Annie Marii
T o p r o s t e: wystarczy zapomnieć o całym świecie
z wyjątkiem skarpetek na zmianę i pieniędzy na bilet
i jechać do ciebie.
Więc rozstrzelony druk i rozstrzelana pamięć
- o Krzysztofie Gąsiorowskim, jego propozycji
prowadzenia rubryki „Poezja rocka” w piśmie „Poezja”
i o specjalnym, poświęconym kontrkulturze
numerze tego pisma, który zobowiązałem się przygotować
wespół z pewnym filozofem, jak na filozofa zbyt gadatliwym;
- o tym, że pisząc miłosny lub takiemu podobny poemat
winienem stronić od języka właściwego publicystyce,
zwłaszcza, że mam pod ręką całe miasta pełne surrealizmu;
- o tych paru kobietach, które nie są tobą,
więc znaczą najwyżej tyle, co akapit, cezura czy średnik;
- o odrywających mnie od tego poematu, od ciebie,
przeklętych telefonach nie od ciebie
proponujących wieczór autorski w „Hybrydach” albo spotkanie „Pod Krokodylem”;
- o pewnym „kierowniku literackim”, który nie nadawałby się
nawet na kierownika pociągu lub budowy;
- o Wszystkim Co Nie Jest Tobą Co Nie Ma Twoich Oczu
i Włosów Co Nie Pachnie Szampanem Ani Nalewką Bananową Czego Nie Warto
Dotykać Czemu Nie Warto Się Przyglądać Co Odpędzam Od Siebie w Czym Nie
Można Się Zakochać o Czym Nie Można Pisać Takich Czułych Wierszy Ani
Powiedzieć Że Jest Mianownikiem Piękna Pozostającym Sobą w Każdym Przypadku...
Wykrzyknik. Cztery jednakowo słoneczne listy od ciebie
w jednakowych kopertach z jednakowym rysunkiem śmiesznej myszki
spierdalającej z cwaniacką miną z jakiegoś Strawberry Field
z wielką skradzioną truskawą w łapach. „Masz rację,
chce mi się pobyć teraz trochę ze sobą, z Tobą,
w Domu, u Babci...” ........... „Zaczęłam się uczyć angielskiego
z kaset. Jestem już na pierwszej kasecie”. .......... „Gdzie jest
ulica Żurawia?” ............ „Bardzo już
tęsknię i chętnie bym się z Tobą spotkała, więc zrób coś!” .......
„A ta ulica Żurawia to jest koło Rynku
Jeżyckiego...” .......Kropka. Dwie żyletki
w kopercie. Ach tak, prosiłem cię o nie w czasach
kryzysu. Golę się
z przyjemną świadomością, że golę się dla ciebie,
choć pewnie nowy zarost pojawi się nim ciebie zobaczę
i pewnie nie zobaczę cię w Poznaniu, zbliżają się święta
Bożego Narodzenia, studentki wracają do domów... Czarna jak kaczeńce albo strój św. Mikołaja
zakrętka od wódki „Aleksandrow” leży w popielniczce, połóż mi
palec na ustach, szlaban na wierszu, zrób coś, żeby
w powietrzu nie było cię więcej niż tlenu...
Dom. Dom to miejsce, w którym jest Anna Maria.
Ludzie spędzają tam czasem święta Bożego Narodzenia.
Jest tak dobrze. Cztery listy, dwie żyletki od ciebie -
jakże ma mnie zajmować poezja rocka?
Tak jest dobrze. Ten poemat wierszem otwiera
ramiona nocy, wierszem, na szerokość paznokcia
zgryzionego do krwi. Połóż mi na ustach
cały skład pociągu pędzącego do ciebie jak transport zbiegów z piekła.
