Smutna historia Słowińców to typowa historia grupy etnicznej, która miała nieszczęście egzystować na pograniczu dwóch państw. Państwa w naszym kawałku Europy, jak wiadomo, koniecznie chcą być mono pod każdym względem, w pierwszej zaś kolejności pragną monoetniczności. Nie zostawiają miejsca na bycie „pół”, „obok” albo „między”. Słowińcy byli kaszubskimi odmieńcami niemczonymi poprzez samo pozostawanie w granicach Niemiec, od których w 1945 r. nagle zaczęto wymagać, żeby poczuli się nie tylko Polakami, ale wręcz obrońcami swej rzekomej polskości „odzyskanymi” przez rzekomą ojczyznę jak wszystkie okoliczne ziemie.
Mówię o Słowińcach ze świadomością, że mówię o ludzie, którego nie było i nie ma. Oni sami nigdy się z taką nazwą nie utożsamiali, przynajmniej w ostatnim stuleciu powszechnie uważali się po prostu za Niemców. Niniejszy tekst ilustrują m.in. zdjęcia znalezione na ich i ich potomków profilu Klucken, Heimat der Lebakaschuben – już z tej nazwy widać, że przynajmniej niektórzy uznawali się za „Kaszubów Nadłebskich”. Nazywam ich jednak Słowińcami z powodów, które zwięźle wyłożyła Małgorzata Mastalerz-Krystjańczuk: „Mimo że przychylam się do twierdzenia, iż nazwa ta weszła do obiegu bez poparcia historycznego czy też językowego, będę jej używała, mając świadomość, że jest to korzystne dla jasności przekazu”.
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Klucken00-1024x732.avif)
Ponieważ nie ma już w Polsce Słowińców do opisania, coraz częściej opisuje się wcześniejsze ich opisy. Przedmiotem rozprawy Zygmunta Szultki Jak o tzw. Słowińcach przed pół wiekiem pisano jest dotycząca tej grupy twórczość Bożeny Stelmachowskiej. Autor rozprawia się przede wszystkim z jej niedawnym wznowieniem: „Książka Słowińcy – ich dzieje i kultura (do 1956 r.) jest ogromnym krokiem wstecz w badaniach nad kaszubszczyzną zachodniopomorską”; „Ponieważ dalszych wywodów autorki też nie rozumiem, więc przytoczę ich fragment”. I tak siedem razy. I Szultka, i Mastalerz-Krystjańczuk (ta w artykułach Ludność rodzima znad jezior Łebsko i Gardno w publicystyce polskiej w latach 1960-1989 oraz Kaszubi-Słowińcy w świetle publicystyki polskiej z lat 1945-1959) omawiają przyczyny i skutki, zazwyczaj opłakane, wielkiego zainteresowania Słowińcami prasy PRL-u i nie mniejszego niezrozumienia tam im okazywanego. Autorka z Uniwersytetu Pomorskiego pisze m.in.:
Po 1945 roku istnienie jakichkolwiek śladów słowiańskich na Pomorzu Zachodnim było dla władz polskich niemal na wagę złota. W ogromnej ilości pisano wówczas artykuły donoszące o słowiańskim lub polskim pochodzeniu Słowińców. (…) W miarę upływu czasu w publicystyce zaczęto jednak nieco zmieniać ton wypowiedzi. Można było już doszukać się informacji, że w momencie przejęcia przez Polskę ziem zamieszkałych przez Słowińców, czuli się oni Niemcami. Czytamy np. słowa jednego z mieszkańców Kluk, Wilhelma Klika, który powiedział wprost: „gdy byliśmy dziećmi, nasi rodzice też mówili po kaszubsku, wtedy gdy nie chcieli, byśmy ich rozumieli, ale nas wychowała już szkoła niemiecka, resztę dopełniła już służba wojskowa. My już nie znamy kaszubszczyzny, mówimy tylko po niemiecku i czujemy się Niemcami”. (…) Na dalszy plan zszedł temat wydarzeń pierwszych lat po wojnie. W sporadycznie pojawiających się krótkich odniesieniach przeważnie rozgrzeszano osadników, jako pogubionych i zepsutych przez wojenną zawieruchę. W miarę czasu jednak temat ten był podnoszony coraz rzadziej, ale zaczęły pojawiać się zdania nawiązujące do rzeczywistych wydarzeń. W jednym z artykułów Otto Barnow, charakteryzując miniony czas, wypowiada tylko jedno zdanie: „dla osadników musiało być wszystko: zagrody, sprzęty, kobiety”. O polityce państwa wobec Słowińców nie pisano praktycznie w ogóle, a jeżeli przypominano wyjazdy ludności rodzimej do Niemiec – zawsze winą obarczano ludność napływową, nieświadomą słowiańskiego pochodzenia swoich nowych sąsiadów. (…) Pisano o Ruth Koetsch (przeważnie używając spolszczonej wersji imienia – Ruta), którą wcześniej lansowano na wzór włączania się Słowińców w życie państwa polskiego. Taki też schemat przylgnął do jej osoby.
