Jac Po zakochuje się w Ukrainie (1)

IMIONA WOJNY

.

Nie widziałem jej z bliska. Nie uprawiam turystyki wojennej. Wracając z Charkowa, zahaczam o Drohobycz również dlatego, że nie chcę wyjeżdżać z Kijowa prosto na zachód, przez Buczę i Irpień. Raz się tak zdarzyło i wystarczy. Same te nazwy mrożą mi krew. Ale widziałem wiele ofiar tej wojny, by tak rzec, nie bezpośrednich. Ba, dość szybko zrozumiałem, że w jakimś stopniu wszyscy jesteśmy jej ofiarami. Ja też.

.

.

Marharyta

.

Rok temu Charków wydawał mi się równie odległy, jak Australia. Bliższy był tylko przez to, że mieszkają w nim Marharyta i Kola z kotem Haszyszem, okresowo także z jeżami. Marharytę poznałem wraz z innymi studentkami Wiery Meniok na schulzowskim festiwalu Wiery w Drohobyczu ładnych parę lat temu. Od czasów studenckich zdążyła wyjść za mąż, zostać wykładowczynią i panią prezes centrum edukacyjnego, ale dla mnie pozostała radosną, bardzo towarzyską, trochę trzpiotowatą dziewczyną. Do dziś mam trudności z nazywaniem jej Marharytą, a nie Marharytką.

24 lutego napisała na profilu Facebooka „I ne rozkazujte meni szczo ce chujło”. Kontekst był taki: „Przez 8 lat wojny wykształciła się we mnie zacięta nienawiść do Rosji, do wszystkiego co rosyjskie i do samych Rosjan. I nie opowiadajcie mi, że to gówno. Czołgami kierują ludzie, ostrzał prowadzą ludzie, zabijają ludzie, moją rodzinną ziemię atakują ludzie, moją Ojczyznę chcą zniszczyć ludzie. Tylko ci ludzie to nieludzie…”.

Późniejszy o dwa dni wpis Marharytki brzmiał: „rosjo, zabieraj swoje trupy! To przerażające? Pierdol się! Będzie jeszcze gorzej. Chwała ZSU! Chwała Ochotnikom! Chwała Wolontariuszom! Chwała każdej babci gotowej z widłami bronić swojej ziemi!”.

Wpis z 28 lutego był bardzo krótki: „W Charkowie piekło! Ludzie umierają!”.

Wojna dopiero się zaczynała. Świat liczył dni, które Ukraina przetrzymała i dziwił się, że prezydent Zełenskyj nie ucieka z kraju. Każdy radził sobie jak mógł. Zacząłem jeździć do Lwowa i jednocześnie zacząłem wyznawać miłość wszystkim Ukrainkom, jakie znam. Ukraińcom nie, mężczyznom to jakoś niezręcznie. Z mężczyznami rozmawiałem o froncie, prognozach wojennych, zbiórkach pomocowych. Z kobietami też o zbiórkach, ale więcej o uczuciach. Z Marharytą jeszcze o jeżach.

Uciekli na wieś pod Charków. Już wcześniej mieszkali tam rodzice Marharytki z babcią, a ona i Kola kupili niedawno po sąsiedzku działkę z domem do remontu. Wciąż na początku wspólnego życia, oczekiwali po nim innych dylematów niż te, o których Marharyta pisała mi w marcu: „Mam teraz problem z emocjami. Nie wiem co napisać i jak. W nocy ostrzelali wieś blisko nas. Widać było światło, błyski i nawet nasz dom się chwiał. Obudziłam się i nie uwierzysz… Zasnęłam od razu po tym jak strzały ustały. Natychmiast. Jak? Sama nie wiem. Leżałam i zastanawiam się. Jeżeli trafią w nasz dom czy szybko umrę, czy zdążę poczuć ból. I zasnęłam. No jak mogłam zasnąć???

Jedni mówią żebym wyjechała. Nie potrafię… Drudzy na moje pytanie, czy mogę jakoś pomóc, odpisują: »Nie możesz, bo nie ma cię w Charkowie«. I wtedy czuję się winna. Ale gdybym tam była, byłabym w czymś pomocna czy siedziałabym z schronie? Co ja zrobię przeciwko gradom? Mam wyrzuty sumienia, ale zdaję sobie sprawę, że to głupie. Serce mi podpowiada, że lepiej zostać tu, gdzie jestem. Nie potrafię tego wyjaśnić. Mężowi też tak mówię.

Cieszę się, że się poznaliśmy. Kocham Ciebie i Twoją poezję. A teraz patrzę na śnieg. Przyroda jest doskonała”.

I jeszcze: „Ktoś mądrze powiedział i codziennie sobie przypominam te słowa. Jak dużo obcych ludzi stało się bliskimi. Jak wielu bliskich stało się obcymi”.

I jeszcze: „U nas co wieczór jakieś złe wiadomości. Na zebraniu wczoraj polecili wywieźć rodziny. Kto jest w patrolu obrony terytorialnej to dobrze, ale kto nie będzie patrolować zostanie powołany do wojska. Podobno za parę dni będą rozdawali broń. Ale taką starą, ak47, jeszcze z czasów radzieckich. Z drugiej strony może lepiej mieć taką niż żadną”.

I jeszcze: „Mamy tu w sumie dwa psy, pięć kotów i sześć jeży. Tata zabrał też ze wsi kaczki i kury. Traktuje je jak koty i mówi o nich: »moje dziewczynki« umrą śmiercią naturalną. Całe szczęście, że babcia rozdała swoje kozy. Wyobraź sobie, kuzynka babci przewoziła te kozy po jednej motorem. Sadzała kozę przed sobą i jechała z nią do nowego domu”.

Odpowiedziałem historyjkami, jak mój wuj wiózł na motorze barana i jak koza na Ukrainie zjadła mi mydło.

„O, tak… U prababci koza wypiła pół wiadra oleju i nic. Kozy są nieśmiertelne. A moja mama zebrała sierść z psa, przerobiła ją na wełnę i zrobiła nam skarpety. Szok! Wszystko potrafi”.

Lubiłem, kiedy z tematów wojennych schodziliśmy na kozy i jeże, więc poprosiłem Marharytkę, żeby opowiedziała więcej o kolczastych bohaterach.

„Martwię się o nie. Mikołaj uratował je jesienią. Wiosną należy jeże wypuścić, a nie ma gdzie. Bo tu dużo psów… Dawniej woziliśmy je w specjalne miejsce, raj dla jeży, ale teraz nie da się, bo wojna.

Jacku, przepraszam cię bardzo. Nie wiem co o tych jeżach napisać, nie idzie mi wcale.

Jak wszyscy jestem przerażona tym, co się działo w Buczy.

Byłam w Charkowie, nic się nie zmieniło. Tylko jakaś dziwna cisza panuje wszędzie. Wybuchy słychać, ale oprócz tego cisza. Inna niż zwykle, taka dziwna i jakby ciśnie.

Ale jest bardzo czysto. Służby działają i ludzie pomagają sprzątać.

Dzieci spacerują.

Nawet ktoś grał w piłkę całą drużyną.

Ostatnio byłam tu drugiego dnia wojny.

Budynek na zdjęciu to szkoła, w której się uczyłam… I kioski obok szkoły. Dom mojej mamy jest bardzo blisko. Mam nadzieję że nie ma ofiar… Zobaczyłam to na Telegramie. Nie podają adresu, bo nie wolno. Ale od razu poznałam to miejsce”.

Minęło jeszcze trochę czasu. „No i cóż, bez pożegnania, bez przytulań nasze grubasy poszły sobie w świat szeroki. Wczoraj Kola znalazł jeża na działce i nie wiedzieliśmy, czy to nasz czy nie… Potem Kola zobaczył dziurę w ogrodzeniu. Zdecydował zostawić wszystko jak jest, czyli jeża tam gdzie go znalazł, a dziury nie zatykać. Na i rano zobaczyliśmy, że cała szóstka nas zostawiła. Ich jedzenie zjadły koty sąsiada. Może tak i lepiej. Przynajmniej są zdrowe, żywe, grube i charyzmatyczne”.

Kiedy zacznę jeździć do Charkowa, będę się zatrzymywał właśnie u Marharytki i Koli. Pokażą mi miejsce w pobliskim lesie, gdzie spadła rakieta, poranione drzewa. Swoje mieszkanie w Charkowie w bloku z powybijanymi oknami i śladami po kulach na klatce schodowej. Kola nauczy mnie czytać ślady wojny w mieście. Odróżniać ślady po uderzeniach różnych rodzajów pocisków. Poznawać po dźwięku opon ulice, którymi niedawno jeździły czołgi.

