Jac Po w poezji i w pieśni. Vol. 1.

„Choć zdawało się przedtem,

że zamilkł…”

Wielką radość sprawiło mi kiedyś znalezienie w sieci mojego wiersza śpiewanego przez zespół KMT. Nie tyle samo śpiewanie mnie ucieszyło, co zapowiedź wygłoszona przez konferansjera, takiego trochę samozwańczego.

W zapowiedźcy tym bez trudu rozpoznałem po latach Lecha Lamenta. Mówi on tam samą Prawdę. Tak, spotkaliśmy się na warsztatach literackich, w 1987 r. to było. Lubiłem go, bo pisał wiersze o Hölderlinie i w ogóle. Tak, miałem w tamtych czasach czarną kurtkę ze „skaji”. Tak, spałem w pokoju koleżanki. Ona w łóżku, ja na podłodze, zgadza się. Tak, Lechu poprawiał mi wiersze. Wprawdzie tego akurat nie pamiętam, ale przecież nie musiałem być trzeźwy i mam prawo nie pamiętać. Tak, miałem słabość do kieliszka i piłem. Wydaje mi się, że wszyscy ją wtedy mieli, ale całkiem możliwe, że moja słabość była większa od słabości innych.

Za dowód prawdomówności Lecha niech posłuży otwierająca niniejszą składankę fotografia zrobiona właśnie podczas tamtej imprezy. Nad jeziorem w Cedzynie pod Kielcami widzimy na pierwszym planie Lecha Lamenta patrzącego w przyszłość, czyli na nas. Za Lechem siedzi osoba, której nazwiska nie pamiętam, za tą osobą Anna Maria, a za Anną Marią ja odpalam szluga. Na łbie mam pierwsze w życiu kluchy; jeszcze nie dredy, ale warkoczyki. Zwróćcie uwagę, iż mam na sobie wspomnianą przez Lecha czarną kurtkę. Nad nami stoi poetka Ariana Nagórska, pozostałych osób nie pamiętam.

Chociaż nie zaprzeczam żadnemu ze wspomnień Lecha Lamenta, wydaje mi się, że najwięcej wierszy w tamtych czasach to żeśmy sobie poprawiali jednak z Dobromirem Kożuchem i Zbyszkiem Derdą. Mam jeszcze jedno zdjęcie z tego samego zlotu młodych poetów, na którym jest też Lech Lament. Nad jeziorem zapadła tymczasem noc, Lech tym razem patrzy hen za siebie, w tamte lata co minęły, w przyszłość spoglądamy zaś ufnie właśnie Zbyszek, Anna Maria i ja.

Bardzo mi na tym zdjęciu brakuje Dobromira. Zaprzyjaźniliśmy się i w rok później zadedykowałem mu wiersz „Ostrowiec Świętokrzyski”, a on mnie już w 87 wiersz „wybór”.

Derda wydał mi w 1987 arkusik poetycki „Hej!”. Dwa albo trzy lata później on i Sławomir Matusz nagrali w akademickim studiu radiowym w Katowicach albo Sosnowcu moje czytanie wierszyków i rozmowę ze mną. Zilustrowaliśmy ją wybraną przez mnie spośród zasobów studenckiej taśmoteki muzyką; pamiętam swój zachwyt, że był wśród tych nagrań pierwszy „przebój” znanej mi tylko z legend Laurie Anderson, znany mi tylko z radia „Oh Superman”. Tak dokonane nagranie ktoś – najprawdopodobniej sam Zbyszek – powielił w kilkudziesięciu egzemplarzach na kasetach. W zaprzyjaźnionym „pokoju literackim” w Staromiejskim Domu Kultury odbiłem na kserografie okładki do tej kasety – nielegalnie, bo urządzenia takie mogły u schyłku PRL-u posiadać tylko instytucje państwowe, które z każdej odbitki musiały się rozliczać.

Na szczęście cały nakład kasety, z której wtedy byłem bardzo dumny, a dzisiaj pewnie bardzo bym się wstydził, poszedł się jebać. Należy pamiętać, że byłem w tamtym czasie dzikim włóczęgą, więc kasety swoje na czas opracowania kampanii promocyjnej zdeponowałem w mieszkaniu Tomka „Konopa” Konopińskiego. I z tego właśnie mieszkania poszły one robić to, co napisałem wyżej. Z mętnych tłumaczeń Konopa wynikało, że wstąpił włamywacz nocą do baru, łatwo przyszło, łatwo poszło, na złodzieju czapka gore i kowal zawinił, a Cygan śmiał się ostatni. Na pamiątkę został mi tylko egzemplarz okładki-matki.