Jadąc do ciebie cudownie nocnym i osobowym do Hrubieszowa
odjeżdżającym 32 minuty po północy,
kołysząc się jak oszołomiony ganją rastaman,
paląc papierosa w przedziale dla niepalących,
wspominając nocny autobus 604 zdobywający skrzyżowania i przejścia dla pieszych
tak jak zdobywa się kobiety,
dotykając nocy przez jej fioletową sukienkę,
wystawiając głowę przez okno
i napełniając swój umysł wiatrem,
całując w biegu o pierwszej zero jeden
biuro zawiadowcy stacji Warszawa Wawer,
z lubością wpisując twoje imiona w oświetlone okna
podmiejskich sklepów spożywczych, ścinając ogniem
kolejną zapałczaną głowę z czerwonej siarki, wyobrażając sobie
minę Mirka gdy zobaczy mnie w drzwiach,
delektując się brązowymi obiciami siedzeń w przedziale
- rozpisuję na wersy swoje uwielbienie ciebie
i hipnotyzuję ten poemat jak gladiator bestię.
Łagodność. Przyodziewam się w łagodność,
gdy jadę do ciebie. Pociąg
łagodnie, jak ostrze, zagłębia się w nocy.
Ktoś łagodnie prosi mnie w korytarzu o papierosa. Sen
łagodnie wchodzi mi na głowę.
Spałem. Zbyt długo. Nikt się nie domyślił.
Żeby mnie obudzić. W Lublinie.
Wyskoczyłem. Na pierwszej stacyjce. Na peronik.
Stacja Dominów. Piąta rano. Cicho. Ciemno. Pusto.
Chłop. Ciągnie wodę ze studni. Mimo tak wczesnej
godziny. Myślę o jego żonie. I dzieciach. Z.
Czułością. Boli mnie głowa. Myślę.
O tobie. Głowa. Przestaje mnie boleć. Dobrze jest.
Myśleć o tobie. Czytać rozkład jazdy. Powstrzymywać
chęć, by pojechać do Dorohuska.
By siedzieć tu. Czekać. Do dziesiątej trzynaście. Pisać przez pięć godzin.
Jest tak dobrze. Pusto, ciemno, cicho.
Słychać długopis biegnący po papierze.
Widać twoją buzię. W pęknięciach betonowej podłogi.
Za pół godziny powinien przyjechać pociąg do Lublina.
Bóg.
Powinien bardzo uważać.
Na te pociągi. Żeby się nie zderzały.
Brzydka, stara kobieta wchodzi do poczekalni.
Mówi coś. Niewyraźnie. Odpowiadam głośno. Dzień. Dobry.
Dąbrówka. Łąka. Jest ciepło. Słońce
wydobywa srebro z przebudzonej trawy.
Wiatr przeskakuje las trącając stopami czubki drzew.
Bagno ugina się pode mną. Stawiam stopę
i o metr albo dwa dalej, z gniewnym fuknięciem
wyłazi z trawy bąbel powietrza. Okoliczne domy
drzemią jeszcze. Dobra pogoda
do pisania wierszy.
I znowu pociąg, i dobrze znana senność
połączona z bezsennością.
Wyrzucam z siebie
dobre myśli, jedna po drugiej, w pełnym biegu.
Bezpiecznie lądują w trawie.
Lecz tym, co piszę, wciąż nie mogę uchwycić
tego, co daje ci władzę nade mną.
W jej najdelikatniejszym rodzaju.
Gdybym nie był poetą, dawno bym się poddał.
I znowu trzej skurwiele chcieli mi w nocy nastukać
w podziemnym przejściu. Chyba za wygląd, bo
nazywali mnie kurewskim kudłatym szmaciarzem.
I znowu musiałem wyrywać im się udając, że jestem zwinny jak tygrys
i wyrywać, choć byłem rozespany i wcale nie miałem ochoty biegać.
Kurewskie kudłate szmaciarze.
Zdaję się, że przez parę sekund wcale nie pamiętałem o tobie,
choć uciekałem właśnie do ciebie, a może i modliłem się
nie do Pana B. przecież ani do patrona sprinterów, św. Jessie Owensa.
Kelnerka przynosi mi biały rum i pomarańczowy sok
w wysokich, odwróconych dzwonach kieliszków. Carmeny od szatniarza
leżą na białym obrusiku śpiewając dla ciebie operowe arie.
Inna kelnerka przynosi koleżankom cukierki ze sklepu na dole:
„Kupiłam cukierki miętowe, ssijcie dla zabicia czasu”.
I zabijają zapach sądząc, że zabijają czas.
A czasu nie można zabić, zawsze jest szybszy.