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Klucken-1943-1024x794.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Klucken-1967.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Klucken-1957-613x1024.avif)
Była to młoda autochtonka, która zdecydowała się pozostać w Klukach i włączyła się w nurt pracy społecznej. Jej zapał został wykorzystany do tworzenia wizerunku działaczki na rzecz umacniania łączności Słowińców z Polską, przedstawiana była jako wzór. Niestety, nigdy nie zdobyła sobie autorytetu ani wśród ludności napływowej, ani wśród autochtonów – wręcz przeciwnie – została w pewien sposób odrzucona przez Słowińców. Podjęta przez nią decyzja miała przeciwników nawet wśród najbliższych jej osób. Zapewne tę sytuację tylko pogarszały propagandowe artykuły w prasie, których była bohaterką. Wszystko to miało wpływ na życie osobiste Ruty Koetsch i jej przedwczesną śmierć.
W jednym z artykułów czytamy, że Ruta Koetsch w 1950 roku ukończyła „kurs repolonizacyjny III stopnia”, a w 1951 roku została powołana do pełnienia funkcji sołtysa w Klukach. Według jednej z relacji z tych wydarzeń propozycja powołania autochtona na to stanowisko padła ze strony samych mieszkańców Kluk. Na zebraniu wiejskim jeden ze Słowińców mówił w imieniu rodzimych klukowian: „wszyscy jesteśmy Polakami i jedną wspólną mamy Ojczyznę (…). Osiedleńcy dużo zrobili dla naszej gromady, napracowali się porządnie – pokażmy teraz, że i my możemy pracować nie tylko rękami, ale i głową!”. W krótkim przemówieniu z okazji objęcia funkcji sołtysa Ruta Koetsch również podkreśliła, że jest Polką i wszyscy Słowińcy są Polakami. Dodała także: „Jesteśmy wdzięczni naszym braciom z Polski centralnej, że powiedzieli nam o naszym słowiańskim pochodzeniu, o polskiej przeszłości tej ziemi, do której jesteśmy tak mocno przywiązani”.
Ruta Koetsch, którą przedstawiano jako osobę pogodną, pracowitą, energiczną, miała być symbolem wręcz entuzjastycznego „powrotu” Słowińców na łono polskiego społeczeństwa. W 1954 roku w „Twórczości” ukazał się nawet wiersz pt. Słowińska droga dedykowany „Rucie Kecz – sołtysowi z Kluk Smołdzińskich”. Opisana w nim została m.in. budowa drogi do Kluk, którą kierowała Ruta Koetsch. Wiersz kończy się słowami „Ludzie ze wsi w świętej góry cieniu moszczą drogę Polsce – swej ojczyźnie”.