Podtytuł „Wiersze dla ubeków” w jakiś sposób wynikał, pamiętam, i z wybranych wierszyków, i z towarzyszącej im rozmowy z Derdą i Matuszem. Mój portret sporządził we wzmiankowanym pokoju literackim SDK, gdzie rysowało się na potęgę nieraz do późnych godzin nocnych, Wiesław Rustecki. Pisarzyna-poczciwina, nie da się zaprzeczyć, że komuch, ale może nie z przekonania, tylko z poddawania się prądom dziejowym. W historii kultury narodowej zapisał się m. in. jako autor słów do piosenki „Polny kwiat”, którą na rykowisku piździenki żołnierskiej w Kołobrzegu w 1976 r. wyryczał sam Adam Zwierz.

1988, Staromiejski Dom Kultury w Warszawie. Drugi z prawej Wiesław Rustecki, trzeci z prawej ja.

Z kolei Jacek Warda był sympatycznym gościem, którego poznałem chyba w okolicznościach, z grubsza biorąc, literacko-ekologicznych. Chociaż nie poświęciłem mu żadnego wiersza, on zadedykował mi „Anioła”, z którego jasno wynika, że moje poglądy na religię były ustalone już ok. 1990 r.

Kiedy zacząłem pracować w redakcji muzycznej opolskiego radia, przyjaźnie z muzykami zmuszały mnie czasem do występowania w roli ni mniej ni więcej, tylko Lecha Lamenta, znaczy się konferansjera. Zupełnie się do tego nie nadawałem, ale jak mus, to mus. Chłopaki z kapeli „Carrantuohill” uwiecznili nawet moje wysiłki na tym polu na płycie live. Posłuchajcie też koniecznie wirtuozowskiego numeru po mojej mistrzowskiej zapowiedzi. To będzie zagrane na butelkach po piwie, oczywiście opróżnionych przynajmniej po części.

W studiu nagraniowym PR w Opolu z Carrantuohill i Bobem Balesem w 1994 r.

Przyjaźń z Adrianną i Igorem Pietrzykowskimi zaczęła się chyba od tego, że w 1995 r. Igor przysłał mi nagranie swojej kapeli „Art Obliterans”, z którą wykorzystali mój wiersz.

Kiedy dowiedziałem się, że Igor wydaje fantastycznego art-zine’a „Korek”, zacząłem go zapraszać do Studni, gdzie pokazywał słuchaczom muzykę, jakiej ucho ludzkie wcześniej nie słyszało. Sam zacząłem bywać u Adrianny i Igora w Wołowie, może nie codziennie, ale co dekadę to na pewno. Poza tym bardzo lubiłem, kiedy ich bratnie dusze wyświetlały mi się gdzieś niespodziewanie, np. podczas jakże dla mnie trudnej debaty przedszymborskiej w 2015 r.

W 2019 r. Igor z „Arterią”, jak najbardziej kontynuacją „Art Obliterans”, znowu nagrał mój wiersz, tym razem upatrzył sobie  „To, co mogło się nie zdarzyć”.

Ale my tu gadu gadu, a tymczasem na różnych takich bazunach, bieszczadiadach i w ogóle we wszystkich krainach łagodności moja-nie moja „Godzina między” zdążyła się stać coverem, tak dobrze jej zrobiła niegdysiejsza zapowiedź Lecha Lamenta.

Sławek Gołaszewski lubił prezentować moją twórczość w nocnych audycjach w Trójce. Czasem zapraszał w tym celu mnie, czasem czytał sam, a czasem dawał moje wiersze do czytania Kasi Andrzejewskiej z Asunty.

To nie był jedyny mój wiersz-list adresowany do Pawła Marcinkiewicza. Przyjaciel-poeta zadedykował mi za to swoją „Bajkę”.

Gdzieś na przełomie stuleci spotykaliśmy się czasem z Marcinkiewiczem i Kożuchem w celu uczczenia odchodzącej młodości za pomocą najprostszych dostępnych nam środków. Czasem na łonie natury, które w Opolu usytuowane jest na wyspie-nie wyspie zwanej Bolko. Zarejestrowałem kiedyś za pomocą dyktafonu, jak Paweł, jedyny dysponujący gotówką w naszym gronie, dzwoni z prośbą o ratunek do centrali taxi. Było to trudne zadanie, ponieważ złoczyńcy planujący napady na taksówkarzy tradycyjnie tu właśnie ich wzywają i w ślepej odnodze wbijającego się w wyspę kanału Wińskiego gniją już zwłoki niejednego kierowcy. To dlatego podkręcany przez nas Paweł tak gorliwie zapewnia, że spotkanie nasze jest kulturalne.

Nagranie będzie podwójnie sentymentalne, gdyż zachowało mi się tylko w wersji z podłożoną piosenką kapeli Sequia. Był to podróżujący często po Polsce i zaprzyjaźniony także z Opolem zespół grający typową muzykę „andyjską”. W latach 90. wszyscy z wyjątkiem jednego członkowie „Sequii” zginęli w wypadku samochodowym, bodajże pod Radomiem.

