Kiedy Desmond Morris przekonywał przed półwieczem, że współczesny mieszczuch znalazł się w sytuacji uwięzionych zwierząt i powtarza ich zachowania, podkreślał, że w pułapkę tę schwytał człowieka jego własny intelekt. Przyszłość potwierdziła najważniejsze diagnozy zoologa, człowiek zadomowił się w więzieniu i jeśli w ogóle jest zdolny do walki o Wolność, to dziś najczęściej musi ją zacząć od walki z samym sobą, z własnymi nawykami i wygodami. Czas na jej podjęcie staje się coraz krótszy: kolejne pokolenia rodzące się w stanie zniewolenia tracą świadomość, że inaczej urządzony świat jest do pomyślenia. Żyjemy w rzeczywistości zbyt skomplikowanej, aby do zdrowego funkcjonowania w niej wystarczała „życiowa mądrość”, wynikające z niej jednoznaczne wybory i proste decyzje. Świat niewolniczo człapie chińskim szlakiem, czyli szlakiem przetartym przez państwo, gdzie autorytarna ideologia do spółki z nowoczesną technologią spłodziły tzw. system zaufania społecznego, nadzorujący i kontrolujący praktycznie wszystkie sfery ludzkiego życia, przyznający punkty za „odpowiednie” prowadzenie się obywateli i bezpośrednio decydujący o ich losie. W krajach takich jak nasz pragnienie wolności pozostaje jeszcze żywe, choć przez nas samych coraz rzadziej jest tak właśnie rozpoznawane i częściej niż samej wolności domagamy się „swobód”, czyli wolności reglamentowanej. Zwykle wyrazem tego pragnienia jest tylko niejasne przeczucie, że „coś jest nie tak”. Klatki, w których żyjemy, są niewidzialne, a świat poza nimi wydaje się przepaścią, która nas wchłonie, jeśli zrobimy parę kroków za linię wyznaczającą koniec wybiegu. A jednak, im więcej wygód w tych klatkach, tym silniej jednostki wrażliwe odczuwają dyskomfort. Im więcej wynalazków służących przyjemności, bezpieczeństwu, pozornemu uproszczeniu i ułatwieniu życia, tym bardziej doskwiera nam poczucie wielostronnego uzależnienia od czynników niezależnych od nas, od czegoś zewnętrznego i wobec nas, i wobec samej istoty człowieczeństwa. Nieraz przeradza się ono we wrażenie zniewolenia, uwięzienia, czasem wręcz bycia sterowanym. Jest to wrażenie na tyle nieuchwytne, że określa się je także nieprecyzyjnie, np. jako życie w „opresyjnym systemie”. Nawet jeśli tej opresyjności nie potrafimy zdefiniować, czujemy, że jest totalna: system niszczy i tych, których wchłonął, i tych, których pominął. Ponieważ tych ostatnich niszczy gwałtowniej, staramy się za wszelką cenę uniknąć ich losu i nie wylecieć z systemowych orbit na nie mający dobrej prasy margines społeczny. A kiedy nawet uda się komuś zdefiniować i „system”, i „opresję”, czyli ucisk jako sposób jego funkcjonowania, trudno mu wymyślić inny niż rewolucja sposób na obalenie tego systemu. Jednak, mimo że system nie przewiduje możliwości pokojowego wyjścia z niego, możemy szukać furtek, które co jakiś czas się pojawiają, i próbować czmychnąć, zanim przy każdej zostaną ustawieni strażnicy.