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Klucken-Ruth.avif)
Wraz z innymi Słowińcami ziemię słowińską chciała opuścić także Ruta Koetsch. „Na pożegnanie pijany Janczyc wyrzucił Rutę ze świetlicy, bo nie chciała z nim tańczyć. Na pożegnanie, w dniu Święta Odrodzenia, Ruta wciągnęła biało-czerwoną flagę na maszt przed swoją checzą”. Ruta Koetsch – symbol przywiązania Słowińców do państwa polskiego – pozostała więc do końca wzorowym obywatelem. (…) Publicyści dość niechętnie pisali o tym, że Słowińcy po wojnie posługiwali się językiem niemieckim, bo mogło to popsuć wizerunek słowiańskiej ludności Kluk i okolic. Jeśli więc padło takie określenie, natychmiast następowały wyjaśnienia, które świadczyć miały o tym, że tak naprawdę nie był to język niemiecki w czystej formie lub był wręcz od niego bardzo oddalony. Pisano np., że „Słowińcy mówią wprawdzie po niemiecku, ale warto przysłuchać się tej niemieckiej mowie. Ile w niej pozostałości słowiańskich, ileż wyrazów używanych w ich potocznej niemieckiej mowie, a zgoła nie podobnych do żadnych innych gwarowych wyrażeń germańskich”. Wynika z tego jasno, że język Słowińców tak dalece odbiega od języka niemieckiego, że niemieckim zwać się nie powinien. Inaczej przedstawiła język Słowińców Bożena Stelmachowska. Twierdziła ona, że można ich było łatwo zrozumieć, gdyż używali języka górnoniemieckiego, a nie dolnoniemieckiego. „Nie mówią »platt«, jak mówi lud czysto niemiecki, ale w obiegu jest język literacki. Dowodzi to, że mamy do czynienia z tworzywem sztucznym, z nalotem językowym, że psychicznie Słowińcy nie zespolili się z niemczyzną”.
Płyta „Teksty gwarowe” z 1956 r. zawiera nagranie dokonane na „Słowińszczyźnie”, konkretnie w Klukach Żeleskich.
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Klucken01-1024x705.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Klucken05-1024x734.avif)
Kluki stały się niekwestionowaną stolicą słowińską, „rezerwatem kulturalnym”, a informacje dotyczące klukowian były wzorem dla przedstawiania kultury ludowej wszystkich Słowińców. Kluki zostały również okrzyknięte „pomnikiem bohaterskiej walki prowadzonej przez wieki z naporem germanizacyjnym”. Pisano, że ta mała wioska rybacka „ongiś spać nie dająca hakatystom i Bismarckowi” dotychczas jest „stolicą Słowińców, o czym zresztą wie w Polsce mało ludzi”. W artykułach po 1956 roku pisano, że „okradani w bezczelny sposób, bici, wyrzucani z gospodarstw i siłą wysiedlani do Niemiec, Słowińcy zamknęli się w sobie, z żalem i rozpaczą patrzyli na nową gospodarkę”. W końcu musieli wyjechać, ażeby choć kilka lat przeżyć w spokoju”. Nie mogli bowiem bezczynnie patrzeć na dewastację ich zagród, dziczenie nie uprawianej ziemi. Stosunek Słowińców do Polski i Polaków jeszcze bardziej pogarszały wspomniane już przymusowe wysiedlenia, które trwały przez pięć powojennych lat. Wydarzenia te nie były zbyt chętnie przedstawiane przez publicystów, pisano o nich zdawkowo, np., że w Klukach miały miejsce wysiedlenia, „które poważnie zmniejszyły pozostałą liczbę ludności rodzimej”. Akcja ta objęła głównie tych, „u których istniała co prawda tradycja odrębności narodowej, ale zatracił się w poważnym stopniu język słowiński”, co było powodem zakwalifikowania ich do narodu niemieckiego. Drugą przyczyną kierowania Słowińców za Odrę był „nacisk wrogich osadników”. W późniejszym okresie dodano następujący powód wyjazdów Słowińców do Niemiec, „nieliczna garstka ludzi zdecydowanych na wyjazd za Odrę, starała się narzucić swoje stanowisko całej wsi”.