I właśnie podczas rozmów z Marharytą i Kolą zdam sobie sprawę, że i Wiera Meniok, i wszystkie trzy jej studentki, z którymi się zaprzyjaźniłem, jedno z rodziców mają ukraińskie, a jedno rosyjskie. Wcześniej albo nie wiedziałem, albo nie zwróciłem na to uwagi. Historie o wewnątrzrodzinnych podziałach narodowych nie mają końca i pewnie nigdy go nie znajdą. Ale żadna z moich przyjaciółek nie uważa się za pół-Rosjankę, wszystkie są pełnokrwistymi Ukrainkami i zagorzałymi patriotkami. 2 czerwca Marharytka napisała: „Cześć, dziś spotkałam w supermarkecie Żadana, poprosiłam o wspólne zdjęcie dla pani Wiery. Wysłałam jej i bardzo się ucieszyła”.

.

.

Serhij

.

Wiera od początku wojny bardzo się o Serhija martwi. Jest skarbem narodowym. Naród o tym wie i nie ukrywa też tego przed Serhijem. Kiedy się z nim idzie przez wyciszony Charków, miasto okazuje się mniej opustoszałe niż się wydaje. Co chwila jak spod ziemi wyskakuje jakiś jego znajomy. Cały Charków nie tylko zna, ale i kocha Żadana, więc ciągle też ktoś podchodzi i zawraca głowę prośbą o wspólną focię, autograf albo po prostu chwilę rozmowy. Cierpliwość Serhija nie ma granic. Z każdym pogada, nikomu niczego nie odmówi i ani na chwilę nie traci przy tym wdzięku, o który trudno nie być zazdrosnym. Prawdziwa gwiazda, która spadła między ludzi.

Troska Wiery o Serhija najpiękniejszy wyraz znalazła w jej reakcji na zdjęcie, jakie zachciało mi się sprokurować pewnego letniego popołudnia. Dotarliśmy wtedy – Marharyta, Serhij i ja – do Charkowa z Lublina, z dronami i noktowizorami od Oli Zińczuk i Lubelskiego Społecznego Komitetu Pomocy Ukrainie. Ruscy akurat nie strzelali a Marharyta dyskretnie pilnowała, żeby nam nie strzeliło do głowy nic głupiego. Zameldowała Wierze, że szczęśliwie dotarliśmy na miejsce. Czekając, aż nasz transporcik przejmą chłopaki z ZSU, trochę się nudziliśmy. A Serhij przywiózł z Polski butelkę alkoholu w prezencie dla jakiegoś znajomego. Wypożyczyłem od niego ten rekwizyt, glebnąłem się koło auta i poprosiłem Marharytkę, żeby mi strzeliła fotę, dopytując jednocześnie, czy wyglądam jak prawdziwy poeta. „Jeśli jak prawdziwy poeta, to ja też chcę!” Po chwili leżeliśmy obaj zwaleniu na kupę w cieniu samochodu, Marharyta cyknęła śmieszne zdjęcie i od razu wysłała je Wierze. Nie minęła minuta i fala wiadomości od Wiery mało nie wyrwała jej smartfona z ręki. Prof. Meniok wpadła w panikę. Żądała natychmiastowego odprowadzenia nas w bezpieczne miejsce. „Co się stało z Serhijem?” – dopytywała. „Usnął? Dlaczego pod samochodem?” Namawialiśmy Marharytę, żeby napisała, że jesteśmy w takim stanie, że do żadnego hotelu nie chcą nas wpuścić, a tylko samochód daje trochę cienia. Ona jednak opierała się, bo szacunek dla swej byłej wykładowczyni ma wpojony głęboko. Odwiodła mnie też od wysłania Wierze wiadomości „Niw maerrtw sie, sztsyko z naami w oprządki”, którą – znowu zazdrosny, że Wiera bardziej się martwi o Serhija niż o mnie – już miałem na końcu palca. „Nikomu na świecie, w ogóle nikomu niech Pani tego zdjęcia nie pokazuje, bardzo o to proszę” – pisała Wiera. Od razu też przystąpiła do usprawiedliwiania Serhija przed swoją studentką: „Serhij był okropnie zmęczony przez te wszystkie dni. I był cały czas ogromnie charyzmatyczny, niesamowity po prostu”. Była przerażona, a nam było bardzo miło, bo to zawsze miło, kiedy się o człowieka troszczą. I Serhij już nigdy nie będzie dla mnie tak charyzmatyczny jak wtedy, urżnięty w fałszywego trupa w litościwym cieniu mojego poczciwego auta. Nawet na koncertach ze swoimi Sobakami.

Sztsyko z naami w oprządki…

Miałem nieszczęście widzieć, ile go te koncerty kosztują. Po występach, które dają z Sobakami w ogromnej liczbie, bywa prawdziwym zombie. Zwykle koledzy z zespołu próbują go wtedy chronić, odgrodzić od świata choć na pięć minut, których bardzo potrzebuje. Ale też fani albo jacyś miejscowi znajomi właśnie wtedy bardzo potrzebują Serhija – autografy, podziękowania, pozdrowienia, wiadomo. Po koncercie w Krakowie widziałem go tak zmęczonego, że kiedy mówiłem do niego, patrzył na mnie i nie bardzo mnie poznawał, potakiwał, kiwał głową, ale widziałem, że nie rozumie. Człowieka w podobnym stanie spotkałem raz tylko, był to jedyny znający język ukraiński wolontariusz w punkcie recepcyjnym dla uchodźców w Krowicy Samej w pierwszych dniach wojny. Serhij jest taką gwiazdą, że i mnie się czasem udawało poświecić jego odbitym światłem. To dzięki niemu dostałem tytuł Człowieka Roku.

Dostałem tytuł Człowieka Roku. Do potrzymania

Raz nawet przekroczyliśmy z Marharytą granicę „na Żadana”. Celnik jak zwykle dopytywał się, od kogo dla kogo ta pomoc humanitarna, ja jak zwykle próbowałem się wymigać od obowiązku wypełniania zbędnych deklaracji, tłumacząc, że to prywatna pomoc, że nawet nie wiem dokładnie co jest w niektórych pudłach, że odbiorca nazywa się Serhij Żadan i czeka na transport w Charkowie.

– Żadan? Ten co przedwczoraj miał występ we Lwowie?

   – Ten sam! Poeta. A ten – Marharyta pokazała na mnie – zna go osobiście!

   – Osobiście? – Oczy strażnika ukraińskich granic zrobiły się okrągłe.

   – Jak najbardziej! Tłumaczył jego wiersze. Nawet się przyjaźnią!

   I po kontroli. Pogranicznik popatrzył tylko na mnie i widziałem po tym spojrzeniu, że kiedy wróci wieczorem do domu, od drzwi będzie wołał do żony, że spotkał człowieka, który osobiście zna Żadana. Może nawet wypiją szampana. Może i sąsiedzi się zejdą, żeby zobaczyć człowieka, który spotkał człowieka, który zna Żadana.

Pierwszy raz podczas tej wojny spotkaliśmy się z Serhijem w Kijowie przy okazji koncertu Hammer Time, upamiętniającego Tarasa Bobanycza „Hammera”, poległego pod Iziumem lidera Prawego Sektora i dowódcę ochotniczego oddziału. Umówiliśmy się skoro świt przed hotelem na peryferiach, do którego zjechaliśmy poprzedniego dnia późnym wieczorem. Kiedy z niego rano wychynąłem, nie zobaczyłem Serhija, tylko czterech nieznajomych mężczyzn. Podszedłem do nich z pytaniem, które – zdałem sobie z tego sprawę kiedy już je zadawałem – było dość ryzykowne. Spytałem mianowicie, czy są sobakami. Na szczęście byli.

Trudno opisać atmosferę dzisiejszych koncertów rockowych na Ukrainie. Porównując ją do polskich realiów, można by powiedzieć, że klimat punkowego Jarocina miesza się tam z klimatem przypominającym patopatriotyczne imprezy narodowców i ze środkami wyrazu mojemu pokoleniu znanymi najlepiej z festiwalu w Kołobrzegu. Z tym, że zabawa jest naprawdę świetna a patriotyzm autentyczny. Połowa publiki w strojach militarnych, w przerwach między piosenkami chóralne okrzyki i przyśpiewki na kibicowską modłę („Sława Ukrajini!”, „Putin chujło!” itp.). Nikt niczego nie nadużywa, panuje dyscyplina, pół godziny przed godziną policyjną koncerty się kończą i wszyscy grzecznie wychodzą, nie ma jęczenia o bisy. Skojarzenia kołobrzeskie pojawiają się, kiedy zespół gitar elektrycznych w pełnym umundurowaniu śpiewa 50 razy refren o tym, że on służy w ZeSeU, a ona w TeReO, i choć miłość ich połączyła, to wojna ich rozłączyła, bo ona służy w TeReO, a on w ZeSeU, o-o-o-o, u-u-u-u.

