rysiem na podołku. Ossendowski z brzuszyskiem, strzelbą i fają obok uśmierconego przez siebie bawoła. Filigranowa Kossak skulona na podłodze przy łóżku zajętym przez olbrzymią dziką świnię, która nie jest zastrzelona, śpi tylko jak zabita w łóżku pani profesor.

„Serce i pazur” to pośmiertny wybór gawęd zoopsycholożki wygłaszanych na antenie Radia Białystok. Wybór tematyczny, obracający się wokół uczuć przypisywanym zwierzętom. Wskazuję jako zamiennik słonia Bi wcale nie najlepszą z książek Kossak, bo m. in. przytacza w niej opis żałoby u słoni, doprawdy niezbyt zgodny z bajdurzeniami Ossendowskiego. Ponadto białowieska samotniczka, w ogóle nie zajmując się Ossendowskim, rozjaśnia mimochodem i dramat szympansicy Kaśki (zwierzętom w niewoli często pęka serce), i dramat jego samego. „Tak naprawdę jednym z dramatów w relacjach między zwierzętami a ludźmi jest to, że zwierzęta rozumieją nasze uczucia, ale my ich już nie”.

Zdania takie mogą wywołać u czytelnika zrozumiały opór. Próbując dotknąć tajemnicy zwierzęcia, która jest po prostu tajemnicą Inności, Kossak niejednokrotnie wypowiada prawdy przesadne, zdania w moim odczuciu zanadto definitywne. Nie sądzę, żeby zwierzęta „rozumiały” ludzkie uczucia. Wiele razy widziałem, że zachowują się tak, jakby rozumiały. Nierozgarniętemu czytelnikowi mogłoby się nawet wydawać, że Kossak powiela błędy Ossendowskiego: również próbuje odtwarzać „myśli” zwierząt, przypisuje im ludzkie zalety i wady, zdarza jej się mówić o „duszy” zwierząt. Często występuje przeciwko poglądom zamykającym całe życie wewnętrzne zwierząt w instynktach. Ale wszystko to czyni w taki sposób, że wyczuwa się cudzysłowy, w które bierze swoje wyobrażenia, nawet kiedy cudzysłowy nie występują w spisanym tekście. Bo człowiek nie ma możliwości wyzbycia się człowieczeństwa na czas, kiedy usiłuje zrozumieć zwierzę. Tylko ludzką wyobraźnią możemy się posługiwać, próbując sobie wyobrazić, jak to jest być zwierzęciem. Przede wszystkim zaś prof. Kossak tym się różni od Ossendowskiego, że zaprasza swoich słuchaczy i czytelników do świata zwierząt, do podejścia bliżej niż na odległość strzału. Z wieloma jej tezami nie potrafię się zgodzić, ale zawsze wtedy chciałbym z nią porozmawiać. Kiedy nie zgadzam się z Ossendowskim, mam chęć jedynie zrugać go i wywalić za drzwi, do lamusa.

Słuchając opowieści Kossak o zwierzętach, bardzo dużo dowiadujemy się o człowieku. W porównaniu z tępym piórem Ossendowskiego język naukowczyni jest zwięzły, ostry i precyzyjny, a jednocześnie bardzo prosty. Od świadków jej radiowych występów wiadomo, że mówiła z głowy, nie z kartki; słychać to zresztą w zachowanych nagraniach. Porównałem kilka takich nagrań z ich spisanymi wersjami w „Sercu i pazurze” i stwierdzam z pełną odpowiedzialnością: Kossak lepiej mówiła, niż Ossendowski pisał. W jej biografii Anna Kamińska przypuszcza, że umiejętność pięknego opowiadania mogła wynieść z liceum, w którym poświęcano tej sztuce wiele uwagi.

Każda z króciutkich gawęd aż się prosi o dalszy ciąg, a każdy kto miał do czynienia ze zwierzętami, poczuje chęć przymiarki własnych doświadczeń do spostrzeżeń autorki. Kto nie poczuje, niechaj pierwszy uderzy piersią o róg budynku szkoły. I zapamiętajcie sobie tradycyjne zawołanie uczniów wyklętych, które pomoże wam się rozpoznać na terytorium okupowanym przez żołdaków pana Birary. Hasło: „Uczeń bez lufy z polaka to jak pisarz bez karabinu”, odzew: „Stado uczniów pełnymi przerażenia głosami usiłowało umknąć szajbusom”.

.

Publikacja dzięki uprzejmej zgodzie Magazynu Książki.