„Jak pani sie skaleczy, to mie nie boli”

Nie spodziewałem się, że „Shoah” Claude’a Lanzmanna obejrzę w 2024 r. także jako dokument dotyczący PRL. Tymczasem ten marginalny w blisko dziesięciogodzinnej opowieści o Zagładzie i jej konstrukcji „Polaków portret własny” też stał się dla mnie fascynujący. Bardzo dobrze pamiętam takie pejzaże i takich Polaków z młodości. Był to wtedy (Lanzmann kręcił „Shoah” w latach 1974-80) typ dominujący na prowincji, na wsi i w niewielkich miastach. Zrozumieć go znaczyłoby też chyba zrozumieć słynny polski antysemityzm, którego nie da się zrozumieć.

To właśnie czułem, oglądając „Shoah” po latach. „Rozumiem” występujący przed kamerą Francuza lud polski w tym znaczeniu, że niczym mnie on nie zaskakuje. Zawsze mówi to, czego się po nim spodziewam i w sposób, jakiego oczekuję. W końcu sam się z niego wywodzę. Jeśli coś zaskakuje, to może tylko to, że tak dokładnie mówi to, czego się spodziewam, tak perfekcyjnie gra samego siebie, że czasem wydaje się podstawionym przez Lanzmanna aktorem – podobne wrażenie miałem chyba tylko przy „Usłyszcie mój krzyk” Drygasa. Natomiast zrozumieć motywów, które nim kierują tam, gdzie to się decyduje, na styku uczuć i rozumu – nie sposób. Rozumu nie widać tu prawie wcale, są same uczucia, i to zazwyczaj gorące. Nie ma co kryć, że to właśnie zawsze mi się podobało w „prostych ludziach” – że widzą świat w wielkim uproszczeniu, tylko taki są w stanie objąć niewyrafinowaną myślą, są „trochę” dzicy i „trochę” nieokrzesani, ale przynajmniej mają serce na dłoni. A jakże, spracowanej.

Wielu „prostych” rozmówców Lanzmanna budzi moją sympatię, wielu tzw. mieszane uczucia. Nie wszyscy z nich są antysemitami a ci, którzy są, chyba nie wiedzą o tym. Ich wypowiedzi rzadko budzą grozę, choć zdarza się. Częściej smutek, czasem politowanie. Najbardziej znamienna jest scena pod kościołem w Chełmnie, tutaj Lanzmannowi udało się uchwycić i uwiecznić ten moment, w którym antysemityzm się rodzi. Oto wśród mieszkańców staje Simon Srebnik, jeden z dwóch Żydów, którzy przeżyli likwidację tutejszego obozu. Trafił do obozu jako trzynastolatek i starsi chełmnianie pamiętają go, bo często widzieli, jak „Szymek” szedł po wodę „w łańcuszkach” albo zmuszany przez Niemców śpiewał im ich ulubione piosenki. Wszyscy się cieszą, że ocalał, winszują mu, pozują z nim do zdjęć. Ponieważ naiwny Lanzmann zdaje się łykać wszystko, co mu serwują, mieszkańcom zaczyna się powoli przypominać, jak ratowali Żydów. Jeden pan mówi z dumą, że nosił im Chleb i ogórki. Kiedy jednak Lanzmann pyta o mienie zabrane Żydom, okazuje się, że były to walizki wypchane złotem. Garnki zabrane Żydom miały podwójne dno, żeby można było w nich chować złoto. Mydło zabrane Żydom było wydrążone w środku, żeby można było w nim ukryć kosztowności. Uśmiechy sympatii dla ocalałego Szymona stają się ironicznymi uśmieszkami wtajemniczonych. Wreszcie, widząc, że wszystko wolno, pan od ogórków odważa się powiedzieć, jak było naprawdę. Żydzi zabili Jezusa, dlatego spotkało ich to, co ich spotkało. Pozostali to podchwytują. Babina oderwana od ścierki daje wykład biblijny, z którego jasno wynika, że Zagłada to kara Boża za morderstwo popełnione na Chrystusie. Atmosfera staje się pogromowa. Gdyby dać im jeszcze 10 minut i wyłączyć kamerę, chyba by spuścili wpierdol Szymonowi, do którego tak się przymilali jeszcze kwadrans temu.

