Finf und cwancyś

czyli

jechać tyle kilometrów, aby nic nie zobaczyć

Źle się żyło Polakom na Zachodzie w drugiej połowie XX w. Bardzo źle im było w Paryżu. „Jak to być może, / że pod Eifflem się tęskni do Hożej” – głowiła się w piosence Frąckowiak. Jak to być może, że w Wielkiej Brytanii się tęskni za polskim morzem, opowiadali w audycji z 1969 r. rybacy i marynarze, którzy zbiegli ze swoich łajb, a potem żałowali. Reprezentującemu „świnoujską Odrę” rybakowi Kazimierzowi D. nie podobało się, że w Anglii nie wolno bić żon. „Miałem mieszkanie, Angielka mie wykwitowała, a mam dziecko z nią, a ja ją uderzyłem, tak że nie mam nawet prawa do własnego domu wejść. Ooo, to w żadnym wypadku, żebym ja tam został”. Janowi T., który zwiał z pokładu trawlera w Aberdeen, nie podobało się skąpstwo Szkotów. „Już musiałem się ograniczyć co do palenia, nieraz w ogóle nie paliłem, do pracy 20 minut musiałem iść pieszo, żeby już nie tracić na autobus”. W Nowym Jorku śmierć czyhała na Polaków na każdym kroku, o czym pisał do „Perspektyw” Olgierd Budrewicz w 1973 r.: „Na ulicach strzela się do ludzi jak do kaczek. (…) W centrum miasta widać facetów cwałujących po jezdniach i chodnikach z pistoletami i pałkami w ręku. (…) Muszę ten list wysłać do Polski i chyba w tym celu udam się na pocztę. Jeżeli odczytacie te słowa, będzie to znaczyć, że na pocztę dotarłem…”. Korespondencji towarzyszyły zdjęcia typu „Ta kobieta została zamordowana młotkiem przez kochanka, który potem jeszcze zmasakrował jej ciało”.

Żeby móc na własne oczy zobaczyć niedotykalską Angielkę lub zmasakrowaną Amerykankę, konieczny był paszport. Zdobycie go graniczyło z cudem (pamiętna scena wręczania paszportów na poduszkach w Misiu), a i tak niczego nie gwarantowało. Hanna Kozłowska skarżyła się w liście do „Słowa Ludu” w 1975 r.: „Potrzebne mi były znaczki skarbowe do paszportu. Odwiedziłam więc Orbis, bank, PKO i wszędzie otrzymałam tę samą odpowiedź: nie ma. Kiedy po trzech dniach ponownie zjawiłam się w Orbisie oświadczono mi, że panienka sprzedająca znaczki jest nieobecna, a bez niej ani rusz, bo zabrała klucze”.

W 1964 r. Filipinki opłakiwały w opolskim amfiteatrze niedolę amerykańskiego Murzyna („Ktoś czarny tak jak bywa noc, / jak bywa los, gdy ktoś jest czarny”). Rok później podczas amerykańskiego tournée usłyszały od polonusa Zygmunta, że za ich ówczesne honorarium „Murzyn nawet by się nie zwlókł z łóżka” (wg wspomnień z 2007 r. na stronie Szczecin Nasze Miasto, bo w książce Kazimierza Szczygielskiego Filipinki – to my! „Murzyn” zamienił się w „bezrobotnego”).

Kiedy Gierek z Honeckerem otworzyli w 1972 r. granicę na Odrze i Nysie, Polacy ruszyli na Berlin. Aleksy22 wspominał na forum internetowym: „Najbardziej wykupywane były buty, czajniki z gwizdkiem (ludzie nie znający niemieckiego gwizdali w sklepach pokazując, o jaki towar im chodzi) oraz – pierwsze w demoludach – telewizory kolorowe”. Stasi raportowała, że w największych domach towarowych niemieckiej stolicy ponad połowę sprzedawanych towarów wykupują Polacy! Żeby się ratować, Niemcy wydzielili część sklepów, w których Polaków nie obsługiwano i odstraszano tabliczkami z napisem „Nur für Deutsche”. Z kolei Niemcy zjedli wszystko, co było do zjedzenia w restauracjach Śląska. Wrocławski Komitet Wojewódzki partii alarmował centralę, że turyści niemieccy „rozrzucali cukierki dzieciom polskim, fotografując sceny podnoszenia ich przez dzieci. Nieraz w stanie nietrzeźwym turyści z NRD oświadczają, że Niemcy jeszcze do Wrocławia powrócą, a w czasie awantur ubliżają Polakom przez używanie określeń w rodzaju »polskie świnie«”.