Do kawiarni wszedł ksiądz, usiadł przy stoliku, zaraz potem
weszli pijani sportowcy i ksiądz wyszedł. Wyglądał,
jakby szukał kontaktu z ludźmi. Tak jak w ciemnym pokoju
szuka się kontaktu na ścianie.
Przez jakież przedziwne krajobrazy jedzie się do ciebie.
Nietrzeźwy urzędnik zagaduje kelnerkę, która przed chwilą
próbowała zamienić parę słów ze mną, lecz na wszelki wypadek
udałem już pijanego i zamieniła tylko kieliszki. Jeszcze raz t o s a m o:
jedzie się do ciebie przez tak przedziwne krajobrazy.
Człowiek w czarnym ubraniu wsparł głowę na łokciu
i też pisze coś w zeszycie polizując lody.
Kochankowie przy oknie bawią się swoimi dłońmi.
Córeczka umyka po zielonym dywanie od tatusia, który
zamówił colę, lampkę hiszpańskiego wina i śmieje się
patrząc na nią. Sportowcy zasypiają z twarzami na stoliku.
Kupiłem dla ciebie poduszkę uszytą z amerykańskiej flagi.
Kiedy położysz na niej głowę, przyśnią ci się
- krasnoludki grające w golfa, rugby, amerykański futbol, bilarda,
baseball i basketball i nigdy nie zasypiające z twarzami na stoliku;
- Romulus i Remus karmieni pełną gorącego grogu piersią wilczycy w oknie,
z którego papież wygłasza swoje orędzia; jeden zakochany w Annie, drugi w Marii;
- malarze malujący ściany dziecięcych pokoików farbą o smaku czekoladowym;
- czterej pancerni i pies biorący udział w antymilitarnej pikiecie Sejmu PRL;
- strajki pracowników poczty protestujących przeciw
obowiązkowi doręczania pism urzędowych i listów, w których
nie ma ani jednego czułego słowa;
- mężczyźni ponętni jak mit arkadyjski;
- papierosy z grypsami od Jezusa Chrystusa w bibułce filtrów;
- tajemnice wszystkich poetów świata wystawione na widok publiczny;
- pluszowe misie chwytające w zęby ołowiane kule
jak rzucane im orzeszki ziemne;
- koniki polne skaczące dalej niż lecą śmiercionośne pociski;
- krasnoludki grające tym razem flamenco: n a k o n t r a b a s a c h;
- Maleńka wśród krasnoludków tańcząca twista w rytm
znanego przeboju „Dobry Jezu a nasz Panie daj mu wieczne zmiłowanie”;
- pies, który żuje gumę balonową i żyje z merdania ogonem;
- reaktor atomowy mówiący „przepraszam za niewczesną wizytę”
i chyłkiem umykający z Żarnowca;
- góry wiosną;
- wiosna idąca zboczami gór jak lepsze czasy, wiosna
zaklinająca chłód i lęk w kwiaty;
- moje wiersze podążające za tobą gęsiego jak uczestnicy wyprawy na Mount Everest.
Wyobraź sobie, dwie godziny przed północą zapukała do bramy
dziewczynka z warkoczykami. „Proszę pana - powiedziała cienkim głosikiem -
ja bym chciała pobawić się z Misiem”. Kiedy złożyła obietnicę,
że jej rodzice nie zbiją mnie, wypuściłem psa. Wyobraź sobie
to.
Butelka Świętego Honoriusza przegrała swój los.
Nie doczekała się twoich leciutko zmarszczonych,
jak wyciętych z różowej bibułki ust. Nie było cię
w Poznaniu. Była brudna studnia podwórza, w której
dwa albo więcej razy dziennie zanurza się twoje czyste ciało,
były schody gotowe recytować na wyrywki w środku nocy
jego ciężar i rozmiar twoich stóp,
była skrzynka, z której wyjmujesz czasem listy,
ulica Romka Strzałkowskiego i Rynek Jeżycki,
na którym sprzedawano kilkanaście rodzajów świętego Mikołaja.