Na mapie zniewoleń najgrubszą kreską rysowane są ograniczenia wytyczone przez państwo, jedyną stworzoną przez ludzi organizację, do której przynależność jest jawnie przymusowa i tak totalną, że ona jedna wystarcza, aby utrzymać człowieka w niewoli. Raporty Amnesty International, pozarządowej organizacji, której bezstronności i obiektywizmu nie podważa nikt poza rządami najbardziej przez nią krytykowanych państw, od lat mówią o okrutnym traktowaniu własnych obywateli i stosowaniu lub tolerowaniu tortur wobec nich przez funkcjonariuszy i urzędników państwowych w co najmniej trzech czwartych krajów świata (w latach 2009-2013 w 141 na ok. 190 istniejących państw, sytuacja stale zmienia się na gorsze). Jak to możliwe, że przestępcza natura organizacji państwowej nie jest dla wszystkich oczywista już dzięki prostej matematyce? Iluzjonistyczny trick fundamentalny dla funkcjonowania państwa polega na tym, że udaje ono wspólnotę swoich członków, na podstawie rzekomej umowy społecznej wybierających rzekomo spośród siebie przedstawicieli, mających rzekomo służyć tej wspólnocie i dbać o dobra wspólne oraz dobro każdego z jej członków. W połączeniu z wymachiwaniem nam przed nosami wachlarzem obywatelskich „praw” i „swobód” sztuczka ta sprawia, że zniewolenie wydaje się wielu z nas Wolnością, tylko pełne korzystanie z niej okazuje się wskutek jakichś defektów państwa albo naszych niemożliwe. W istocie państwo nie stanowi wspólnoty, ale wspólne koszary, w których obywatele wybrani przez równych im obywateli na służących okazują się nie sługami, ale nadzorcami pełniącymi władzę. Żeby „elity” państwowe zachowały swoją uprzywilejowaną pozycję, muszą na różne sposoby rżnąć obywateli, ale tak, żeby ich nie zarżnąć. Nie z troski o nich, ale dlatego, że dla funkcjonowania państwa konieczne jest zachowanie ciągłości rżnięcia, państwem idealnym jest to, w którym każdy obywatel ma rżnięcie w abonamencie. Oczywiście raz na jakiś czas zerżnąć lub zarżnąć kogoś dla przykładu, to już rzecz pożądana i dla elit pożyteczna. Rozbudowany aparat prawny i biurokratyczny daje poczucie sprawczości i podmiotowości sporej części społeczeństwa zatrudnianej przez ten aparat, ale swym istnieniem służy przede wszystkim uwikłaniu pojedynczego człowieka w sieć zależności, z której trudno mu się wyswobodzić. Już samo to uwikłanie w dużym stopniu gwarantuje jego posłuszeństwo i bezwolność, a to tylko jedno oko zastawionej na niego sieci. Nie tylko ogromnej, ale i zamaskowanej, bo mechanizm zniewolenia coraz rzadziej stanowi bezpośrednia, a więc możliwa do pokazania palcem lub zarejestrowania smartfonem przemoc, a coraz częściej jest on ukryty w unifikacji życia, powszechnej inwigilacji, presji oczekiwań społecznych, w działaniach niewidzialnej ręki rynku i splątanych macek biurokracji.

System specjalizuje się w szczuciu ob. ob. niewolników przeciwko sobie, z czego wynosi oczywiste korzyści, przede wszystkim sam zyskuje święty spokój. Metodę tę stosowano od zarania historii społeczeństw, ale dopiero system o wysokim stopniu organizacji potrafił nadać temu szczuciu skalę masową. Najskuteczniejsze w tym względzie okazało się zatrudnianie jako przedstawicieli systemu takich samych jego niewolników, jak ci, którzy przeciwko systemowi mogliby wystąpić. Patrząc na słynne zdjęcia z placu Tienanmen drżymy o los człowieka stającego na trasie czołgu, ale współczujemy też próbującemu go ominąć czołgiście. Krzyczymy na panią Mariolę z Biura Olewania Klienta dowolnej korporacji, ponieważ system wziął ją sobie za żywą tarczę, która nie pozwoli aby nasz krzyk dotarł do uszu, do których tak naprawdę jest adresowany.

Naszą nadzieją są dziury w systemie, wyrwy w murze, furtki, o których była mowa. Ich istnienia można się domyślać tam, gdzie instytucje nadzoru próbują ukryć coś przed oczami niepowołanych. Jeśli np. unieruchomienie obywateli niewolników (poprzez zakaz „włóczęgowskiego” sposobu życia, obowiązek meldunkowy, propagandę stałego zatrudnienia) jest dla władzy ważne, to dlatego, że rozrośnięta jak nowotwór biurokracja powołana do nadzorowania społeczeństwa świetnie sobie radzi z sytuacjami statycznymi, a okazuje się niewydolna w sytuacjach dynamicznych. Już zwykłe częste zmiany miejsca zamieszkania powodują, że system, sam w sobie nieruchawy, nie nadąża za jednostką, nad którą pragnie sprawować kontrolę. Ale wszelkie rodzaje ruchliwości i zmienności, nie tylko ten, mogą służyć częściowemu wyzwoleniu się spod niechcianej kurateli.

