Długa jesień

Jacek Lech to był taki bigbitowiec, który śpiewał „Bądź dziewczyną moich marzeń” i „Warszawa jest smutna bez ciebie”, co przecież nawet kryptocytowałem w tym wierszu, w którym napisałem „Warszawa bez ciebie jest smutna jak sto chujów”. W Bieczu zatem, gdzie spotkanie poetyckie prowadził właśnie Jacek Lech, zamiast grzecznie odpowiadać na pytania, jak pojmuję i definiuję powinność poezji będącej swego rodzaju medium pomiędzy twórcą a czytelnikiem, ciągle musiałem się gryźć w język, żeby nie pytać pana Jacka, czy pamięta swoje pierwsze spodnie dzwony i czy trzeba go było za młodu podobnie jak mnie siłą odrywać od kaloryfera w celu doprowadzenia do fryzjera. Bo to oczywiście był inny już Jacek Lech, gdyż czasy się zmieniają.

Indagowany przez Jacka Lecha usiłuję zdefiniować powinność poezji

Jak już nie zadałem wszystkich pytań, które mi się cisnęły na niewyparzone usta, to spotkanie dobiegło końca i dostaliśmy brawka, pan Jacek zasłużone a ja nie. Aha, bo zapomniałem napisać: kameralne wnętrze sali w bieckiej bibliotece wypełniło się do ostatniego krzesła morzem głów w związku ze spotkaniem poetyckim. I jak to spotkanie się skończyło, to jeszcze przez chwilę rozmawiałem z Dyrekcją, która była bardzo miła, i z panem Jackiem jeszcze też. Podziękowałem mu za niezwykle inspirujące do udzielania odpowiedzi pytania, spytałem jak to było z jego pierwszymi dzwonami itp. A wtedy pan Jacek powiedział, że już za chwileczkę, już za momencik w innej sali biblioteki będzie miał miejsce koncert muzyczny i że może bym poszedł, bo on idzie i wszyscy idą. No to powiedziałem, że tak, czemu nie, pójdę. Tylko się trochę ogarnę w hotelu i zaraz wracam.

Jak wróciłem, to już pół koncertu zleciało, ale pan Jacek mnie wpuścił kuchennymi drzwiami. Po Drodze go spytałem, jak się nazywa występujący artysta i jak długo już związany jest z gitarą. Żeby na wszelki wypadek wiedzieć. A wtedy mój niedawny interlokutor powiedział, że to będzie Tadeusz Łuczejko. Pamiętam, że od razu wtedy pomyślałem, że jak Łuczejko, to będzie śpiewane o łunie od ogniska płonącego nad ruczajem jak smolne łuczywo, z którego lecą iskry gasnące na niebie. Ale pan Jacek uzupełnił, że nie będzie żadnej gitary i żadnego ogniska, gdyż pomimo znajdowania się w bibliotece nie idziemy na koncert poezji śpiewanej, ale na koncert ambient mu (sic!). Tu się przeraziłem, bo nie miałem na sobie połyskliwego stroju, ale pan Jacek od razu mnie uspokoił, iż nie jest to wymagane, co okazało się Prawdą.

Bo w ogóle to mi się gatunki pomyliły. I ambient to nie jest żadne fiku-miku go-go pod zepsutym stroboskopem, tylko takie bardziej Tangerine Dream, Władysław Komendarek i tym podobne plamy dźwiękowe i plany ponadczasowe. Od razu mi się przypomniało, jak za młodu po powrocie od fryzjera słuchałem w ciemnym – żeby nie było widać, że jestem ostrzyżony na średnio po męsku i płaczę – pokoju Klausa Schulze i Marka Bilińskiego. Z tym, że wtedy musiałem zamykać oczy i wyobrażać sobie takie różne Godzille, harfy kosmosu, promienne oscylatory, transpondery kniei i to wszystko, co się człowiekowi pokazywało kiedy słuchał audycji Jerzego Kordowicza. A tutaj koncert miał formę misterium, w którym mistrz ceremonii nie tylko tworzył na żywo muzykę, ale też wyświetlał na dużym ekranie to wszystko, co bez ekranu musielibyśmy sobie wymyślać samopięt. I pan Tadeusz zabrał nas najpierw na pustynię, potem do takiej wielkiej rury, ale nie kanalizacyjnej, a na koniec w góry i tam nas oniemiałych zostawił. Koncert ogromnie mi się spodobał, do dzisiaj się cieszę, że była rura, a nie było gitary ani ogniska, które zresztą w ogóle powinno być zakazane w bibliotekach. A potem jeszcze mi się zrobiło wstyd, że ja wcześniej nie słyszałem o panu Tadeuszu, gdyż jest on bardzo znany, a na szczęście można było po koncercie kupić płytę po taniości i na niej się udzielają gościnnie np. Mikołaj Trzaska i Andrzej Stasiuk, tak że w ogóle jestem może ostatnim,  który nie znał Łuczejki.