Regina Turkiewicz opisała w „Dzienniku Polskim” z 1972 r. wyjazd do Niemiec ze studenckim zespołem pieśni i tańca Słowianki. Żeby było taniej, słowiańskie pieśniarki zakwaterowano w mieszkaniach tradycyjnie gościnnych Niemców. „Pierwsza noc w niemieckim domu. Wchodzę do swojego pokoju – i następuje chwila refleksji. Nad łóżkiem wiszą duże zdjęcia umundurowanej, męskiej części rodziny z okresu… II wojny. Szok na widok trupiej główki na czapce – bardzo duży. (…) Gospodarze znają parę słów po polsku: – »sto lat«, »na zdrowie«”.

W tym samym pamiętnym roku powstał mój najulubieńszy opis wycieczki zagranicznej, sporządzony przez dziesięciu pracowników Spółdzielni Inwalidów im. Kowalowa w Łodzi. „Pełni żalu i rozczarowania z powodu źle zorganizowanej wycieczki przez »Gromadę« do NRD” kowalowiacy pisali do redakcji „Odgłosów”: „Ponieważ większość z uczestników wycieczki byli inwalidzi o różnych schorzeniach (w tym 11 głuchoniemych) noclegi miały być blisko granicy – w Słubicach, natomiast z niewiadomych przyczyn zostały przeniesione do Ośla Lubuskiego oddalonego od granicy o 40 minut. (…) Zawieziono nas do Berlina, gdzie piloci zaprowadzili wycieczkę do obejrzenia Pomnika Zwycięstwa Armii Radzieckiej. Następnie autobusy zawiozły nas na plac Aleksandra, skąd każdy udał się w swoją stronę. (…) I tak, pozostawieni sami sobie, nie znając języka, nie znając miasta, grupkami wycieczka rozeszła się po najbliższych sklepach, bo i co było robić. Natomiast piloci z zabraną z Ośla osobą nie należącą do wycieczki ulotnili się w nieznanym kierunku. (…) Większa część inwalidów, w tym i 11 osób głuchoniemych kręciło się po placu Aleksandra. Na przykład – szukało się godzinami toalety, lub gdzie zjeść i napić się, bo nikt o to nie zatroszczył się (…). Po co jechać tyle kilometrów, pytamy, aby w rezultacie nic nie zobaczyć”.

W pierwszych latach powojennych z Zachodu przyjeżdżali do Polski wyłącznie szpiedzy. Jak śpiewał Kobuszewski: „Węszy, patrzy, śledzi, krąży, zjeść i wypić on nie zdąży! Co podsłucha, to kabluje, czai się, fotografuje!”. Trzeba było odwilży, żeby zaczęły do nas przyjeżdżać osoby niewinne i sympatyczne jak Richard czyli Rysio, kuzyn Jankowskich w Wojnie domowej, czy Włoszka z filmu Dwa żebra Adama. Bariera językowa tylko czasem ratowała Polaków od wpadnięcia w dzielącą ich od Europy kulturową przepaść. Na przyjazd „platfusa z Anglii” rodzinka Jankowskich ćwiczy wymowę How do you do. „I żelazna zasada – instruuje Alina Janowska – nie wolno odpowiadać detalicznie, tylko tak samo: how do you do?”. „To głupie” – zauważa trzeźwo Kwiatkowska, a Brusikiewicz ostrzega jeszcze: „I oni, proszę państwa, szalenie dużo się kąpią”. W Dwóch żebrach… do wizyty Paoli Campobelli przygotowuje się całe miasteczko, wykupując zarówno spaghetti, jak i rozmówki polsko-włoskie. Te ostatnie okazują się zbędne przynajmniej dla handlarki włoszczyzną, która podawszy Paoli zamówione due cavolfiori i un chilo di pomodori stwierdza z uznaniem: „Mówi zupełnie dobrze po polsku, zdolny naród ci Włosi!”.

Rzeczywistość była mniej różowa. Była szara do samego końca lat 80. W opowiadaniu Józefa Hena, które posłużyło za kanwę scenariusza Dwóch żeber…, miejscowa kelnerka była pod takim wrażeniem przyjazdu Włoszki, że „oblizała palce z zupy, którą przed chwilą mi podała”. A Tessa Capponi, która za mężem przeprowadziła się z Florencji do Warszawy w czasie stanu wojennego, wspominała w rozmowie z Maciejem Stasińskim pierwszą wizytę w polskim supersamie: „Konserwy w occie, makaron szary jak błoto. Zabłocone pojemniki z kefirem w zabłoconych skrzynkach. Spytałam: »A gdzie będziemy robić zakupy?«. »Tutaj«. »Ale tu nic nie ma. Poza tym jest brudno. Niczego nie dotknę«”.