Moja tęsknota wzięła i tę przeszkodę, śmiałym susem
jak pegaz w parcourze, gwiazdor i idol
ciężkich, pociągowych koni. Rozmawiałem wczoraj
z pewnym młodym początkującym onanistą; okazało się,
że ludzie, którzy cię nie znają a znają moje wiersze
lubią cię.
I jestem swoim wierszom za to wdzięczny.
Jadąc do ciebie, patrząc na mroczne o tej porze dnia
niekończące się płótno panoramy z brzozowymi laskami,
miasteczkami z bitej śmietany i przebijającymi krajobraz
tunelami kolejowymi jak dziury w szwajcarskim serze,
jestem cudownie zmęczony. Kiedy udało mi się
przespać jedną noc z głową na tej poduszce z amerykańskiej flagi,
przyśniła mi się Miss Świata Aneta Kręglicka.
Więc kocha się pociągi, bo można nimi
dotrzeć do Anny Marii. I pisze się wiersze,
maluje obrazy, komponuje hymny, bo każdy z nich może
być
spotkaniem z Anną Marią. I robi się tyle
niepotrzebnych rzeczy, bo każda z nich może
okazać się potrzebna, gdy ciebie
zabraknie.
Wpatruję się w ledwie już widoczną
linię widnokręgu, w „twój punkt”, owo tajemnicze coś,
na czym zupełnie mi odbiło.
Dobrze mi tak. Upaliliśmy się z Przyjacielem marihuaną
i jego żona wyrzuciła mnie za drzwi. Zdążyliśmy jeszcze
wybrać przedtem z reszty pieniędzy najmniej wartościowe banknoty
i zrobić parę wycinanek i malowanek śmiesznych jak
cały ten oparty na pieniądzach świat. Delektując się
kolejną dziwną sytuacją, w którą zostałem wtrącony niby zdanie obcego
w rozmowę bliskich sobie ludzi, idąc nocą na dworzec PKP
kilka kroków za odpaloną na sto dwa kobietą
i z przyjemnością konstatując, że ona i ja należymy do jednej rodziny,
rodziny ludzi, za którymi oglądają się przechodnie; jadąc do ciebie
ekspresowymi, pospiesznymi i osobowymi pociągami,
krocząc przez opustoszałe w ten wigilijny wieczór miasto,
wspominając pijanego Janka żałośnie opowiadającego mi o swojej ubiegłorocznej Wigilii, kiedy
wyszedł z hotelu robotniczego na ulicę
i patrzył w oświetlone okna domów „a łzy same ciokły”,
ciesząc się, że spędzam z tobą ten wieczór, kiedy jaśniejesz
w moich oczach jak lampki choinkowe - tak mi dobrze.
Gdybym publikował swoje wiersze w setkach tysięcy egzemplarzy,
gdybym co tydzień czytał je w radio a co dwa tygodnie
udzielał wywiadu telewizji, gdybym codziennie otrzymywał
kilogramy listów i kilometry przekazów pieniężnych,
gdybym przyjmował na audiencjach prezydentów i papieżyce
a Miłości bym nie miał - byłbym niczym.
I z odrazą odwracałabyś oczy od moich wierszy.
Obudziłem się i niechętnie skonstatowałem, że ciągle jeszcze
nie dotarłem do ciebie. Trzeba przedrzeć się i przez ten
nijaki dzień między telewizorem, talerzem i zeszytem,
położyć na papierze karb kolejnej strofy.
Mróz chwycił za przeguby podminowany niecierpliwością pejzaż.
Dobrze, że dzieci kręcą się wokół. Są mnie ciekawe
jak kota, który się przybłąkał i w każdej chwili może odejść.
Jak w etruskim grobowcu. Nieruchome naczynia,
sprzęty niepotrzebne nikomu. Filiżanka z czarnym mułem
wysychających na dnie fusów z kawy, niedojedzone buraczki ćwikłowe
w misce, niedojedzone konfitury jabłkowe w słoiku.
Stołek, od którego boli mnie już dupa. Niedokończone
maszynopisy. Dawno nie podlewane kwiaty. Noc. I amulet,
który odpędza ode mnie złe duchy. Ty.
I gdyby ktoś przechodził obok grobowca,
usłyszałby jak śpiewam „Jingle Bells”.