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Odrodzenie-1949-1024x754.avif)
Słowińców przedstawiano na dwa – dość sprzeczne – sposoby. Z jednej strony zgodnie z prawdą pisano, że są to słabo lub w ogóle niewykształceni ludzie, rybacy mocno przywiązani do miejsca, w którym mieszkają. Z drugiej zaś przypisywano im wypowiedzi, które zupełnie nie pasowały do wcześniejszego opisu. Jednym z przykładów mogą być słowa wypowiedziane przez Metę Ruch, która „pracuje na gospodarstwie swego ojca, przebywając stale na polu”. Zdając relację ze swego udziału w Kongresie Pokoju w Warszawie i mówiąc o tym, że Słowińcy też robią wszystko, „aby tylko utrwalić pokój” stwierdziła, że „pracują zawzięcie, bo wszyscy podpisali apel sztokholmski domagający się zakazu broni atomowej, bo wszyscy czują się wiernymi synami ludowej ojczyzny”. Zdaje się nieprawdopodobne, by z ust nie- wykształconej dziewczyny padły takie zdania. Niewiele pisano o sytuacji Słowińców w Klukach w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych, czego przyczyn należy szukać w ówczesnej sytuacji politycznej, która nie sprzyjała zajmowaniu się problemami ludności autochtonicznej. Dlatego też artykuły, które się w tym czasie pojawiały były albo nasycone propagandowymi hasłami, albo bardzo zdawkowe. Opisując wówczas życie Słowińców nacisk kładziono na rozwój życia kulturalnego wsi, do którego zaliczano działalność tamtejszej szkoły i świetlicy. Obydwa te miejsca miały być symbolem nawiązywania poprawnych stosunków Słowińców z osadnikami. W świetlicy, jak podawali publicyści, niemal co wieczór spotykali się klukowianie i spędzali czas na rozmowach, przeglądaniu prasy, czytaniu książek i grach towarzyskich. Klukowianie lgnęli do tego miejsca, mimo że było tam mało czasopism, a biblioteka była źle wyposażona, bo znajdowały się w niej trudne rozprawy historyczne, ekonomiczne lub krytyczno-literackie. Było też tam kilka książek niemieckich, bowiem „są osady gdzie zwłaszcza starszym łatwiej jest czytać po niemiecku, przeszli oni bowiem przez lata niemieckiej szkoły”. Jednak, dzięki działalności świetlicy i szkoły, jak to określił Tadeusz Bolduan, „książka zdobyła wieś”. Pisał: „któż by pomyślał, że książka zdobyła Kluki, że ci ludzie, którzy do niedawna w ogóle nie znali języka polskiego, wprost pochłaniają drukowane słowo polskie”. Dodawał, że najpilniejszymi czytelnikami są ludzie młodzi i przewidywał optymistycznie, że „pod zmurszałymi niejednokrotnie strzechami Mickiewicz będzie zachwycał Słowińców, a Sienkiewicz obnażał ohydę i zakłamanie rycerzy Zakonu Krzyżackiego (…). Niejeden z młodych idąc za krowami w pole weźmie ze sobą tom opowiadań lub powieść tego czy innego autora, bo książka stała się jego przyjacielem, nauczycielem i przewodnikiem w życiu”. W podobnym tonie opisywano działalność szkoły w Klukach, gdzie dzieci autochtonów i osiedleńców „codziennie spoglądają na mądre, patrzące z portretu oczy ukochanego przywódcy. Bolesław Bierut – to imię, które głęboko zakorzeniło się w serduszkach słowińskich chłopców i dziewcząt, jest ono otaczane gorącą miłością i wielkim szacunkiem”. Dzieci oprócz nauki zajmują się także zbieraniem złomu, szkła i pracą w przyszkolnym ogrodzie. Tam też działa chór dziecięcy, który śpiewa hymn Polski, dzieci tańczą „niewymyślny taniec w takt ludowej piosenki” i czytają po polsku, jednak „z twardym akcentem kaszubskim”. Autor artykułu nie wyjaśnił, skąd u tych dzieci akcent kaszubski.
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Klucken08-1024x675.avif)
Rosyjski etnograf Aleksander Hilferding, któremu zawdzięczamy (lub którego winimy za) nazwę „Słowińcy”, pisał w połowie XIX w.: „Ile razy się pytałem, gdzie mieszkają Słowińcy, odpowiadano mi: za błotem. Skutkiem tych siedzib odgrodzonych błotami, zachowali Słowińcy swą starodawną nazwę i dużo wyrazów starożytnych”. W 2015 r., kiedy po Słowińcach nie było już śladu poza skansenem w Klukach, błota wciąż broniły dostępu do niego. Przekonałem się o tym, lekkomyślnie próbując dostać się do Kluk rowerem od innej strony, niż jedyną prowadzącą do nich asfaltową szosą. Nie da się ukryć, że trochę przeklinałem pod nosem, ale to dlatego, że sądziłem, iż uwieczniam swoje utonięcie. Ostatecznie bagna udało mi się sforsować w odróżnieniu od zamkniętej na kłódkę bramy słowińskiego cmentarza, który za wcześniejszych moich pobytów tutaj nie był jeszcze zamknięty.