W 1973 r. „Przemiany” opublikowały fragmenty dziennika Andrzeja Litwina, kierownika kursu etnograficznego w Kielcach dla polonijnych działaczy kulturalno-oświatowych ze Stanów Zjednoczonych. Kurs był ciekawy, ponieważ działacze polonijni nie mówili po polsku, a Polacy nie znali angielskiego. „Przyjęliśmy zasadę: jak najmniej mówić – jak najwięcej pokazywać. Niech zobaczą, jaka jest ta nasza Polska. Do autokaru i na »dymarki« do Nowej Słupi. Niestety – czerwienię się ze wstydu. Brudno, stoiska puste, podpite wyrostki grają w kręgle, wytop żelaza metodą sprzed 2000 lat coś się nie udał. (…) Oto sposób jedzenia drugiego dania (np. kotlet schabowy, ziemniaki, jarzyny). Trzymając nóż w prawej, widelec w lewej ręce, odkrawają dwa, trzy kawałeczki mięsa. Następnie kładą nóż na brzeg talerza przed sobą, przekładają widelec do prawej ręki i wkładają do ust kolejno: mięso, patem mały kawałek ziemniaka, wreszcie jarzynę. Po chwili przekładają widelec do lewej ręki itd. (…) Dzisiaj rano pani Julia Graham z Nowego Jorku po raz trzeci powiedziała do mnie: »dziękuję«. Gdy zapytałem delikatnie – za co – okazało się, że była pewna, iż mówi do mnie »dzień dobry«”.

Bogaci zagraniczniacy przyjeżdżali leczyć się z żyłki myśliwskiej podczas tzw. polowań dewizowych. Nazwa wzięła się stąd, że kiedy oni brali na cel polskiego dzika, polska dzicz brała na cel ich dewizy. Kobuszewski śpiewał w STS-ie i o tym: „Przybywaj cudzoziemcze na odstrzał jeleni, / jeszcze ci kiedyś w gardle stanie polski bekon, / a czysta wódka wnętrze w ogień ci zamieni, / my z dolarami twymi będziemy daleko”. Inni znów przyjeżdżali polować na polskie dziewczęta, tych tropił zawzięcie 07, dokuczając przy okazji podwładnemu: „Chciałby się pan nazywać Tino? Porucznik Tino Zubek…”. O jednym z amatorów naszych gąsek, polującym, co najgorsze, bezdewizowo Portugalczyku Vincento Osculatim śpiewała, pocieszana przez Starszych Panów („Zupełny łajdak. Cudzoziemiec szmata!”) Barbara Rylska: „Wykorzystał Portugalczyk mnie ze szczętem! / – Kto? – Vincento Osculati! / A kiedy wschód zaczął ciut złocić kwiaty, / powiedział mnie twardo, że, »Ne zaplati«!”. Analiza językowa wypowiedzi Osculatiego wskazuje, że mógł to być podszywający się pod Portugalczyka Czechosłowak.

Podszywanie się pod przybysza z „innego obszaru płatniczego” było sprawdzonym sposobem osiągania wszelkich dóbr nieosiągalnych dla miejscowych. „Ja chcieć kupić polski fiat handel finf und cwancyś” – mówi w Zmiennikach Bronisław Pawlik udający „ważnego cudzoziemca”. I świetnie mu idzie, dopóki nie przyznaje, że chce go kupić za złotówki. Alpha Konaré zanim został prezydentem Mali studiował w Warszawie. W 2004 r. wspominał: „Wylądowaliśmy – moja żona i ja – pewnego wrześniowego dnia 1971 r. w Polsce. Tuż po przyjeździe doświadczyliśmy małego rozczarowania: pierwszą osobą, która zaczepiła nas na lotnisku, był nielegalny handlarz walutą. (…) Dolecieliśmy późnym popołudniem, więc wzięliśmy taksówkę. Podałem taksówkarzowi banknot 100 zł. Wziął go ode mnie, ale przeczytałem na liczniku 18 zł. Powiedziałem więc »Nie« i wskazałem na banknot 100 zł oraz na licznik, aby podkreślić różnicę. Ale ponieważ nie chciał zrozumieć, krzyknąłem »Milicja, milicja!«. W tym momencie przestraszył się, wydał mi resztę i uciekł”.