Kiedy już miałem ułożone w głowie to co powyżej i posklejałem dla Was „peerelowskie” kadry z filmu, okazało się, że nie byłem w tym pierwszy. Podobnie okrojoną do scen „polskich” wersję filmu pokazała już komusza telewizja Jaruzelskiego. Sprawdziłem, co o „Shoah” mówiono i pisano wcześniej i dready stanęły mi dęba. Na całym świecie zgodnie i jednogłośnie film, za który Lanzmann dostał kilkanaście doktoratów honoris causa i niezliczoną ilość nagród, uznaje się za arcydzieło, docenia się jego walory i dokumentalne, i artystyczne. Na całym świecie z wyjątkiem jednego kraju, któremu na imię Polska. Tutaj w „Shoah” zauważa się przede wszystkim „tendencyjność oraz antypolski wydźwięk” (Stowarzyszenie Filmowców Polskich). Konstanty Gebert zarzucał Lanzmannowi, że film trwa tylko 9,5 godziny, a powinien trwać pełne 10, żeby zmieściła się w nim cała rozmowa z Karskim, a nie tylko kawałek. „Osoba Lanzmanna przyćmiewa wszystkich innych bohaterów przedsięwzięcia” (zaćmiony Sebastian Smoliński). „Lanzmann celowo pominął wywiady z Polakami, które problematyzowały kwestię antysemityzmu w okupowanej Polsce. Co więcej, Lanzmann uznawał Shoah za jedyny słuszny film poświęcony Zagładzie Żydów, toteż przypuszczał ataki na wszelkie późniejsze produkcje poświęcone zamordowanym Żydom” (Wikipedia). Ta ostatnia opinia to echo najgłupszego i, niestety, najdonośniejszego głosu na temat „Shoah”, jaki wydobyła z siebie Anna Bikont. Już na początku artykułu opublikowanego w 1997 r. w Wyborczej napisała: „Bohaterem jest też Lanzmann, zawsze w czarnej skórzanej kurtce, powtarzający po kilkakroć te same pytania”, co jawnie dowodzi, że nie obejrzała filmu uważnie, a do maszyny do pisania siada zawsze w czarnych skórzanych pończochach. Wypowiedź Lanzmanna, że uwierzył Gorbaczowowi, skomentowała: „Swój prosowietyzm pielęgnuje do dziś. Nieprzypadkowo pewnie akcja jego filmu mieści się w obecnych granicach Polski. Gdy pytam, dlaczego nie pojechał do podkijowskiego Babiego Jaru, Lanzmann uważa, że się czepiam”. W ogóle najczęściej podnoszone pod adresem „Shoah” polskie zarzuty to te, że film jest za długi (zaćmiony Smoliński: „widz czuje obowiązek obejrzeć go w całości. Jeśli tego nie zrobi, nie sprosta konieczności zadośćuczynienia ofiarom”) i że jest za krótki, bo autor powinien jeszcze pojechać tam gdzie by chcieli żeby pojechał autorzy tych zarzutów i powinien rozmawiać z tymi, których oni by jako jego rozmówców widzieli. No i w ogóle, że zrobił film nie o tym, o czym oni by zrobili. Bikont: „Pytano Lanzmanna, dlaczego w filmie nie ma słowa o akcji pomocy Żydom pod kryptonimem Żegota, dlaczego zabrakło Władysława Bartoszewskiego”. Dalej: „– To nie jest film o stosunkach polsko-żydowskich – przekonuje mnie reżyser. – Polska jest tylko tłem. Tematem jest Shoah, to hebrajskie słowo oznaczające zagładę.