Piekutoszczak, Feluś i ja

Nawet Serhijowi nie zawsze się udaje przekroczyć granicę na Żadana. Ale on uznał, że służy narodowi i państwu, więc potulnie poddaje się tutaj biurokratycznej gehennie. To ja muszę przygadywać biurokratom na granicy, że przez ich długopisy i pieczątki Ukraina przegra wojnę. I trafnie przeczuwałem, że wypełniania deklaracji przewozowych trzeba unikać tak długo, jak tylko się da. Kiedy jednak ma się auto wypchane po dach sprzętem dla wojska, to już się nie da.

Na przejściu w Rawie Ruskiej postawiono – sądząc po urodzie, w czasach sowieckich – ogromne biuro na potrzeby wypełniania deklaracji. W gmachu wielkości szkoły pomieszczono wszystko, co niezbędne dla wypełnienia deklaracji, z wyjątkiem stolików i długopisów. Nie sięga tu też sieć internetowa. W naszym przypadku było to o tyle przykre, że od Serhija jako przedstawiciela włączonej w skład sił zbrojnych Ukrainy ochotniczej jednostki Chartija wymagano tzw. „listu gwarancyjnego użytkownika końcowego”, czyli pisemnego potwierdzenia dowódcy Chartiji, że drony i noktowizory przeznaczone są „na potrzeby obrony narodowej” i „nie będą wykorzystane w celu osiągnięcia zysku”. List taki z Charkowa szedłby trzy dni, ale skorzy do pomocy ukraińscy pogranicznicy wyrazili zgodę na przesłanie przez Internet tylko jego skanu, tym chętniej, że Internetu tutaj, jako się rzekło, nie było. W końcu udało się odebrać kopię pisma dzięki poświęceniu Marharyty: stojąc przez godzinę na palcach ze smartfonem w wyciągniętej w górę ręce łapała jedną kreseczkę zasięgu i w końcu mieliśmy wymagany dokument. Teraz należało go tylko wydrukować, a potem można było już wypełniać właściwą deklarację. Odstaliśmy kolejną godzinkę w kolejce do wskazanego biura. Po wydrukowaniu dokumentu okazało się, że pieczęć na wydruku nie jest wystarczająco czytelna, ale życzliwy urzędnik kazał nam stanąć w kolejce do innego biura, gdzie podobno stoi lepsza drukarka. On tymczasem skoczy coś zjeść, wróci za godzinkę i będziemy mogli wypełnić deklarację. Druga drukarka drukowała jeszcze mniej wyraźnie, niż pierwsza. Kiedy więc urzędnik wrócił z obiadku, Serhij wręczył mu ten sam wydruk, co poprzednio. „No, dużo lepiej, teraz wszystko widać!” – ucieszył się służbista. „Wypełniajcie deklarację i jazda!” Niestety, jak już wspomniałem, w całym potężnym gmachu biura nie było długopisu. Nie było też gdzie usiąść. Ostatecznie okazało się, że posiadaczem jedynego długopisu na przejściu granicznym w Rawie Ruskiej jestem ja, a jedynym dostępnym pulpitem jest maska mojego samochodu. W sumie więc to mnie siły zbrojne Ukrainy zawdzięczają możliwość korzystania z dronów i noktowizorów.

…jedynym dostępnym pulpitem jest maska mojego samochodu…

Ilekroć stoję na granicy w kolejce i znudzi mi się myślenie o Ukrainie, myśl moja biegnie do Anny.

.

.

Anna

.

Ostatni raz rozmawiałem z nią 21 lutego 2022 r. Nasz kontakt urwał się z chwilą putinowskiej napaści – może właśnie za tej napaści przyczyną, a może wojenne sprawy dały Annie tylko przydatny pretekst do milczenia.

Nie tylko jej zresztą, bo do rozmowy z nią doprowadził mnie łańcuszek innych rozmów. Dzięki rozszerzającemu się kręgowi podrohobyckich znajomości orientowałem się z grubsza w sytuacji ukraińskich studentów uczących się w Polsce. I w lutym 2022 r. zaczęły do mnie dochodzić sygnały, że w ramach osławionego „luzowania obostrzeń” pandemicznych polscy pogranicznicy nagle zaczęli obostrzać luzowania i od studentów tych wymagać okazywania negatywnego wyniku testu na koronawirusa, w przeciwnym razie kierowali ich na kwarantannę. Podstawę uregulowań w tym zakresie stanowiło rozporządzenie rady ministrów z 6 maja 2021 r. Mówi ono o obowiązku poddania się kwarantannie przybywających do Polski osób przekraczających granicę zewnętrzną UE i wymienia kategorie ludzi zwolnionych z tego obowiązku. Wśród nich „uczniów pobierających naukę w Rzeczypospolitej Polskiej” oraz, osobno, „studentów (…) kształcących się w Rzeczypospolitej Polskiej”. Ponieważ numerki okażą się później bardzo ważne, uściślijmy, że o zwolnieniu z kwarantanny uczniów, przedszkolaków i studentów mówią odpowiednio punkty 5, 6 i 9 w drugim ustępie trzeciego paragrafu. Rozporządzenie to było później dwudziestokrotnie zmieniane, a ujednolicony tekst nigdy nie został opublikowany, zatem musiałem uważnie przeczytać wszystkie rozporządzenia zmieniające to pierwotne, żeby w nich zmiany mówiącej o kierowaniu studentów na kwarantannę nie znaleźć.

Infolinia Straży Granicznej nie odpowiadała, ponieważ „w chwili obecnej” wszyscy konsultanci byli zajęci, a „chwila obecna” trwała trzy dni. Pani Dwudziesty Pierwszy z Wydziału do spraw Cudzoziemców Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej w Przemyślu, która odebrała telefon w Informacji o Warunkach Wjazdu, Pobytu i Zatrudnienia Cudzoziemców w Polsce Udzielanej od Poniedziałku do Piątku w Godzinach 8-15 z Wyłączeniem Świąt i Dni Ustawowo Wolnych od Pracy nie była upoważniona do rozmowy ze mną i poprosiła („spokojnie panu mówię”), żebym zadzwonił po dwunastej, bo „są osoby na szkoleniu”.

Po dwunastej pani Chorąży Miałkiewicz z tegoż wydziału tegoż oddziału odesłała mnie do Wydziału Granicznego tegoż oddziału, który, jak powiedziała, właśnie sprawami kwarantanny się zajmuje. Tam pani Sekretariat przełączyła mnie „do funkcjonariusza”. Funkcjonariuszem tym okazała się Barbara Dorosz. Potwierdziła, że studenci na granicy muszą okazać negatywny test z ostatnich 24 godzin, żeby nie trafić na 10-dniową kwarantannę. Długo szukała tej zmiany rozporządzenia, o której ja już wiedziałem, że jej nie ma. „Akurat dzisiaj jestem pierwszy dzień w pracy”. „Strona mi się nie wczytuje”. Obiecała oddzwonić za chwilkę. Oddzwoniła nazajutrz, żeby powiedzieć, że obowiązek kwarantanny dla studentów wprowadza rozporządzenie z 6 maja 2021. Na moją rozpaczliwą uwagę, że rozporządzenie to – jak już jej wielokrotnie wyjaśniałem – nie zobowiązuje studentów do kwarantanny, ale zwalnia ich z niej, radośnie uściśliła, że chodzi jej o Rozporządzenie z 6 Maja 2021 r. Wraz z Późniejszymi Zmianami. Na moją desperacką prośbę o wskazanie Późniejszej Zmiany, która studentów do kwarantanny zobligowała, powiedziała, że poda mi numer do Koordynatora, który wszyściutko mi ładnie wyjaśni.