Ireneusz Socha i Piotr Czerny wzięli na warsztat moją „Konfesatę” i umieścili ją na płycie „Mikrosłuchowiska”. Z mnogości wykorzystanych tu pomysłów najbardziej podoba mi się Indianin z plemienia Onondaga wyśpiewujący moje “On ona ono”.

W przyszłości stworzymy nawet z Irkiem zespół „Najduchy” i jako właściciel wydawnictwa Dembitzer Music wyprodukuje on dwie płyty z moimi wierszami i jego muzyką. Będzie pierwszym i jedynym, który moją wadę dykcji potraktuje jak zaletę i wykorzysta dla instrumentacji tekstu. Ale to w przyszłości.

Z Irkiem i Piotrem w Dębicy, 1997

Konop, ten co moich kaset kiedyś nie upilnował, przez pewien czas miał swoją audycję w Radiu Kolor Manna i Materny. Zaprosił mnie kiedyś z płytą z muzyką ludową i było fajnie, chociaż realizator nie bardzo potrafił spełnić nasze oczekiwania…

Kiedy założyłem Domowe Radio Studnia, też zapraszałem do niego Konopa. Mój realizator, DJ Zwyrol (z powodu ciasnoty realizujący program wprost z wyra, stąd ksywa), miał inną wadę, niż realizator Radia Kolor. Czasem nie chciało mu się ściągać nas z anteny, kiedy należało.

Pod koniec lat 90. poznałem część fajnej, zdzieszowicko-opolskiej ekipki obrońców Góry Św. Anny przed autostradą. Którą to autostradą w końcu rozjebali świętą górę, ale najpierw musieli pościągać z drzew Baśkę Wolską, Sokoła, Zwiędłego, Kubę Januszewskiego… W 1999 r. dzięki ich zaproszeniu wystąpiliśmy w Zdzieszowicach z lokalsem Adamem Mościckim i Jackiem Kleyffem aż z Warszawy.

Nie tylko Pawła Marcinkiewicza zasypywałem poetyckimi listami. W 1991 r. napisałem do samego papieża, dzięki czemu zyskałem pewną sławę, ale dopiero w 2005 r.

Z „Życia Warszawy” można się było dowiedzieć, że w samokrytycznym liście naczelnej Łapińskiej do płockiej sodalicji zdanie o „zamierzeniu naszym” poprzedzało przebłagalne zdanie: „Jesteśmy ogromnie wdzięczni za zwrócenie uwagi na kontrowersje, jakie może budzić ten wiersz”. Po dziś dzień wisi w sieci dyskusja pod powyższym artykulikiem. Większość komentarzy „została usunięta ze względu na złamanie prawa lub regulaminu”, ale trochę się ostało.

Jurij Andruchowycz nagrał z Karbido płytę z moimi przekładami jego wierszy. Na moje ucho, wiersze w tej postaci nie tracą niczego ze swych walorów, a przekłady nawet zyskują.

W 2010 r., powodowany niepewnością co do losów swojego radia internetowego, ale też ciekawością, czy tarot to jest taki jakby poker z samym sobą, zadzwoniłem do telewizora, do słynnego wróżbity Macieja.

Niewiele się pomylił wróżbita Maciej, widząc śmierć z diabłem w moich kartach. Ani się człowiek obejrzał, a już go nie było. W 2014 roku z niebytu postanowił mnie wydobyć za pomocą tych moich wierszy, które okazały się nieśmiertelne, Piotr Śliwiński.

Co jeszcze… Anna Grabińska w swojej animacji wykorzystała wiersz „Nie teraz jestem szczęśliwy” bez wykorzystania go. Nasta Niakrasava lubi zaśpiewać na bis napisany specjalnie dla niej tekst „Oddaj mi młodość”. Milena Frej zinterpretowała po swojemu fragmenty mojego pseudokontakionu.

NIE TERAZ JESTEM SZCZĘŚLIWY

Nie byłem wtedy szczęśliwy, choć dziś kraj dzieciństwa

aż poraża słodyczą. Liść porzeczki inaczej

pachniał, inaczej smakował. Czyż nie było gorzko

gubić sznurowadła, brać lanie, nie trafiać z łuku, drżeć z nudów?

Mój życiorys jest chwilą wahania się dziecka.

Był wieczór. Księżycowi brakowało więcej niż połowy.

Chciało się czegoś, co było ogromnie daleko.

Pod lasem podsuszone siano podjadały sarny.

Spłoszone stopiły się z czarnym woskiem zarośli.

Zmieszany stałem na ścieżce. Zmieniała się pogoda,

z łąk podnosiła się mgła. Senne białe zasłony.

I ja pobiegłem w tę mgłę.

91.06.28