Cytuję Lanzmannowi »Dziennik pisany nocą« Herlinga-Grudzińskiego: »Prawdziwym tematem Shoah w kilkadziesiąt lat po całopaleniu powinna być obojętność świata. Powinna, lecz nie jest. A raczej jest w sposób świadomy zredukowana do obojętności Polaków«”.

Nawiasem mówiąc, to też gówno prawda. W scenach nakręconych na Korfu mówi się o obojętności Greków, bardzo często podnoszona jest obojętność Niemców. Bikont nie wyjaśnia, dlaczego sama nie wzięła kamery i nie zrobiła filmu o obojętności niezredukowanej. Zacytowała za to jeszcze Bartoszewskiego: „Co by szkodziło, gdyby w filmie była jedna osoba z technicznym średnim wykształceniem czy jeden z pięciu tysięcy Polaków wyróżnionych medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata? (…) Dlaczego francuski Żyd nie wprowadza do filmu wątku Zagłady francuskich Żydów wydanych przez kolaboracyjny rząd Vichy?”.

Na pewno nie zaszkodziłoby bardziej, niż gdyby Lanzmann na bocznicy w Treblince przypomniał przepis na sos vinaigrette, bo dawno nie robiłem. Ale Bartoszewski też obejrzał film nieuważnie. Ja widziałem w nim to, co Dorota Głowacka: „Bohaterskie czyny Polaków pojawiają się nagminnie w filmie w postaci fantastycznych opowieści o tym, jak mieszkańcy okolic obozów próbowali pomagać Żydom, wbrew zakazom okupanta ostrzegając ich o niebezpieczeństwie (…) i dostarczając im wodę, chleb, a nawet ogórki”. Lanzmann nie wybierał mieszkańców Chełmna i nie ustawiał ich przed kościołem, żeby mówili mu to, co chciał usłyszeć. Każdy mógł stanąć i powiedzieć do kamery, co chce. Człowiek z technicznym średnim wykształceniem był wśród nich, wręcz rzucał się w oczy: to elegancko ubrany i elegancko się wysławiający „burmistrz”, czyli zapewne przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej, ten, który z narażeniem życia dostarczał Żydom ogórki i który zainicjował wątek kary zesłanej na Żydów z nieba za ukrzyżowanie Chrystusa.

Bikont przypisuje autorowi „Shoah” porywczość i wpadanie w irytację. Czytając przez nią samą wybrane fragmenty rozmowy z Lanzmannem, też się irytuję. Kiedy Lanzmann mówi: „Niektórzy z tych Polaków, których pokazałem w filmie, są antysemitami, nie może pani negować oczywistości”, Bikont odpowiada mu: „Jest taki stereotyp, że każdy katolik wyssał antysemityzm z mlekiem matki, i jest inny, że każdy Żyd ma dużo złota i jest sprytny. Operując jednym stereotypem, uruchamia pan drugi”. Nie zauważa zasadniczej różnicy między „niektórzy” i „każdy” czyli między opinią wywiedzioną z doświadczenia a stereotypem i jest z siebie zadowolona jak baba pod kościołem, że tak dopiekła swemu adwersarzowi.

Bikont twierdzi też, że Barbara Janicka (to ta tłumaczka Lanzmanna w całym filmie występująca w czarnej kurtce) powiedziała jej: „Zgodziłam się z nim współpracować pod warunkiem, że film nie będzie miał wymowy antypolskiej”. Zaiste, potężne muszą być siły antypolskie stojące u sterów współczesnego świata. Niedługo filmowi oświetleniowcy będą musieli zastrzegać sobie w umowach klauzulę sumienia, że nie każe im się oświetlać scen antypolskich. Kamerzyści, że nie każe im się robić najazdów kamerą kojarzących się im z najazdami na Polskę.