Telefon Koordynatora odebrał pan Wydział Graniczny. W jego przypadku naprawdę szkoda, że mi się nie przedstawił, bo był najbliżej odkrycia błędu we wspólnym rozumowaniu rady ministrów i straży granicznej. Albo nie był tak bezczelny jak poprzednicy, albo już naprawdę nie miał do kogo mnie odesłać, w każdym razie podjął, choć bez zapału, żmudne dociekania. „Nie mam za dużo czasu dla pana, bo robię tu też inne obowiązki”. „A funkcjonariusz Dorosz mówiła, że jest pan Koordynatorem”. „Tak, ale teraz do koordynacji zupełnie innych spraw”. Odbyliśmy jednak dwie długie rozmowy i bardzo Was proszę, czytajcie teraz uważnie, bo oto, cośmy wspólnie z Koordynatorem ustalili. Zwrócił on moją uwagę na to, że nowelizacja z 16 grudnia 2021 r., jedna z tych dwudziestu zmieniających rozporządzenie z 6 maja 2021 r., mówi m. in., że „w § 2a (…) w ust. 2 wyrazy »§ 3 ust. 2 pkt 5 i 6« zastępuje się wyrazami »§ 3 ust. 2 pkt 5, 6 i 20, oraz dzieci, które nie ukończyły 5. roku życia«” i że to może coś znaczyć. Niestety, w rozporządzeniu z 6 maja nie ma paragrafu 2a, a jego tekstu jednolitego, przypominam, nie ogłoszono. Trzeba było zatem jeszcze raz uważnie przeczytać 19 pozostałych rozporządzeń i odnaleźć to, w którym dodany został paragraf 2a. Znalazłem: jest to rozporządzenie z 14 grudnia 2021 r. Dodany w nim paragraf 2a wprowadza obowiązek okazania na granicy negatywnego testu na covid, dopiero w razie jego braku zsyłając delikwenta na kwarantannę. Paragraf ten mówi też, że z tego nowego obowiązku zwolnione są „osoby, o których mowa w § 3 ust. 2 pkt 5 i 6” pierwotnego rozporządzenia (czyli uczniowie i przedszkolacy), nie wspomina natomiast o osobach podpadających pod pkt 9, czyli studentach. Znając nowelizację z 14 grudnia (paragraf 2a), ma się już szansę zrozumieć nowelizację z 16 grudnia. Mówi ona, że rozporządzenie zwalniające z obowiązku kwarantanny osoby wskazane w § 3 ust. 2 pkt 5 i 6 (są to, jak pamiętamy, uczniowie i przedszkolacy), teraz zwalnia z tego obowiązku osoby wskazane w § 3 ust. 2 pkt 5, 6 (są to niezmiennie uczniowie i przedszkolacy) i 20 (są to zdający egzaminy ósmoklasiści i maturzyści) oraz dodatkowo dzieci poniżej lat 5. Jednak także ta nowelizacja w ogóle nie zajmuje się mówiącym o zwolnieniu z kwarantanny studentów punktem 9 tego samego ustępu 2 tego samego § 3, czyli pozostawia go bez zmian.

Oczywiście podróżujący, a tym bardziej szeregowi pogranicznicy z przygranicznych wiosek nie są w stanie orientować się na bieżąco w gąszczu przepisów formułowanych w tak nielogiczny sposób. Z myślą o nich Straż Graniczna publikuje na swojej stronie internetowej rodzaj streszczeń, zawierających najważniejsze regulacje aktualnie obowiązujące, w wersjach polsko- i anglojęzycznej. W lutym 2021 ściągawka taka informowała, że z obowiązku okazywania testu zwolnieni są uczniowie. Jeśli student ukraiński zaglądał na tę stronę, musiał rozumieć, że słowo „uczniowie” odnosi się także do studentów, zgodnie zresztą ze słownikową definicją ucznia: „ten, kto się uczy, kształci (zwykle w szkole)”. Dodatkowo studenta utwierdzała w takim rozumieniu przepisów anglojęzyczna wersja ściągawki na stronie Straży Granicznej, która tam gdzie wersja polska mówi o uczniach, zawiera słowo „students”. Przyciśnięty do muru pan Wydział Graniczny stwierdził, że „Ta wykładnia uczniów pobierających naukę, z interpretacji, którą tutaj dostaliśmy, z wytycznych, tutaj studenci nie mieszczą się w tym katalogu osób zwolnionych z tego testu”. „Czy może mi pan wskazać dokument zawierający te wytyczne?” „Akurat dzisiaj nie pracuję na swoim stanowisku, jestem zupełnie gdzieś indziej i nie mam dostępu do tych takich swoich zasobów. A drugiego kolegi, który się tym zajmuje, akurat też nie ma”. Co do angielskiego „students” pan Wydział uważał, że to błędne tłumaczenie z polskiego. W drugiej rozmowie przypomniało mu się jeszcze, że wewnętrzna instrukcja każe pogranicznikom rozumieć słowo uczeń nie tak, jak słownik języka polskiego, ale tak jak Prawo Oświatowe z 2016 r., które głupkowato stwierdza, że „Ilekroć w dalszych przepisach jest mowa bez bliższego określenia o (…) uczniach – należy przez to rozumieć także słuchaczy i wychowanków”.

Pani Centrum Informacyjne Rządu zapytana, czy rada ministrów mówiąc o uczniach miała na myśli wszystkich uczniów, czy uczniów z wyjątkiem studentów, odpowiedziała: „Poproszę o pytanie mailem”. Spełniłem jej prośbę, w następstwie czego otrzymałem odpowiedź: „Szanowny Panie Redaktorze, prosimy o kontakt z Ministerstwem Zdrowia, które jest właściwe w temacie pytań. Z poważaniem, Centrum Informacyjne Rządu”. Napisałem zatem do ministerstwa, w imieniu którego odpisał mi znajdujący się w stanie, jak domniemywam, tymczasowej nietrzeźwości Główny Specjalista Biura Komunikacji Ministerstwa Zdrowia Jarosław Rybarczyk: „informuję, że wskazane przepisy odnoszą się do uczniów pobierających naukę w Rzeczypospolitej Polskiej lub w państwie sąsiadującym i ich opiekunów, którzy przekraczają granicę wraz z uczniami w celu umożliwienia tej nauki. Wynika zatem z tego, że nadrzędnym celem znalezienia się na terytorium RP jest właśnie umożliwienie nauki, a zatem sytuacja ta dotyczy np. osób zamieszkujących na stałe poza granicami Polski (a nie np. wracającego po wyjeździe turystycznym do miejsca zamieszkania)”. Zamurowało mnie, a kiedy mnie odmurowało, napisałem do Głównego Specjalisty Rybarczyka, że „bardzo dziękuję za odpowiedź. Niestety, nie jest ona odpowiedzią na moje pytanie”. Jeszcze raz opisałem mu całą sprawę, a zakończyłem dużymi literami na wypadek, gdyby mu latały mroczki przed oczami: „Informacja na stronie Straży Granicznej, zatytułowana »Obostrzenia na granicach zewnętrznych i wewnętrznych UE/Schengen w związku ze stanem epidemii SARS-Cov-2. Aktualne informacje dla podróżnych« podana jest w dwóch językach, polskim i angielskim. Według niej z obowiązku okazania negatywnego wyniku testu zwolnieni są »uczniowie pobierający naukę w Rzeczypospolitej Polskiej«. Jak już wskazywałem, słowo »uczniowie« w języku polskim oznacza osoby uczące się w szkołach wszystkich stopni: podstawowych, średnich i wyższych. Angielskie słowo »students« oznacza uczniów szkół wyższych, w USA także szkół średnich (vide słownik angielsko-polski PWN: »student: Univ student m, -ka f; US Sch ucze|ń m, -nnica f szkoły średniej; foreign or overseas students studenci zagraniczni; a medical/law student student medycyny/prawa«). W sumie uczący się w Polsce ukraińscy studenci otrzymywali absolutnie jasną i czytelną informację, iż podczas wjazdu do Polski nie będzie się od nich wymagać negatywnego wyniku testu. Tymczasem z relacji samych studentów wynika, że kiedy próbowali odwołać się od decyzji straży granicznej, powołując się na wskazane przepisy, otrzymywali od funkcjonariuszy pracujących na granicy wyjaśnienie, że przepisy, mówiąc o uczniach, mówią wyłącznie o uczniach szkół podstawowych i średnich, a nie o uczniach szkół wyższych (studentach). Mam nadzieję, że powyższe zdania rozjaśniły nieco sytuację. Jeśli nie, proszę o nich zapomnieć i pominąć je. Pragnę jedynie, aby w dalszej korespondencji skupił się Pan na odpowiedzi na moje zasadnicze pytanie. Pytanie brzmi: CZY WSKAZANE PRZEPISY, MÓWIĄC O »UCZNIACH«, MÓWIĄ RÓWNIEŻ O UCZNIACH SZKÓŁ WYŻSZYCH (STUDENTACH), CZY TEŻ NIE?”.