Charakter okolicznych gleb wpłynął na historię Słowińców nie tylko jako jeden z czynników ich względnej izolacji. Wywarł również istotny wpływ na ich życie codzienne i obyczajowość. Pisał o tym m.in. Mariusz Filip w książce Od Kaszubów do Niemców. Tożsamość Słowińców z perspektywy antropologii historii.
Bagniste tereny wokół jezior Gardna i Łebska obfitują w pokłady torfu, który po wydobyciu i wysuszeniu służył jako doskonały materiał opałowy w okresie zimy. Kopanie torfu rozpoczynało się corocznie wczesną wiosną, gdyż wtedy właśnie poziom wód gruntowych był najniższy, a rybacy mieli przerwę w połowach, natomiast do jesieni pozostawało wystarczająco dużo czasu, żeby torf wysechł. Ponieważ torf zalega bardzo płytko pod powierzchnią ziemi, technika jego wydobywania była bardzo prosta. Po wypaleniu trawy i ścięciu motyką darni, specjalnym narzędziem na długim trzonku wycinano kostki, które układano w pojedynczych warstwach na łące. Po wstępnym obsuszeniu formowano z nich stosy (liczące po 1000 kostek) zwane rutą, które poddawano dłuższemu suszeniu na słońcu. Później kostki przewożone były do zagród pod okapy. Pozyskiwanie zimowego opału było powszechną i wspólną sprawą całej wiejskiej społeczności. Akcja kopania torfu, nazywana Czarnym Weselem (niem. Schwarze Hochzeit), odbywała się na zasadzie wzajemnej pomocy wioskowej. W ciągu kolejnych dni jedni gospodarze pomagali drugim, aż po kilkunastu dniach ciężkiej pracy wszystkie gospodarstwa zaopatrzone były w wystarczającą na całą zimę ilość opału. Gospodarze umawiali się z innymi na kopanie torfu na 3 rano. Torf kopali mężczyźni, ale układaniem kostek i wożeniem ich taczkami zajmowały się często dzieci. Codzienna, ciężka praca kończyła się wspólnym biesiadowaniem, które zawsze odbywało się u tego gospodarza, dla którego tego dnia torf dobywano. Kobiety wspólnie przygotowywały jadło i napitek na wieczorny posiłek – kolejno w różnych chatach. Najważniejszym daniem była jajecznica uznawana za posiłek świąteczny. Nie brakowało również alkoholu.
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/torf-1024x718.avif)
Rzadziej niż Czarne Wesele opisywany był zimowy obyczaj chodzenia po domach „z siwkiem”. Może dlatego, że wcześniej zanikł. Niemiecki etnograf Franz Tetzner, odwiedzający Słowińców pod koniec XIX w., pisał w dziele Die Slowinzen und Lebakaschuben: „W Wigilię odbywa się pochód przebierańców z siwkiem. Jeden z chłopaków bierze miotłę pod pachę, z przodu przywiązuje pieska (na buty), a z tyłu słomiany wiecheć, imitujące głowę i ogon konia, i zarzuca na siebie prześcieradło. Inny gra poganiacza. Idą do zaprzyjaźnionych rodzin i pukają do okien. Gdy gospodarz zaprosi siwka do wewnątrz, dzieci częstowane są słodyczami”.