Usłyszałem w nocnej audycji radiowej Gołaszewskiego słowa:
„Wszystkie życzenia spełniają się. Spełniają się
już w chwili wypowiadania ich”. I żebro z żebrem,
kręgosłup z obojczykiem - moje kości ruszyły do tańca.
Minęła północ, pociąg odjedzie za dwie godziny.
Gdy byłem ministrantem, czas, pojazd wiozący ludzi do Boga,
biegł podobnie tuż przed rozpoczęciem Mszy Świętej,
kiedy pomagałem księdzu przewiązać sznurem białą albę,
wynosiłem z zakrystii ampułki z winem i wodą,
układałem na wysokim pulpicie niewiele mniejszy ode mnie Mszał
i zapalałem świece. To dziwne radosne zwierzę przebiegające
przez moje piersi zwie się oczekiwaniem. Ono pomaga mi walczyć,
kiedy zmagam się ze sobą w depresji jak Holender wydzierający ziemię morzu.
Pociąg był zatłoczony i wiatr wciskał się szparami
do korytarza, gdzie stałem kurczowo uczepiony
raz obranej Drogi życia i wpatrzony w siedzącą w kucki na podłodze
kobietę w zaawansowanej ciąży. Można było kręcić sceny
do jakiegoś filmu o zsyłkach na Sybir. Rano, przemarznięty,
rozgrzewając się herbatą i melodiami z Andów czytałem
fragmenty pamiętnika Daniiła Charmsa: „Nie mamy co
jeść. Strasznie głodujemy. Wiem, że nadszedł mój koniec.
Idę teraz do Dietizdatu, żeby mi odmówiono wypłaty honorarium.
1 czerwca godz. 2.40 minut.
Zaraz w Dietizdacie odmówią mi wypłacenia honorarium.
1 czerwca 1937.
Czeka nas zagłada”.
Jest zimno. Mój kaszel odbija się echem w pudle rezonansowym
opartej o blat stołu gitary. Nie czuję się wspaniale.
Od kwadransa siedzę z nogą założoną na nogę i machinalnie
trącam czubkiem buta zawieszoną na okiennym zamku grzałkę do herbaty
wprawiając ją w ruch wahadłowy. Nagle ześlizguje się z uchwytu,
spada na podłogę z głuchym stuknięciem i jest tak, jakby jeszcze jeden
świat się skończył.
Dzień był pogodny. Przechodziłem przez Rynek Starego Miasta
spiesząc się na spotkanie z dziennikarką radiową, byłem głodny
i myślałem sobie, że może zabawnie było by być sławnym.
Skoro drukują mi tu i ówdzie wiersze, zapraszają na spotkania autorskie
i do udziału w audycjach radiowych, to dlaczego nie miałbym troszeczkę pobyć sobie sławnym.
Na przykład taki papież jest sławny, a ludzie i tak go kochają.
Chyba uśmiechałem się do swoich myśli, a potem zauważyłem,
że przechodzę właśnie obok jednego z tych urzędów pocztowych,
w których można odbierać z poste restante listy od ciebie.
Zaraz rozpoznałem charakterystyczną kopertę z myszką
spierdalającą z jakiegoś Strawberry Field z wielką truskawą w łapkach.
Nie uwierzysz, co było w tym liście. ........... „Ja sobie
Ciebie i wszystko co między nami było i nie było wymyśliłam........... Ciebie
NIE MA........... Bardzo mnie OPUŚCIŁEŚ, choć tyle mi zawsze
dawałeś i tyle Ciebie we mnie.......... Błagam, tylko sobie o mnie nie przypomnij,
nie opowiadaj już nikomu bajek o Annie Marii........ Proszę,
nie pisz, nie dzwoń, nie przyjeżdżaj”. To tak, jakbyś
pokazała mi na ulicy człowieka i powiedziała: och, proszę, zabij go.
Więc ja już tak w nieskończoność będę jechał do ciebie? Nic więcej,
tylko tak z pociągu do pociągu, od wiersza do wiersza? Siódma trzydzieści siedem
z peronu czwartego, klasyczny sonet, wiersz wolny, anafora, pleonazm, rym,
zero trzydzieści dwie z peronu drugiego z przesiadką w Zduńskiej Woli, tak do końca życia?