Główny Specjalista Rybarczyk odpowiedział: „informuję, że w przypadku wątpliwości co do sposobu postępowania przez funkcjonariuszy Straży Granicznej, zapytanie należy skierować do Komendy Głównej Straży Granicznej”. Ponadto udzielił mi, wybranych prawdopodobnie losowo, informacji nie związanych z moim pytaniem – albo jeszcze nie wytrzeźwiał, albo ma płacone od długości odpowiedzi. Napisałem zatem jeszcze raz: „bardzo dziękuję za cenne informacje, jakie Pan mi przekazał. Jednakże były mi one znane i nie o nie pytałem. Pytałem: CZY WSKAZANE PRZEPISY, MÓWIĄC O »UCZNIACH«, MÓWIĄ RÓWNIEŻ O UCZNIACH SZKÓŁ WYŻSZYCH (STUDENTACH), CZY TEŻ NIE? Czy jest Pan w stanie udzielić mi odpowiedzi: »Tak, mówią również o uczniach szkół wyższych«, »Nie, nie mówią o uczniach szkół wyższych« lub »Ministerstwo Zdrowia nie wie, czy mówią«?”. Na tę korespondencję nie otrzymałem już odpowiedzi, nie twierdzę jednakże, że Główny Specjalista zapił się na śmierć.

Oczywiście skorzystałem z jego sugestii skierowania zapytania do Komendy Głównej Straży Granicznej. Ponieważ funkcję rzecznika prasowego komendanta straży granicznej pełni Anna, zadzwoniłem do niej. Przy okazji zapytałem dlaczego pogranicznicy prowadzący kontrolę paszportową nie używają zwrotów grzecznościowych, nie mówią dzień dobry i nie przedstawiają się, zamiast tego podchodzą do samochodu od strony kierowcy i wyciągają rękę, jakby żebrali.

– To proszę pytania na mejla – powiedziała Anna. Natomiast nie czekając „na mejla”, wyjaśniła mi, że: – Nie ma pograniczników. Są funkcjonariusze straży granicznej. Pogranicznicy są po stronie ukraińskiej albo rosyjskiej. Pogranicznik to jest rusycyzm.

– Ale funkcjonujący w języku polskim?

– Nie.

Już w tej rozmowie rozpoznałem w Annie osóbkę stosującą chwyty psychologiczne z najniższej półki. To ten typ, który nie potrafi rozmawiać inaczej, jak tylko wykazawszy na początku swoją wyższość nad rozmówcą, żeby zamiast odpowiedzi na pytania móc mu udzielać pouczeń. Szczególnie mi się podobało, kiedy niczym wiejska nauczycielka poganiająca ucznia mającego kłopoty z artykułowaniem wypowiedzi zwracała się do mnie słówkiem „Dalej”.

W żądanym przez Annę e-mailu udzieliłem jej porady językowej, wskazując, że w Klasyfikacji zawodów i specjalności GUS-u „pogranicznik” jako synonim funkcjonariusza straży granicznej występuje pod poz. 3085, że hasło „Pogranicznik” zawiera m. in. Słownik poprawnej pisowni polskiej, a ze słowników dostępnych bezpłatnie wymienia pogranicznika m. in. internetowy słownik PWN, że w Korpusie Języka Polskiego PWN pogranicznik występuje 62 razy i że także Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, któremu Straż Graniczna podlega, wielokrotnie pisze na swoich stronach internetowych o polskich funkcjonariuszach straży granicznej jako o pogranicznikach. Grzecznie przy tym zaznaczyłem, że „jako rzecznik prasowy Komendanta Głównego Straży Granicznej w sposób należyty dba Pani o poprawność językową swoich rozmówców, a zaniedbuje jedynie aktualizowanie swej wiedzy w tym zakresie”. Powtórzyłem oczywiście pytania o wyciągniętą rękę i niespodziewane wymaganie testów od studentów. E-mail wysłałem 23 lutego. Odpowiedzi nie dostałem, ale następnego dnia, co zrozumiałe, sam o nim zapomniałem.

Spodziewam się, że wraz z Anną odetchnęły z ulgą wszystkie wydziały wszystkich oddziałów straży granicznej, a w centrum informacyjnym rządu to nawet było słychać, że coś strzela i raczej były to szampany niż akty samobójcze. Udało się nikomu nie potwierdzić, że firmujący ministerskie rozporządzenia własnoręcznym podpisem pan Morawiecki dał się swojemu własnemu rozumowi zapędzić w kozi róg, a stado baranów ze straży granicznej pokornie podążyło jego śladem. Tym samym każdy student zza naszej granicy „zewnętrznej” skazany został na bezsensowne, nieuzasadnione i tak naprawdę bezprawne ograniczenie wolności przez 10 dni. Jeśli bowiem Rada Ministrów rzeczywiście miała na myśli tylko uczniów szkół podstawowych i średnich, to wprowadzając obowiązek okazywania przez studentów negatywnego testu na covid, jednocześnie zobowiązywała ich w razie braku testu do kwarantanny, z której i tak byli przecież zwolnieni mocą nigdy nieuchylonego punktu 9 pierwotnego rozporządzenia z 6 maja. Często myślałem o Annie, patrząc na straszliwe zamieszanie na granicy ukraińskiej w pierwszych dniach wojny. W marzeniach układałem pytania, jakie mógłbym jej zadać. Dlaczego pogranicznicy tak się guzdrzą. Dlaczego traktują Ukraińców gorzej niż Polaków (czasami stałem w kolejce dla „nieeuropejczyków”). Dlaczego na stronie internetowej polskiej straży przestano podawać czas oczekiwania na wjazd do Polski właśnie wtedy, kiedy był on najbardziej potrzebny (wiele razy byłem świadkiem wypytywania przez pograniczników jak długa jest kolejka, ile czasu w niej spędziliśmy). Jednak odpychająca osobowość Anny zniechęcała do tego. A Ukraina niezmiennie mnie pociągała, coraz bardziej.

.

.

Siergiej

.

Siergiej był człowiekiem wielkiej wiary. Jak nikt wierzył w siłę pieniądza. Dzwonił z Medyki i mówił po polsku. Od początku używał argumentu finansowego, żeby mnie przekonać do przywiezienia mu ze Lwowa żony i dwóch córek. „Zapłacę każde pieniądze” – powtarzał częściej niż inni będący w podobnej potrzebie. A mnie wcale nie trzeba było przekonywać. Przeciwnie, prosiłem tylko, żeby już nie szukał innego kierowcy, bo straciłem już mnóstwo czasu, przebijając się przez zakorkowane miasto do wzywających ratunku, którzy znaleźli tymczasem inny transport, a zapomnieli anulować wcześniejsze wezwania.

Od razu umiałem nie rozróżniać ludzi, nie musiałem się uczyć nie dzielić ofiar wojny na lepsze i gorsze. Do dzisiaj nie wiem, czy Ksenia, żona Siergieja, nie jest Rosjanką. Uciekała z dwiema córkami, na oko dziesięcio-, dwunastoletnimi, z Czerkas. Po dziewczynkach widać było, że są zmęczone, większość drogi przespały. Ksenia też była zmęczona, ale większą część drogi gadała przez telefon z Siergiejem, który troszkę mnie wkurzał. Wkurzał mnie swoim gadaniem i brakiem cierpliwości, kiedy akurat wojna wymaga cierpliwości jak mało co. Kiedy już miałem na pokładzie jego dziewczyny, zaproponowałem, że zawiozę je do Budomierza i żeby on również przemieścił się tam z Medyki. Jak tylko tam dojechał, zaczął wydzwaniać do Kseni. Nie podsłuchiwałem, ale chcąc nie chcąc słyszałem. Zdawało mi się, że rozmawiali surżykiem, ale ucho miałem jeszcze wtedy niewprawne. Siergiej nie mógł zrozumieć, że on już jest na miejscu, a my jeszcze nie wyjechaliśmy ze Lwowa – tkwiliśmy w potężnym, wyjazdowym korczysku. Pokonaliśmy granicę w osiem godzin, czyli błyskawicznie, biorąc pod uwagę, że dotychczas stało się w kolejce trzy doby. Byłem uszczęśliwiony, że tak dobrze nam poszło, Ksenia i dziewczynki raczej też. Ale nie Siergiej. Przez tych osiem godzin chyba ze 20 razy dzwonił i pytał Ksenię, gdzie jesteśmy i czemu się tak guzdrzemy.

Kiedy wreszcie odzyskał swoją rodzinę i trochę się nią nacieszył, zaraz sięgnął do kieszeni. Obruszyłem się, więc poprosił o adres. Nietrudno się było domyślić, że chce mi wysłać jakiś prezent. W desperacji wymyśliłem wykręt, który już niedługo miał zaowocować przysporzeniem mi sporej liczby dozgonnych przyjaciół. „Nie usuwajmy swoich numerów z telefonów” – zaproponowałem. „I jak tylko będę potrzebował, żeby moją rodzinę skądś wywieźć, do ciebie pierwszego zadzwonię, w porządku?”