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Klucken-II-wojna-1024x914.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Klucken03-1024x717.avif)
Twórcą – nawiasem mówiąc, niełatwym do wyśledzenia – strony Klucken, Heimat der Lebakaschuben, dziś funkcjonującej już tylko w postaci profilu Fb, jest dziennikarz Gerald Gräfe. W 2023 r. odwiedził Opole i przy tej okazji opowiedział fascynującą historię odkrywania swoich słowińskich korzeni. Obejrzyjcie koniecznie, niech Was nie zniechęci sztampowy wstęp:
„Na otwarciu muzeum nie pojawił się żaden z mieszkańców. Przyszli tylko Polacy”. Słowa Geralda Gräfe potwierdza fotografia dokumentująca uroczyste przecięcie wstęgi towarzyszące tej inauguracji. Jedyną widoczną na niej mieszkanką Kluk jest „wyklęta” Ruth Kötsch, asystująca przecinającemu wstęgę urzędnikowi z Chlebem i solą.
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Ruth-Kotsch-otwarcie.avif)
Próbuję sobie przypomnieć, co mnie najbardziej zafascynowało, kiedy pierwszy raz usłyszałem o Słowińcach i kiedy pierwszy raz pojechałem do Kluk. Na pewno bardzo mnie ciekawiła postać Hermanna Kötscha i nie dawało spokoju przeczucie strasznego losu Słowińców kryjącego się za ich niechęcią do rozmów z Polakami, którą jako pierwszy pokazał mi Marian Kubera w filmie „Ostatnia karta – Słowińcy” z 1991 r. Sam doznałem tej niechęci – aczkolwiek bardzo grzecznie wyrażonej – ze strony Teresy Wróblewskiej-Kötsch, Polki, ale wdowy po Hermannie. Natomiast straszny powojenny los Słowińców nie tylko potwierdził, ale i udokumentował Hieronim Rybicki w książce „Nazywano ich Słowińcami”.
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/1947-pismo-1024x990.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/1948-pismo-1-1024x712.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/1948-pismo-2-1024x553.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/1948-pismo-nabozenstwa-720x1024.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Kotsch-Wroblewska.avif)
Mariusz Filip tak bardzo się głowił, „Dlaczego Słowińcy nie chcą rozmawiać?”, że cały artykuł w „Roczniku Antropologii Historii” tak właśnie zatytułował. Wspominał w nim swój pobyt w Niemczech „u Słowińców”, uwieczniony połowicznym sukcesem, jakim było zadzierzgnięcie umiarkowanie przyjaznych stosunków z Anneliese i Brunonem Klückami.
Kiedy o wyznaczonej godzinie zadzwoniłem do drzwi szeregowca ulokowanego na obrzeżach miasta, po raz kolejny składając wizytę państwu Klück, przywitała mnie blisko osiemdziesięcioletnia pani domu, Anneliese. Był piękny wiosenny dzień 2009 r., więc zostałem zaproszony na przydomowy taras. Siedziała tam już starsza kobieta, w wieku moich gospodarzy, która zignorowała moje powitanie, nie odrywając nawet wzroku od kolorowych magazynów, które przeglądała metodycznie kartka po kartce. Z panią Klück (mąż Bruno kosił trawnik) rozpocząłem zwyczajową pogawędkę, w trakcie której została poruszona kwestia moich badań etnograficznych, a tym samym zasadniczy powód wizyty. Jednym z głównych wątków były oczywiście moje trudności w prowadzeniu wywiadów, spowodowane notoryczną odmową – werbalną bądź nie – kontaktu z antropologiem przez niedoszłych informatorów. Pan Klück, który przez chwilę przysłuchiwał się rozmowie, ni to wzdychając, ni to mrucząc, rzekł mniej więcej: „I to się nie zmieni”, wzruszając przy tym ramionami, co miało chyba podkreślić oczywistość sytuacji. Z kolei pani Klück zagadnęła w pewnej chwili siedzącą obok kobietę, która przez cały ten czas nie odezwała się ani jednym słowem, sugerując jej wypełnienie przygotowanej przeze mnie krótkiej ankiety – ostatniej próby nawiązania dodatkowych kontaktów – jako że ona także pochodzi przecież z Kluk. Pomysł ten nie spotkał się z żadną reakcją kobiety, która nadal przeglądała magazyny, ani razu nie odzywając się do mnie, ani razu nie zaszczycając mnie spojrzeniem. Dzisiaj mam już tylko mgliste wspomnienie emocjonalnego napięcia, które narastało od momentu mojego wejścia na taras, by sięgnąć zenitu właśnie w tamtej chwili; o fakcie tego odczucia trudno mi jednak nie pamiętać. Było ono nie do zniesienia, dlatego też pożegnałem się czym prędzej i wyszedłem. (…)
Spotkanie ze wspomnianą eksklukowianką twarzą w twarz w sytuacji społecznej bezsprzecznie sprzyjającej nawiązaniu kontaktu, a mimo tego nieuwieńczonej sukcesem – doświadczenie bardzo silnie negatywnego afektu od osoby spokrewnionej z państwem Klück – uzmysłowiło mi, że to, z czym miałem cały czas do czynienia, nie było zwyczajnym ignorowaniem antropologa natręta, lecz zachowaniem, którego scenariusz rozpisała kultura: postawą wobec Innego, którego ucieleśnienie stanowiła moja osoba. Opowieść ta nie mówi zatem o zerwaniu komunikacji czy społecznej interakcji, jaka rozgrywa się pomiędzy konkretnymi jednostkami, lecz o komunikowaniu dystansu kulturowego, o lokalnej strategii utrzymywania granic między swoimi a obcymi.