Nagle wszystko (a może nie wszystko, może tylko bardzo dużo)
zawisło w próżni, w której mogę dostrzec jedynie ciebie.
Ja już tak będę jechał do ciebie w nieskończoność.
Nie mogę okłamać cię w wierszu.
Nie mogę okłamać cię w wierszu.
Nie mogę okłamać cię w wierszu.
Nie mogę okłamać cię w wierszu.
Nie mogę okłamać cię w wierszu.
Wyobraź sobie, ciągle nie mogę okłamać cię w wierszu.
Pisanie stało się jak rozpalanie ognia w piecu
wilgotną gazetą, kiedy ogień nie może ugryźć papieru; prawie niemożliwe.
Dopóki mogę pisać wiem, że ten świat jeszcze się nie skończył.
Z pewnym trudem rozpoczął się nawet
nowy rok. Strzelano do mnie.
Kanonada szampanów za oknem i ścianami. Pamiętałem, że to
ta godzina, kiedy podobno dobrze jest wyrażać swoje życzenia,
pamiętałem, że życzenie spełnia się już w chwili gdy zostaje wypowiedziane
i nie potrafiłem wypowiedzieć go nawet w myślach. Było
z a d u ż e, nie przeszło mi przez gardło, przez myśl mi nie przeszło.
Piłem duszkiem szampana i było mi niedobrze jakbym pił denaturat.
Boli mnie. Aż trudno uwierzyć, że Bezimienny bóg
stworzył twoje imiona dla mnie, moje imię dla ciebie,
że za trzy dni będę cię całował,
że będę cię kochał nie tylko na papierze,
że wszystko jest na dobrej Drodze, że wędrówka do ciebie
skończy się, że skończyła się w chwili gdy cię zobaczyłem
i dmuchnąłem ci w twarz dymem z papierosa, pamiętasz;
że ludzie są kochani więc spotyka ich wreszcie odpoczynek.
Jest jeden z tych cudownie parszywych poranków
bez ciebie. W głośnikach radioodbiorników przywódcy różnych państw
przemawiają wykastrowanymi z emocji głosami, woda klaszcze
spadając na dno wanny z wysoko umieszczonego kranu,
z zimnym spojrzeniem i zakrzywionym mieczem pod peleryną
zbliża się południe. Patrzę w przyklejony do jego jasnego czoła
czerwony liść; słońce. Poleruję nadpsute zwierciadełka
swoich zębów. Poleruję klawisze pianina, na których słońce
położy swoje srebrne palce i zagra dla ciebie kilka
oszałamiających ballad staroceltyckich. Jestem zmęczony, wyspany,
wypoczęty i wyrzucony na wysypisko wierszy dla Anny Marii.
I nie wiem już co jest oczywiste, a czego wcale nie ma.
Dno wanny lśni, woda klaszcze nierówno.
Rym do poprzedniego wersu niemrawo spływa w dół przez katarakty rur kanalizacyjnych.
Myślę o tobie. O twoich stopach i dziesięciu palcach przy nich.
Myślę o twoich piętach i stawach skokowych,
o kurczących się w nich i rozkurczających, kiedy idziesz,
ścięgnach. Myślę o twoich kolanach.
O udach i o nadających im kształt dwugłowych mięśniach podobnych
do dobrych smoków. Myślę o twojej vaginie, biodrach i pośladkach.
Myślę o twoim brzuchu i o tym, co przyśniłoby mi się, gdybym zasnął
z głową na nim. Myślę o twoich plecach z wyczuwalną pod palcami
linią delikatnego, podatnego na urazy kręgosłupa. Myślę o twoich
wnętrznościach, o żołądku, nerkach, płucach i sercu, których praca
utrzymuje cię przy życiu. Myślę o twoich łopatkach, które kiedyś całowałem
i o bliźniakach obojczykach. Myślę o twoich unoszących się i opadających
piersiach. Myślę o twojej szyi i o wiszącej nad nią skale
twarzy z łagodną linią podbródka. Myślę o twoich wiotkich ramionach
z mięśniami drobnymi jak u dziecka.