Podejrzewałem, że i Siergiej może być Rosjaninem. Nie przeszkadzało mi to, tylko ciekawiło. Bo dlaczego Siergiej, a nie Serhij? Nie znałem wtedy jeszcze jego nazwiska, bardzo ukraińskiego, w telefonie zapisałem go sobie pod literką G jak granica, wszystkich nowych przyjaciół tak zapisywałem, żeby się nie pogubić. I kontakt „Granica Siergiej” zamigotał na wyświetlaczu całkiem niedługo, nie minęły dwa tygodnie. Organizował transport z pomocą dla Ukrainy, pytał, czy nie pojechałbym jako kierowca drugiego busa, tylko do granicy, gdzie towar miał być przeładowany. Niestety, byłem już wtedy uziemiony przez kręgosłup. Ale ponieważ natychmiast po odwołaniu zakazu lotów planowałem kolejny skok na Ukrainę, umówiliśmy się, że i tak się spotkamy, bo Siergiej miał do przekazania mamie czy teściowej resztkę hrywien, które w Polsce całkiem straciły wartość, a jej mogły się jeszcze przydać. Zacieśniliśmy więc kontakty i dzięki linkowi do profilu na Facebooku poznałem to typowo ukraińskie nazwisko Siergieja, a także biznes, jakim się zajmuje. Spotkaliśmy się potem na chwilkę na stacji benzynowej. Wracali właśnie z granicy z Basią, Polką, która zgłosiła się na tego drugiego kierowcę. Pokazali mi zdjęcia swoich busów, kiedy jeszcze były wypchane po brzegi. Niewiele zostało z eleganckiego biznesmena, którego poznałem na granicy. Teraz dopiero widziałem, że to Ukrainiec, i to Ukrainiec prawdziwy, czyli w ruinie! Wyraz twarzy typowy dla człowieka, który bardzo długo nie spał ale wciąż próbuje rozumieć, co się do niego mówi. Kilkudniowy zarost. Ruina finansowa – wszystko co miał, władował w te transporty na Ukrainę. Krótko mówiąc, był wrakiem człowieka i było mu z tym do twarzy, wyglądał dużo lepiej niż pewny siebie bubek nie mogący się doczekać przyjazdu umówionej na granicy prywatnej taksówki. Dopiero teraz naprawdę go polubiłem.

.

.

Jacek

.

Jestem trochę inny od innych. Zasypiam zwykle dopiero nad ranem i śpię potem do południa. A to jeszcze nie wszystko.

Zanim opowiem o swoich bohaterskich zmaganiach, zaznaczam, że tylko ja wiem, jak łatwo mi przyszły i jaką dostałem za nie nagrodę. A wiem z rozmów i obserwacji, że dużo większym, wymagającym większego wysiłku wyczynem było goszczenie przypadkowych uchodźców, dzielenie z nimi mieszkania, codziennego życia i kłopotów tego życia, czego z kolei nie doświadczyłem.

Po 24 lutego napisałem wprawdzie na Facebooku, jak wszyscy, że mogę dać kąt dwóm, trzem osobom, ale dostałem dwa lajki i na tym się skończyło. Pojechałem zatem, jak wszyscy, na granicę. Ale wszyscy pojechali tam z samego rana, a ja na szarym końcu. Kiedy dotarłem do jednego z prowizorycznych punktów recepcyjnych, kto miał się udać dalej w głąb Polski, ten już się udał, reszta kładła się właśnie spać. Dorzuciłem pluszaki córki do góry pluszaków piętrzącej się w korytarzu i tyle, byłem niepotrzebny. Ale zgadało się z policjantami pilnującymi pluszaków, że granica od naszej strony wcale nie jest zamknięta i można wjeżdżać na Ukrainę. Podjechałem więc na najbliższe przejście i upewniłem się u pograniczników, że wpuszczają.

Wróciłem do Opola, nasłuchiwałem, czego tam potrzeba. Potwierdziło się, że pluszaków zmobilizowano w nadmiarze. Teraz apelowano o podstawową pomoc dla kobiet z dziećmi stojących w ogromniejących kolejkach do przejść granicznych: ciepłe ubrania, jakieś jedzenie, wodę, oliwkę dla niemowląt, pampersy.

Już po wyposażeniu mojego samochodziku widać, że kierowca nie jest typowy. Wożę ze sobą trochę gadżetów, do których się przyzwyczaiłem na wyprawach rowerowych i z których pomocą kuszę przygody. M. in. karimatę, śpiwór i małą butlę gazową z palnikiem. Piłeczkę nożną, ale taką do żonglerki, mniejszą od ręcznej. Razem z karimatą stanowi ona zestaw ratunkowy dla kręgosłupa. Kiedy podstawowy element mojej konstrukcji zaczyna się domagać swoich praw, pomaga mu czasem postój w ustronnym miejscu połączony z tarzaniem się po karimacie, a podłożenie piłeczki pod krzyż umożliwia automasaż. Każdy ma takie przedśmiertne konwulsje, jakie wyćwiczy.

Wziąłem z Opola ubrania oraz zapas pampersów i oliwki zebrany przez Bibliotekę Wojewódzką, dokupiłem, na co było mnie stać i pojechałem. Zrobili na mnie wrażenie policjanci z radarem pod Jarosławiem – kiedy się dowiedzieli, że jadę do Lwowa, darowali mi mandat.

Ostatnią noc przed wjazdem na Ukrainę spędziłem w hoteliku w Lubaczowie. Musiałem się uporządkować w środku. Od 24 lutego nie mogłem normalnie spać ani jeść. Putin nie bombardował Lwowa ani kolejek do granicy, ale bałem się czego innego: kompromitacji. Że załatwi mnie jakiś drobiazg, którego nie przewidziałem. I zostanę bohaterem doniesienia prasowego o sześćdziesięcioletnim poecie polskim unieruchomionym na Ukrainie na przykład przez własny kręgosłup, którego ewakuacją na łono ojczyzny musiały się zająć służby powołane do ewakuacji osób bardziej jej godnych. Albo kluczyk od samochodu wpadnie mi w toi-toiu tam, skąd wyciągnąć go potrafiłby tylko prawdziwy as wywiadu. Krótko mówiąc, bałem się, że to gang Olsena jedzie na wojnę moim ukrainochodem. Więc tej ostatniej nocy odbyłem w Lubaczowie małe rekolekcje połączone z odnową wewnętrzną bez udziału ducha świętego. Potrzebowałem przekonać siebie samego, że świat jest ten sam co wcześniej i obowiązują w nim te same reguły co zawsze. Odprawiłem swoje czary-mary z kręgosłupem. Zamiast wiadomości z Ukrainy posłuchałem do snu audiobooka z „Biegunami” Olgi Tokarczuk, jak w domu. Miałem jednocześnie wyrzuty sumienia, że marnuję drogocenny czas. Wiadomości, których nie mogłem już słuchać i czytać, były potworne. O tłumach uwięzionych na dworcu we Lwowie. O horrorze w kilkudziesięciokilometrowych kolejkach do każdego z przejść. O ludziach umierających w tych kolejkach, w tym o zamarzających dzieciach. O strasznym losie osieroconych psów, których ratowaniem nikt nie chciał się zajmować. O gehennie traktowanych przez ukraińskie służby i cywili gorzej niż psy studentów i biznesmenów z Afryki i Azji. Doniesień o ich biciu, wyrzucaniu z pociągów i z kolejek, a potem o utworzeniu dla nich mini obozów koncentracyjnych przy granicy było tyle, że sam przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel wypierdział z siebie w tamtych dniach zapewnienie, że rasizm na polsko-ukraińskiej granicy to rosyjska propaganda.

Trochę rosyjskiej propagandy.

Odczytuję dokładną datę z pieczątki w paszporcie, to była noc z 1 na 2 marca, czyli wojna trwała od pięciu dni. Temperatura spadła do minus siedmiu. Rano Ukrainki, które o to pytałem, mówiły, że spędziły w kolejce trzy doby. Ten czas ciągle się wydłużał, więc byłem przygotowany na pięć dób, przezornie na tyle się nastawiałem, modląc się w duchu do Anny, żeby nie było tak źle. Miałem kilka pomysłów na twórcze spędzenie czasu w kolejce. Szczególnie mi szkoda, że nie udało się zrealizować tego z gorącą czekoladą. Zabrałem ze sobą duży zapas mleka, czekolady w proszku, dwie butle z gazem i całą rurę kubków jednorazowych. Miałem plan uruchomienia w kolejce małego punktu serwowania zmarzniętym dzieciom gorącej czekolady. Spełzł na niczym, bo jak już wspominałem, trzydniowa kolejka nagle, w ciągu jednej doby, skróciła się do kilkugodzinnej. To najlepszy dowód, że służby graniczne celowo opóźniały odprawę i przepuszczanie ludzi. Pół roku później prezydent Zełeński pośrednio to potwierdzi, kiedy pochwali się, że taktyka z początków wojny polegająca na wypuszczeniu z kraju jak najmniejszej liczby ludzi, okazała się skuteczna. Sam uzyskam drugi dowód na to kilka dni później, kiedy zobaczę w akcji pograniczników ukraińskich i polskich naprawdę się uwijających z jakiegoś powodu (dane od wywiadu, że na coś się zanosi, kluczyk w umówionym toi-toiu?). Niebo a ziemia! Nagle się okaże, że można pracować bez godzinnych przestojów co pół godziny, nie siedzieć z nosami w smartfonach i stemplować paszporty w autach zamiast w okienkach. Ech, pogadałoby się z Anną!