Jak w każdym więzieniu, w ludzkim zoo zorganizowany bunt utrudnia też izolacja poszczególnych poddanych. Świat wcale nie jest globalną wioską, co najwyżej zwieśniaczonym globem. W prawdziwych wsiach pomiędzy jej mieszkańcami istniały nie tylko powiązania, ale też więzi. Ludzie znali się osobiście. W sytuacji powszechnego przeludnienia rzeczywista izolacja mas jest niemożliwa, za to o „samotność w tłumie” coraz łatwiej. Kto dzisiaj przyjaźni się z sąsiadem z góry, kto widział na oczy swojego dostawcę internetu, swojego „doradcę” z sieci telefonicznej, opiekuna swoich finansów w banku, panią Mariolę z okienka czwartego? Powiązania z nimi polegają na zdalnie świadczonych usługach, za które zdalnie płacimy. To raczej sieć uzależnień, niż osobistych relacji. Dopiero kiedy usługi zawiodą a nam i tak każe się za nie zapłacić, możemy ze zdumieniem odkryć, że pani Mariola siedzi nie w okienku czwartym, ale na Seszelach.

Wyobrażenie sieci jako sposobu organizacji życia społecznego na wielu jego płaszczyznach pozwala nam dostrzec inne jeszcze właściwości systemu. Sprzyjają mu sieci – i takie stara się stworzyć – scentralizowane, których działanie oparte jest na punktach węzłowych (przepustowych, strategicznych). Natomiast społeczności samorządne, niezależne, tworzą raczej sieci „gładkie”, równomierne, zdecentralizowane, gdzie każdy element jest równie ważny, co pozostałe. Przykładem sieci pierwszego typu może być sieć kolejowa. Kto ma dostęp do wajchy zwrotnicy w Koluszkach, ten ma władzę. Sieć drugiego typu stanowi za to pierwotna sieć drogowa (pierwotna, bo nie mówimy o obwodnicach i autostradach, które powołało do istnienia dopiero zapchanie sieci pierwszej). Jako twór oddolny i naturalny (ludzie wydeptywali ścieżki, które z czasem stały się drogami), sieć dróg łączy każdego z każdym możliwie najkrótszą z wygodnych tras. To sieć przydatna dla wszystkich i nikogo nie dyskryminująca, wytyczano ją tak, żeby omijała przeszkody i żeby nie było trzeba nikogo wywłaszczać.

Oczywiście dzisiaj najczęściej przywoływanym typem sieci bez dużych węzłów, dlatego niewyłączalnej, jest sieć internetowa. Internet u swych podstaw jest siecią komunikacyjną podobną do sieci P2P, czyli taką, w której każdy odbiorca jest jednocześnie nadawcą równym rangą wszystkim pozostałym użytkownikom. Żeby kontrolować taką sieć, przy każdym jej oczku trzeba by ustawić jednego żandarma. Niestety, kontrolę częściową umożliwia grzech pierworodny Internetu, w Wikipedii opisany tak: „Rolę dystrybutorów przejęły przedsiębiorstwa i instytucje, które było stać na utrzymanie stałych łączy o bardzo dużej przepustowości i zakup silnych komputerów, zdolnych obsługiwać ruch o dużym natężeniu”. Jednak podobnie jak wynalazek druku (mimo wynalazku cenzury i palenia książek), Internet wciąż (mimo chińskich wynalazków) pozostaje narzędziem mogącym bardzo dobrze służyć sprawom Wolności, równości i braterstwa ludzi.

Jedno jeszcze skojarzenie z siecią narzuca mi się na koniec. Wśród prawd zapamiętanych na zawsze z młodzieńczych lektur mam słowa przypisywane przez Diogenesa Laertiosa poecie, filozofowi i ojczymowi demokracji Solonowi: że prawa są podobne do pajęczyny, bo jeśli wpadnie w nią stworzenie małe i słabe, to zginie, ale duży owad rozerwie pajęczynę i poleci dalej może nawet jej nie zauważywszy. Nie mogę opędzić się od myśli, czy taka jętka jednodniówka jak ja, zasadniczo chudzinka, ale jednak nabuzowana, gdyby tak dobrze się rozpędziła i włączyła turbodoładowanie – dałaby radę?