Śmierć Lanzmanna w 2018 r. Anna Bikont uczciła publikacją w Wyborczej skróconego zapisu spotkania z nim, jakie prowadziła osiem lat wcześniej w związku z polską premierą jego książki. Dało jej to jeszcze jedną okazję do popisania się nierozumieniem swego rozmówcy. Lanzmann – owszem, zirytowany jej wcześniejszymi pytaniami – powiedział: „Żeby skończyć z tym tematem: ostatniego dnia zdjęć do Shoah byliśmy w Chełmnie, jakiś młodzieniec przyszedł od wójta, by powiedzieć, że zabił świniaka i zaprasza na kolację. Zjedliśmy kaszankę, kiełbasę, a po kolacji przedstawiono nam rachunek, suty jak na kolację w 1981 r. na cztery osoby – 150 dolarów. Pracowałem z dźwiękowcem, nazywał się Paweł, postawny mężczyzna z brodą, który zwykle pracował z Wajdą. I on wtedy powiedział zdanie niebywałe: »Na całe szczęście w Polsce nie ma już Żydów, bo inaczej byłby tu potworny antysemityzm«. Nie przytaczam tego w książce, ale zachęcam do zastanowienia się nad tym zdaniem”.

Zachęcona do zastanowienia się nad tym zdaniem dziennikarka w ogóle się nad nim nie zastanawia, tylko przekonana, że dojebuje Lanzmannowi, dojebuje postawnemu dźwiękowcowi Wajdy: „Ależ to zdanie jest w książce i podkreśla pan w niej, że to wielkie zdanie. Ja sądzę, że to kiepska fraza. Antysemityzm świetnie sobie radzi bez Żydów. Pan się zachwycił, bo pasowało panu do pana wyobrażenia o Polakach”.

Biedny reżyser mógł tylko odpowiedzieć: „Co to za bzdura!”.

O scenie przed kościołem w Chełmnie Bikont napisała: „Ta scena z filmu jest trudna do oglądania dla polskiego widza”. Są trudniejsze, Pani redaktor. Tylko oglądając film, trzeba patrzeć na ekran, a nie na swój polski pępek i jego umiejscowienie na mapie Europy. „Polski widz zauważy też, że w całym filmie nie ma ani jednego Polaka zaangażowanego w pomoc Żydom, ani jednego Polaka walczącego z okupantem”. To widz polski, Pani redaktor. Widz niepolski zauważy, że w całym filmie ani jednego astronauty amerykańskiego, ani jednego hiszpańskiego torreadora i ani jednego mongolskiego zapaśnika. Tymczasem film nie jest adresowany ani do widza polskiego, ani do widza niepolskiego, tylko do człowieka, w którego, ukrywającego się w widzu, chyba Lanzmann resztką sił wierzył. Tłumaczył przecież Pani wyjątkowo cierpliwie, o czym jest film, którego Pani nie rozumie. Także Srebnik, którego Pani z uporem godnym lepszej sprawy nazywa Srebrnikiem, mówi bardzo wyraźnie, że film, którego jest bohaterem, nie jest filmem o Polakach bohatersko ratujących Żydów. Mówi, o czym jest: o potwornej, niewyobrażalnej samotności człowieka skazanego wraz z całym narodem na potworną, niewyobrażalną śmierć. Srebnik, proszę sobie łaskawie zanotować to nazwisko, mówi, czego się najbardziej bał, kiedy sobie wyobrażał, że cudem ocaleje. Że będzie samotny samotnością jedynego człowieka, jaki został na całej planecie, że będzie czuł się opuszczony przez wszystkich ludzi, przez ludzkość, czyli przez człowieka.

Po obejrzeniu „Shoah” to, czy biała koszula Lanzmanna była czarną kurtką, w której chodził 6 lat bez przerwy, czy łatwo się irytował, czy stawał w kadrze za często czy za rzadko i czy był zapatrzony w Związek Radziecki, interesuje mnie jeszcze mniej niż przed. Może kiedyś, kiedy uporam się z tym, co mi jego dzieło powiedziało, zainteresuję się i tamtym. Na razie traktuję „Shoah” jak monumentalny pomnik postawiony człowieczeństwu na jego grobie, dzieło, które przyszło do mnie z nieba.

I proponuję obejrzenie go w samotności, żeby nikt nie paplał Wam za uszami.