Na początku był chaos i duch bałaganu unosił się nad wszystkim. A szkoda, bo mogło być inaczej. Przecież już 18 lutego w obliczu nadciągającej agresji Putina Morawiecki powołał do życia „Międzyresortowy Zespół do spraw przyjęcia przez Rzeczpospolitą Polską osób napływających z terytorium Ukrainy”. I postawił przed nim zadania! Były wśród nich „bieżąca ocena”, „monitorowanie stanu”, „analiza potrzeb i możliwości”, „dokonywanie przeglądu i analizy działań”, „zapewnienie koordynacji działań członków”, „inicjowanie współpracy z organami”, „wykonywanie innych działań niezbędnych” a nawet „przedstawianie propozycji rozwiązań w zakresie organizacji przewozu i relokowania na terytorium Rzeczypospolitej”! Niestety, rozporządzenie nie mówiło nic o posadzeniu pani Marioli z radio taxi przy komputerku i telefonie, żeby koordynowała przewóz i relokowanie. O, jak strasznie brakowało pani Marioli wszystkim jeżdżącym na granicę i za granicę! Ile energii się zmarnowało, ilu ludziom nie udało się pomóc właśnie z powodu fatalnego braku organizacji tej pomocy! Jak za wszystko inne, tak i za to musieli się wziąć przypadkowi ochotnicy bez doświadczenia w tym względzie. Mnie poszukiwanie wskazówek, jak działać, doprowadziło do facebookowego profilu „Grupa Transport – UA/PL” oraz do kanału „Pieriewozki w Polszu” na Telegramie. Podziwiałem ich autorów, że potrafili się skrzyknąć i zorganizować w tak krótkim czasie. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że to kanały istniejące już wcześniej i zajmujące się po prostu organizacją komercyjnych przejazdów z Ukrainy do Polski, które chcąc nie chcąc stały się koordynatorami wielkiego przedsięwzięcia humanitarnego, które spadło im na głowę.

Tak jak oni, wszystkiego się uczyłem na własnych błędach, nawet prostej z pozoru czynności umawiania się z kimś na wyjazd. Pierwszy odcinek moich przygód z tej serii miałby tytuł „Gang Olsena ratuje Ukrainkę z dzieckiem”. Z tysięcy próśb o pomoc na Telegramie wybrałem jedną z wyróżniających się szczególnie dużą ilością emotikonów w kształcie płaczących buziek i błagalnie złożonych rąk. Kobieta szukała sposobności wyrwania się ze Lwowa z małym dzieckiem do dowolnego miejsca w Polsce. Napisałem, że mogę po nich przyjechać. Pani odpowiedziała, że dobrze, ale jakoś tak bez entuzjazmu, ociągała się z podaniem adresu i w ogóle sprawiała wrażenie niezdecydowanej. Pomyślałem, że może wydaję się jej podejrzany, bo uaktywniły się już hieny przewożące ludzi za horrendalne sumy, a oczywiście ostrzegano też uchodźczynie, że i handlarze żywym towarem mogą buszować na granicy. Napisałem więc na uspokojenie, że oczywiście przewiozę ich bezpłatnie, grzecznie się przedstawiłem, napisałem nawet że mam 60 lat, żeby widziała, że ma do czynienia z poczciwym staruszkiem, a nie porywającym kobiety gangsterem. Więcej pani się już do mnie nie odezwała. Może była zamaskowanym mafiosem polującym na młode karczycha, żeby je wywozić do domów rozkoszy za Uralem. Ale chyba raczej potraktowała moją ofertę pomocy jako matrymonialną.

Potem zrozumiałem, że przedwczesne planowanie marszruty nie ma sensu, bo nikt, z kim się umówiłem na następny dzień, nie czekał bezczynnie do mojego przyjazdu, tylko nadal szukał możliwości wyrwania się ze Lwowa a kiedy ją znalazł, nie zawsze pamiętał, żeby mnie odwołać. Lepsze okazało się zgłoszenie swej obecności już we Lwowie z podaniem numeru telefonu na Grupie Transport. A już prawdziwym strzałem w dziesiątkę okazało się jeszcze później podjeżdżanie na dworzec we Lwowie i zgłaszanie swej gotowości w punkcie Czerwonego Krzyża. Zawsze mieli tam listę ludzi, którzy nie wiedzieli co ze sobą zrobić, często nietypowe przypadki, np. osoby starsze wymagające większego komfortu niż dawały zatłoczone pociągi i autobusy albo uciekinierki z niemowlętami lub zwierzętami. A czułem się powołany właśnie do załatwiania nietypowych przypadków, działalności na małą skalę, łatania dziur w systemie, który w takich się rodził bólach.

Dworzec we Lwowie i okolice, 3 marca 2022

Żeby dobrze wykonywać swoją robotę, człowiek musi się dobrze czuć w swojej roli. Ja się czułem znakomicie. Wreszcie nie byłem bezradny i wreszcie byłem potrzebny. I to nie tylko do wywożenia ludzi ze Lwowa. Kręcąc się w tamtych okolicach, ciągle się do czegoś przydawałem. Ukraińcy, których wybuch wojny zastał w Polsce, wracali żeby walczyć, ale niezwykle mądre przepisy nie pozwalały im przekraczać granicy pieszo, więc w tamtą stronę też często był ktoś do przewiezienia. Nocowałem po polskiej stronie i służyłem bogatym słownictwem użerającym się z antyukraińskimi hotelarzami Ukrainkom, którym brakowało już sił i słów. Nagle przestałem być fajtłapą. Moje śmieszne nawyki okazały się bardzo pożądanymi cechami osobowości. Przestawiony zegar biologiczny powodował, że miałem kilka miejsc noclegowych o których wiedziałem, że można do nich zajechać w środku nocy. Więc to niebo mnie zesłało trzem bezradnym Ukrainkom o 3 nad ranem w Budomierzu. Były załamane, bo nie przepuścili przez granicę męża jednej z nich, nie miały Internetu, nie miały za dużo pieniędzy, były wymęczone. Próbowały drzemać w samochodzie, ale nie dawały rady. W zasięgu wzroku nie było nikogo z zespołu rządowego, kto by dokonał bieżącej oceny, zanalizował potrzeby i możliwości, zainicjował współpracę i przedstawił propozycje rozwiązań. Ja zaś pamiętałem najtańszą na świecie agroturystykę 15 km stamtąd, do której wolno mi było dobijać się o każdej porze. Znalazły swoje zastosowanie w warunkach wojennych nawet moje wstydliwe gadżety kręgosłupowe. Piłeczkę podarowałem chłopcu, którego trzeba było pocieszyć, bo uratowanego z wojny kota polski fiut zarządzający domem weselnym udającym pensjonat wyrzucił w nocy na ulicę. Karimata bardzo się przydała innemu chłopakowi, przerażonemu koniecznością rozdzielenia z mamą pierwszej nocy w przepełnionym punkcie recepcyjnym, bo zabrakło dla niego rozkładanego łóżka.