Za dużo kultury też niedobrze, tak bym skomentował ostatni akapit. Przytoczyłem go, aby uzmysłowić Wam styl pisarstwa Filipa i ostrzec przed lekturą napisanej przez niego książki „Od Kaszubów do Niemców. Tożsamość Słowińców z perspektywy antropologii historii”, w której ujawnia swą pisarska niemoc w stopniu jeszcze większym niż w cytowanym artykule. Fajnie, że Filip potrafi nakreślić skrótowo znaczenie torfu w życiu Słowińców i super, że do nich pojechał; szkoda, że opowiedziawszy swoją z nimi przygodę, poczuł potrzebę badania jej i tłumaczenia. „Postawa badawcza”, w której zastygł, jest jeszcze śmieszniejsza od tej, którą ujmujemy potoczną metaforą mówiącą o wyważaniu otwartych drzwi. „Podejście antropologiczne” Filipa do kolejnych tematów zawsze jest podejściem z niewłaściwej strony do twierdz, które sam skonstruował i których otwartych drzwi nie wyważa, bo ich nie zauważa, zamiast tego próbuje podkopów i niedziałających machin oblężniczych. Dlaczego Słowińcy nie chcą rozmawiać z Polakami, tego nietrudno się domyślić, kiedy się już pozna ich losy. Ofiary przemocy i gwałtu zazwyczaj nie są skłonne do zwierzeń, zwłaszcza wobec tych, których postrzegają jako wysłanników swych oprawców. Gdyby jednak Filip przyjmował wszystkie oczywiste wyjaśnienia, nie miałby o czym pisać książek i artykułów. Dlatego drąży temat tak długo, aż znajdzie wzmiankę o tym, że kiedyś już zdarzyło się, że jakiś Słowiniec zapomniał języka w gębie a wtedy wio, koniku, wyciągniemy z tego tak daleko idące wnioski, że nas nie wpuszczą do następnej wioski:
Poszukując wyjaśnienia takiej postawy Słowińców, nie sposób oczywiście zignorować wspomnianych już negatywnych doświadczeń z Polakami (i żołnierzami radzieckimi), o których eksklukowianie niekoniecznie chcą pamiętać. Nie można jednak zignorować i tego, że doświadczenia te pojawiły się dopiero w czasach socjalizmu (najwcześniej pod koniec wojny), a tymczasem już w 1821 r. pastor Lorek donosił, że „Kaszuba […] Rzadko odpowiada Pomereningowi (jak nazywa pogardliwie Niemców zamieszkujących Pomorze) na skierowane do siebie pytanie; nawet jeśli je zrozumiał i mógłby odpowiedzieć po niemiecku. [i dalej, w przypisie] Podróżujący, pytając o drogę, rzadko otrzymają odpowiednią odpowiedź”. Podstawą tych twierdzeń była zapewne starsza o pół wieku relacja pastora Hakena, wedle której: „większość [Kaszubów] rozumie dobrze po niemiecku, ale nie mają woli, aby Niemcowi odpowiedzieć po niemiecku [na zadane pytanie]”. A zatem milczenie Słowińców nie jest szczególne ani dla relacji z Polakami, ani dla okresu socjalistycznego (powojennego), lecz stanowi stosunkowo uniwersalną w czasie i przestrzeni (społecznej) tradycję kaszubską.