Myślę o palcach trzymających długopis, kiedy piszesz
listy do mnie i kiedy sporządzasz listy zakupów.
Myślę o twoich ustach i mikroskopijnej bliźnie pod nimi.
Myślę o twoim nosie, oczach, uszach i włosach. Myślę
o twoim zabawnie mądrym czole i o gmatwaninie ścieżek
krzyżujących się w twoim mózgu. Nie chciałbym, żeby spytano mnie teraz,
o czym myślę.
Tak, w tym wszystkim tkwi palec Boży, snop światła
nie grubszy od kciuka. Kolejny wers
przewleka się przez złote oko igły wbitej gdzieś w okolice ciemienia.
Stworzyłem niebo i nie potrafiłem dotąd w nim zamieszkać,
czy może być coś bardziej żałosnego? W dodatku nie wiem, jak
zbawić ludzkość. Nawet z samym sobą nie całkiem jeszcze
umiem sobie radzić. Za oknem widzę ptaki
jak przyfastrygowują niebo do rozdartej ziemi.
Znają kierunek swej wędrówki a instynkt podpowiada im
jej cel. Być
tak zawieszonym między jednym a drugim, jak głos.
Pociąg, środek lokomocji wierny mojej tęsknocie
jak koń, znowu przeniósł mnie o dwieście kilometrów
bliżej ciebie. Resztką sił
walczyłem z obracającymi się w mojej głowie w swoje przeciwieństwo
wiatrakami złych myśli. Sam już nie wiem, co się ze mną
dzieje. Nie odróżniam euforii od depresji.
Jest jak w niebie, w którym
wprowadzono stan wojenny. Dzieli nas
220 kilometrów, 32 godziny i 3
twoje słowa: CIEBIE NIE MA.
J E S T E M.
Widzę przecież swoje odbicie w oknie, za którym panuje ciemność.
Jestem tym człowiekiem w czarnym swetrze, z różowymi koralikami
na szyi, nad którym panuje ciemność
s y s t e m a t y c z n i e w y p i e r a n a p r z e z j a s n o ś ć.
Właśnie poprawiam opaskę przytrzymującą włosy nad czołem.
Właśnie ja. To właśnie mnie słodko uderza teraz w płuca
szkodliwy dym z papierosa, którym się zaciągam.
To właśnie moja lewa noga, założona na prawą, lekko zdrętwiała.
M n i e swędzi prawy łokieć, przysięgam. J a
czuję uroczysty zapach marihuany, na którą nie dałem się namówić
Robertowi, którego gdzieś między wersami namówiłem
na wódkę. M o j e palce lekko drżą
prowadząc długopis. J a
mam taki głupi wyraz twarzy szukając dalszego ciągu tego poematu.
To właśnie m n i e jeszcze nie zabiło, jeszcze nie
urwało głowy, nie pękło serce jak mydlana bańka.
Jeszcze mogę cię kochać. Przez długie trzydzieści dwie godziny
i krótką jak machnięcie skrzydłem wieczność.
Robert jest już nieprzytomny. Ja też
J E S T E M.
Jest John Lennon śpiewający o tobie, gdy śpiewa o Yoko.
Są płatki śniegu spadające na ziemię bardzo powoli, jakby bały się, że ją obudzą.
Jest para moich spodni w kolorze nieba.
Jest zielona plastikowa łyżeczka do lekarstw leżąca na stole.
Jest Robert,który na poły oprzytomniał,śmieje się i dostaje słowotoku (Harry Christmas
w kolorze czerwonych komunistów, jak to dobrze mieć kolorowe
córki, przestań pan pisać ten poemat, panie Zdzisławie, krzesło mi się chwieje
a Irena Dziedzic jest ze Skierniewic, „Kiełbasy
wyrosną rolnikom na łące”, powiedział Jacek Kuroń,
a pisz, pisz, tych co dużo piszą, bolą potem ręce, to jest
krzesło uniesień, szczęśliwego nowego dozorcy, który
zjadał płonące świeczki a to były jego oczy, przepraszam,
że bekam, ale to rymy do twojego poematu ze mnie wyskakują, juz jor mend,
węgiel pod nogi Jezusowi, nasi są za rogiem!).