Płyta wygląda tak:

Nie dziwcie się, że na górze jest napisane „aquavoice”. Sądzę, że Tadeusz Łuczejko dlatego nie firmuje swoich płyt nazwiskiem, że nie chce wprowadzać potencjalnych słuchaczy w błąd, iż wykonuje poezję śpiewaną jak to Stachura stał nad ruczajem z Heleną Łuczywo i grzebał gryfem gitary w ognisku. Ale nie wiem. Zamiast zapodawać coś z tej płyty, daję Wam tu link do filmu, dzięki któremu poznacie Tadeusza Łuczejkę bliżej i bardziej wszechstronnie.

A zaraz po spotkaniu w Bieczu była rocznica śmierci Schulza, zatem i mój ukochany festiwal „Druga Jesień” w Drohobyczu, na który prosto z Biecza pojechałem. I tam było super jak zawsze. Kameralna sala biblioteki im. Czornowoła trzeszczała w szwach i wiła się jak Piekarski na mydle, gdym czytał obficie zgromadzonej publiczności swe wiersze. Ale dla mnie najlepszy był wykład na uniwersytecie pana Józefa Olejniczaka dotyczący Vincenza i przedhistorycznej wspólnoty ludów karpackich, gdyż Vincenza wielbię nie od dziś.

Wykład Józka był bardzo ciekawy, dlatego też szereg poruszonych przez niego wątków żeśmy kontynuowali podczas after party, które przeciągnęło się do samej godziny policyjnej.

No a potem to jeszcze miałem dwa spotkania związane z przekładaniem Stusa i podczas obydwu był taki tłok że nie było gdzie kitu wcisnąć i oba prowadził Marcin Gaczkowski. Bardzo lubię, kiedy Marcin prowadzi, gdyż lubi on rozrabiać. Ja też lubię, ale się boję, dlatego bardzo mi przyjemnie, kiedy rozrabia Marcin. Marcin, kiedy już narozrabia, wygląda tak:

To zdjęcie z Kolegium Europy Środkowej w Wojnowicach, gdzie miałem spotkanie z tłumaczami z całego świata, którzy przebywali tam na takim jakby seminarium. I tam była Paulina Ciucka, której przekłady już wcześniej podziwiałem, a teraz jeszcze ją poznałem i ona się okazała bardzo sympatyczna. A potem było spotkanie w Staromiejskim Domu Kultury, gdzie sympatyczny okazał się też prof. Bohdan Tokarski. I mądry – bardzo dużo wie o Stusie. Na zdjęciu mamy prof. Tokarskiego z lewej, w środku jest dopiero zaczynający rozrabiać Marcin, a z prawej jestem ja, który przed spotkaniem spałem tylko dwie godziny, dlatego starałem się jak najmniej odzywać.

Przed tą naszą rozmową odbył się taki performans, czyli romans perforowany pro forma, w którym wiersze i listy Stusa czytali Marija i Artem, i to tak je czytali, że nawet się kładli na podłodze do czytania. A jak już wstali, to nawet się nie musieli otrzepywać, taka czysta była podłoga, i też się okazali bardzo sympatyczni, a Artem to nawet okazał się gadułą. W Stusie zakochał się już ponad 20 lat temu, czyli wtedy, kiedy ja w Vincenzie. Przepraszam, że tak ciągle piszę, że wszyscy byli sympatyczni, ale to nie moja wina. Pani Diana Krawiec to w ogóle skupiła przy Staromiejskim Domu Kultury grupkę fajnych Ukraińców, tak mi się wydaje. A ja miałem dodatkowe powody do wzruszeń, bo pierwszy raz od strasznie dawna byłem w SDK-u, w którym w ubiegłym stuleciu bywałem strasznie często. I takie to, widzicie, poety przeklętego i tłumacza niedzielnego życie, przepraszam za inwersję.