W innym miejscu Mariusz Filip, dostawszy się już podkopem do sedna problemu, próbuje jeszcze dostać się do niego przez komin: „Z kolei kwestia zarządzania zaangażowaniem kulturowym pozwala zrozumieć, dlaczego współcześnie jedynie pojedynczy eksklukowianie pozwalają nawiązać z sobą relacje tylko pracownikom Muzeum Wsi Słowińskiej w Klukach i dlaczego współcześnie próba nawiązania kontaktu ze Słowińcami udała się wyłącznie niemieckiemu dziennikarzowi, którego rodzina pochodzi z Kluk”.
Kurczę, za dużo zarządzania zaangażowaniem też niedobrze. Na miejscu dra Filipa bardziej bym się przyłożył do zarządzania językiem, inaczej trudno będzie położyć tamę wypływającym spod pióra głupotkom. Najwyraźniej gryzie naszego antropologa, dlaczego Słowińscy okazali mu zaledwie milczącą pogardę, a nie spuścili wpierdolu. Przyczyny tego stanu rzeczy poszukuje tak długo, aż znajduje ją; i to nie byle gdzie, w żadnym razie pod ręką, ale w czasach średniowiecznych: „Mając na uwadze, że kolonizacja (i germanizacja) Pomorza Tylnego nie napotkała zbrojnego oporu, jak w przypadku Połabia czy Prus, nie od rzeczy jest wniosek, że o ile Słowianie Połabscy czy Prusowie stanowili społeczeństwa typu wojowniczego, o tyle Pomorzanie wręcz przeciwnie. Wobec tych obserwacji nieunikniony wydaje się wniosek, że u podstawy wymienionych działań leży poczucie zagrożenia stwarzane przez Innego-wroga. Niestosowanie przemocy oraz utrzymywanie dystansu stanowią najwyraźniej pewne kulturowe formy obrony przed nim, czyli innymi słowy – sposoby zarządzania zagrożeniem (zapobiegania mu lub jego likwidacji), dając nam wgląd w ich wyobrażenie porządku świata. Powiedzieć, że zrekonstruowanie pewnych aspektów moralności Słowińców możliwe było dzięki uwzględnieniu współczesnych jej przejawów wśród eksklukowian, to powiedzieć zbyt mało”.
Mnie się jednak wydaje, że nasz antropolog powiedział o dużo za dużo. Również kiedy przyznał, że jego interpretację „można także podważać, przywołując przykłady Słowińców służących w pruskiej/niemieckiej armii (zwykle w marynarce), a także pojedyncze informacje o udziale kobiet i młodzieży (w tym dzieci z małżeństw mieszanych) w bójkach z polskimi żołnierzami na początku drugiej połowy XX w”.
Niestety, można wszystkie argumentacje Filipa podważyć także na wiele innych sposobów.
Na szczęście szkoda czasu.
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Trojanowska01.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Trojanowska05.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Trojanowska02.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Trojanowska03.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Trojanowska04.avif)
Jedno z niewielu świadectw okropnego traktowania Słowińców w Polsce nie ujętych w źródłach zgromadzonych i opublikowanych przez Hieronima Rybickiego znajdujemy w filmie Kubery. Sięga 1951 roku:
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Glos-Pomorza-1976-1024x1024.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Gryf-1984-1-1-709x1024.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Gryf-1984-2-1-1024x726.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Pomerania-1992-01-694x1024.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Pomerania-1992-02-706x1024.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Pomerania-1992-03-700x1024.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Pomerania-1992-04-701x1024.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Pomerania-1992-05-696x1024.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Pomerania-1992-06-703x1024.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Pomerania-1992-07-e1735131501143-383x1024.avif)
![](https://jacpo.pl/wp-content/uploads/Glos-Slupska-2013.avif)
Marianowi Kuberze zawdzięczamy także uwiecznienie na taśmie filmowej Hermanna Kötscha, dobrego człowieka z Kluk.