Jest smutny chłopiec, który gryzie wargi wyobrażając sobie, że całuje twoje włosy.
Są w moich żyłach i tętnicach robotnicy z kilofami,
dzięki którym słyszę to „bach-bach-bach” kiedy
wychodzę w noc i opierając się o drzewo przyciskam dłonie do uszu.
Jest kilka wspomnień, o których nic więcej nie można powiedzieć.
Jest już ranek punktualny jak robotnik stawiający się do pracy.
Gdybym miał takie zamyślone oczy
jak Gui Apollinaire piszący wiersz dla guwernantki Ann,
gdybym miał dziecięcą wyobraźnię Brautigana i męską zawziętość Herzoga,
gdybym śpiewał jak Jacob Miller i poruszał się jak Mamadou
a Miłości bym nie miał - byłbym cymbałem.
Powoli, bardzo powoli - jednak połykam tę górę lodową.
Dzieli nas już tylko 220 kilometrów, 21 godzin i 3
twoje słowa. Konduktorzy czyszczą swoje uniformy. Słońce poleruje szyny.
Pociągi i zegary wpadają w euforię. Megafony na dworcach kolejowych
śpiewają: „Pociąg ekspresowy BEROLINA do Anny Marii
odjedzie o godzinie piątej trzydzieści pięć z peronu pierwszego.
Pociąg jest objęty całkowitą rezerwacją miejsc. Prosimy
nie zaspać i ogolić się przed podróżą, ona nie musi
lubić drapiących policzków”.
Otworzyć wzgórza! Popędzić rzeki! Przyozdobić gałęzie drzew
kwiatami szronu! Iluminować miasteczka! Budzić
dyrygentów orkiestr straży pożarnej! Ubierać dziewczynki w białe sukienki
a chłopców w granatowe kamizelki! Uwolnić Nelsona Mandelę!
Czuję drżenie wewnątrz siebie, to ta sama siła, która
powoduje erupcję wulkanów i trzęsienie ziemi.
Pragnę ciebie i jest to
to samo pragnienie, które każe ludziom
odbudowywać dzielnice mieszkaniowe i mosty.
Gryzę chrupki, wymachuję w powietrzu nogą
i jestem szczęśliwy, bo jadę do ciebie.
Starszy człowiek, którego wcześniej o to poprosiłem, obudził mnie
przed Poznaniem. Byłem mu wdzięczny i na klęczkach
szukałem pod siedzeniem zgubionego korka od jego termosu.
Dzieliło nas już tylko 20 kilometrów, 42 minuty,
37 sekund i 3 twoje słowa. Potem, na ulicy, zaglądałem w twarze
dziewcząt, które z daleka wydawały mi się podobne do ciebie.
Żadna z nich nie była do ciebie podobna.
Uśmiechnąłem się na widok dużego czarnego auta w witrynie sklepu
z zabawkami. Na karoserii widniał wyraźny napis SECRET POLICE
i pomyślałem o swoich ściśle tajnych marzeniach, których nie ukrywam.
Budziłem się w nocy, żeby patrzeć na twoją śpiącą twarz. To było
jak położenie mi ręki na głowie i pozwalało spać dalej.
Rano oba budziki rozwrzeszczały się prawie równocześnie,
zerwałaś się, by je uciszyć; umilkły jak dzieci
w których buzie wetknięto smoczki. Umyłaś się, ubrałaś
i przyniosłaś mi herbatę do łóżka. Potem pochyliłaś się, żeby
pocałować mnie na do widzenia i pobiegłaś na łyżwy.
Wyobrażam sobie te piruety, wyobrażam sobie podwójne aksle,
potrójne toe-loopy i poczterdziestoczwórne ribbentropy
jakie wykręcasz wysoko w powietrzu i
wreszcie dociera do mnie, że wreszcie dotarłem do ciebie
i mogę odłożyć długopis i pobyć sobie trochę najszczęśliwszym facetem pod słońcem.
89.12.16-90.01.04
Ta strona korzysta z plików cookie, abyśmy mogli zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o plikach cookie są przechowywane w Twojej przeglądarce i wykonują takie funkcje, jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje strony internetowej są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.