Naprawdę fajnie być potrzebnym. I naprawdę podle się czułem, kiedy niedługo po odkryciu najlepszego patentu na wywożenie ludzi ze Lwowa mój kręgosłup dał ostateczny sygnał do odwrotu. Jakbym zdradził, chociaż nie zdradziłem. To dziwne uczucie, kiedy wiesz, że tysiące ludzi czekają na kogoś takiego jak ty i żaden się nie doczeka. Nigdy sobie z nim nie poradziłem, ale ulżyło mi, kiedy dostałem zadanie zbierania sprzętu sportowego dla uchodźczych dzieci i młodzieży w Drohobyczu. Do dziś, dzięki Konradowi Kruczkowskiemu i stowarzyszeniu Wiosna a także własnym zbiórkom, ciągle się przydaję do wożenia na Ukrainę a to paliwa, a to wyposażenia żołnierskiego, a to agregatu prądotwórczowego. Chociaż z tymi zbiórkami to trochę się poddałem. Odkryłem kolejny ciekawy mechanizm w samym sobie, a stało się to przy okazji rozmowy z Jackiem Hugo-Baderem. Zadzwonił kiedyś, bo chciał poznać moje doświadczenia z transportem paliwa, czy w ogóle pozwalają je wwozić, czy nie czepiają się na granicy itp. Oczywiście zgadało się przy okazji, co słychać i jak leci, i ja powiedziałem, że idzie super, właśnie zakończyłem kolejną zbiórkę, planowałem zebrać 8 tys., zebrałem 5 i jestem bardzo zadowolony. „A u mnie kiepsko – odpowiedział Jacek – tym razem udało nam się kupić tylko cztery samochody”. Zauważyłem wtedy, i później się to potwierdziło, że udane zbiórki pieniężne innych zamiast dodawać skrzydeł, podcinają mi je. W ogóle koszty wojny są przerażające i kiedy się słyszy, że Ukraińcy stracili ileś dronów, a przypomni sobie człowiek, ile trudu i ofiar wymagał zakup jednego takiego drona, to może się wszystkiego odechcieć.

W ogóle dość regularnie wszystkiego mi się odechciewa i zachciewa na nowo.

.

.

Martyna, Paulina, Ołena, Oksana, Iryna, David, Natalija…

.

Po roku z okładem przypominam sobie tamte wiadomości. Jeszcze straszniejszy od treści był ich ogrom. Odkładałem smartfon na godzinę i w tym czasie na Telegramie i Facebooku przybywało po kilkaset wiadomości.

Martyna: „Udało nam się wydostać babcię z Kijowa. Będzie za dzień lub dwa we Lwowie. Niestety, ma 85 lat i sama nie jest w stanie stać pod granicą polską. Szukamy już wstępnie osoby, która wjedzie po nią do Lwowa i przetransportuje ją do Polski. Babcia ma ze sobą średniego pieska”.

Katarzyna Lidia: „Jak się udało wydostać ją z Kijowa? Mamy tam koleżankę z małym dzieckiem i próbujemy znaleźć transport”.

Kamila: „Pociąg z Kijów Centralny Vokzalna – biorą tylko kobiety i dzieci”.

Tatiana: „Niestety nikt nie pomoże, musicie sami ją tam dostarczyć i musi stać, nie ma ulgi że ma 85 lat, moja mama też stała że wszystkimi, jedyna rada weźcie jej krzesełko żeby mogła usiąść, nikt nie potraktuje jej specjalnie, tam mamy z dziećmi głodne, zimno po stronie ukraińskiej, toalety w polu, taka jest prawda, rzucają się pod samochody już że strachu i przemęczenia, nie ma wody ani herbaty, nic, nikt nie patrzy czy to dziecko czy starsza osoba, każdy teraz walczy o przeżycie, jedynie mogę doradzić nie jechać na Lwów, do pociągu nie wsiądzie, nie będzie miała siły bo idą kto silniejszy i mogą zadeptać, Zosin, Ustiług tam mniej, powodzenia”.

Anna: „Nam się udało! To jakiś bohater. Jeździ w głąb kraju i dowozi ludzi do granicy. Teraz jest w trakcie kursu po ludzi. Miał dwa miejsca a weźmie kobietę z trójką dzieci!”.

Oliwia: „Poszukujemy transportu dla jednej osoby ze Lwowa na granicę. Żona z malutkim dzieckiem już jedzie pociągiem, niestety zostali rozdzieleni z mężem, którego pobito i wyrzucono z pociągu prawdopodobnie dlatego że jest osobą czarnoskórą. Bardzo prosimy o pomoc”.

Magdalena: „Ale kto go pobił? Uciekający z UA Ukraińcy?”.

Oliwia: „Po prostu inni ludzie którzy byli w pociągu na niego naskoczyli i go wyrzucili… Z granicy my go odbierzemy i wszystko mamy zapewnione bo to nasza rodzina, tylko najpierw musi się tam dostać. Na razie dzwonimy wszędzie gdzie się da, ale najprawdopodobniej będzie jechać autobusem o 6:30 z dworca kolejowego”.

Elena: „Czekam na dworcu we Lwowie na syna i moją mamę! Mają tu być o +-9. Czekam od 2 w nocy, tutaj chaos, małe dzieci mdleją, zgroza! U mnie już się zaczyna panika. Jeśli możecie pomóc, to błagam jako matka, pomóżcie!!!”.

Ołena: „Uwaga, oszust! Milana Marlen wzięła pieniądze na nieistniejący autobus Budapeszt-Mukaczewo. Potem kontakt się urwał i całą noc spędziłam na dworcu, szukając innego transportu. Bądźcie ostrożni, nie płaćcie z góry, nie powtarzajcie mojego błędu”.

Lana: „Proszę, zabierzcie mnie z Chersonia! To krzyk duszy, 1 osoba, bez opłat z góry, błagam!”.

Queen: „Pilnie trzeba zabrać z punktu w Dorohusku w Polsce matkę z dwoma niepełnosprawnymi chłopcami i przewieźć do ośrodka sportowego MOSIR. Stoją tam i marzną już od godziny, nie mogą znaleźć transportu, a zapada noc. Proszę, błagam”.

Nadia: „Jestem w Worzelu, jest nas ok. 200 osób, jesteśmy okrążeni, nie możemy się wydostać, strzelają do wszystkich, może są służby Czerwonego Krzyża które mogą pomóc nam się wydostać albo choć dowieźć jedzenie, wodę i latarki. Nasz adres: Worzel, osiedle Grand Villas, katastrofa humanitarna, nie ma wody, światła ani jedzenia. Małe dzieci w zimnych piwnicach bez wody pitnej, pieluch i żywności. Pomóżcie!!!!!!”.

X: „Kto może przewieźć przez granicę w Krakowcu siostrę, błagam, stoi całą noc, jest bardzo zimno. Czekamy na nią w centrum Hala Kijowska. Zapłacimy”.

Oksana: „Jedzie dziś ktoś z Dnipra na zachodnią [granicę]? Trzeba rano zabrać rodziców, dwie osoby, nie mogą się dostać do żadnego pociągu, zamarzają, są bardzo zmęczeni. Błagam!!! Zapłacę!”.

Wład: „Pomóżcie dostać się ze Lwowa gdzieś na granicę z Polską. Błagam. Trzy osoby i mały pies, stoją od wczoraj, zmarzli tak, że chcą wracać do Kijowa. Proszę, pomóżcie”.

Ałysena: „Może ktoś zabrać jeszcze dziś moją mamę z małym dzieckiem z dworca we Lwowie do Krakowca? Błagam strasznie zmarzli, mają ze sobą zwierzęta, w ogóle nie mają sił czekać do jutra, zapłacimy”.

Tetiana: „BARDZO PILNE!!! Dwie kobiety z trojgiem dzieci utknęły na dworcu we Lwowie. Muszą jakoś pokonać granicę z Polską!!! Pociągów nie ma! Już 11 godzin stoimy na mrozie!!! Żal dzieci!!! Proszę!!!! Pomocy!!!!”.

Natalija: „Kobieta w zaawansowanej ciąży i druga z dwojgiem dzieci, Lwów albo którekolwiek przejście na granicy z Polską, pomóżcie, bo urodzę na tym dworcu”.

Olha: „Szeginie nie przepuszczają pieszych. Nie wiem co się stało, nasi bliscy tam są i napisali, że przestali wypuszczać, oni wracają do Lwowa”.

Maria: „Jak tam na granicy pod Lwowem, którędy najlepiej iść piechotą czterem dorosłym z jedenaściorgiem dzieci, w tym troje poniżej 3 lat?”.

Daria: „Kto wie jakimi drogami można teraz wyjechać z Kijowa w stronę Polski? I na ile to niebezpieczne? Bardzo się boimy!”.

David: „Ludzie, dworzec we Lwowie zapchany. Jeśli jedziecie do granicy przygotujcie jedzenia i wszystkiego na 2-3 doby. Kolejki do granicy powyżej dwóch dób. Wszystko zapchane”.

Tetiana: „Wczoraj wieczorem przyjechaliśmy z dziećmi do Polski. Według wiarygodnych informacji lwowskich taksówkarzy kolejka samochodów i ludzi na granicy – 30 km. Do Polski wpuszczają na każdy paszport ukraiński, dzieciom wystarczy świadectwo urodzenia. Niczego więcej nie wymagają! Bardzo pomagają wolontariusze, od razu karmią, pomagają dojechać do innych miast. Na dworcu wielu przewodników, wszyscy są pomocni!”.