Sam się sobie dziwię, ale nie pamiętam szczegółów typu gdzie, kiedy, przy jakiej okazji (1987? jakieś literackie, z grubsza biorąc, sprawy w okolicach warszawskiego Staromiejskiego Domu Kultury?) pierwszego spotkania z Tomkiem Konopińskim. Pamiętam za to bardzo dobrze, że od razu dobrze nam się gadało. I od samego początku Konop otwierał mi okienka do światów, które mnie pociągały. Raczej był tekściarzem niż poetą, grał w kapeli Sstil, którą znałem z jednego numeru na składance z Róbrege 1985, ale co to był za numer! „Rząd przemocy” z tekstem samego Proudhona.
Kiedy się poznaliśmy, Sstil już nie istniał, a ja byłem fanem kapeli Krew, po usłyszeniu w radiu raptem dwóch jej kawałków z koncertu, którymi się bez litości katowałem. Jeden z tych kawałków to był „Głos z góry”, cover dokonanego przez Słomę spolszczenia „Behold” Josepha Hilla, a drugi to „Mówią gazety”, który do dziś mam w wersji nagranej wtedy z radia na kasetę, mogę zaprezentować, czemu nie. Dopiero w 1989 r. Krew wydała kasetę studyjną. Z Konopem wiąże się to w taki sposób, że liderem Krwi był ten sam Rafał Kwaśniewski znany jako Kwasek, który był liderem Sstilu, więc to, że grali razem jeszcze dodawało Konopowi w moich oczach blasku, którego i tak mu nie brakowało.
Żeby nie utonąć na starcie w dygresjach, do Rafała Kwaśniewskiego wrócimy później, a ta opowieść może łatwiej mi się ułoży, jeśli kolejne kreski w próbie naszkicowania osobowości Konopa zacznę stawiać po kolei, cytując kawałki mojej twórczości, w której pojawiał się wyłącznie w epizodach, ale zawsze charakterystycznych. Pierwszy raz na wiosnę 1988 r., w napisanym prozą wierszu Gdzie indziej.
Pyk, pyk z fajeczki, konduktorze łaskawy, zabierz nas z tej Warszawy. Akurat kiedy wychodziliśmy, obok kibla stał konduktor z tym głęboko zamyślonym oficerem LWP, który zajmował miejsce w naszym przedziale. Monika Anna zachichotała, a Konop zdziwił się: „O, jaki halucynogenny r e w i z o r”. Dobre było jego cannabis, zaraz poczułem się jak jakiś grasshopper w Drodze do Zurychu. Światła za oknem przelewały się i mieniły barwami tęczy, twarz Moniki zmieniała się w niepojęty sposób (przez chwilę przypominała nawet jej własne plecy, a potem, o zgrozo, twarz Krystyny Loski). Konop odleciał chyba aż na Tempelhoff a wojskowy drzemał nerwowo.
Po dwunastu godzinach wysiedliśmy na stacji w Zarszynie. Przemierzaliśmy szlaki tych dziwnych, łagodnych jak piersi leżącej na plecach kobiety wzniesień, które podobno noszą nazwę: Beskidy. Nazwy nosi się jak za ciasne ubrania.
Wiem, że coś przemijało. Chyba dni i noce. Nie miałem papierosów a w zamieszkałej przez zielonoświątkowców wsi Puławy Górne, gdzie się zatrzymaliśmy, nikt nie palił. Bóg widział i nie grzmiał, za to córka gospodarzy przez cały dzień okrutnie fałszowała na pianinie.
Uciekliśmy, szukałem po Drodze niedopałków znajdując więcej: kolorowe, wygładzone przez wodę kamienie.
Przemierzaliśmy szlaki tych dziwnych, łagodnych jak piersi kobiety, uniesień. Między Rymanowem a Iwoniczem Konop wyrwał się przodem, czasami dobiegały nas dźwięki jego fletu albo słowa łemkowskich pieśni, które śpiewał. Akustyka była jak, nie przymierzając, w kościele w Świętej Lipce na Mazurach.
Potem Konop zboczył ze szlaku i zasnął w lesie. My szliśmy dalej.
Dlaczego Konop zasnął? Może dlatego, że bardzo często bardzo długo wytrzymywał bez snu. Był bowiem głosicielem teorii, z której potwierdzeniem chyba się nawet gdzieś po latach spotkałem, a według której wskutek długotrwałej bezsenności w mózgu osoby nieśpiącej wytwarza się to samo thc, za które tak ceniona jest marihuana. A marihuany w tamtych czasach nie było tak pod dostatkiem jak dzisiaj.
A dlaczego Konop śpiewał łemkowskie pieśni? Bo był ich miłośnikiem, podobnie jak ludowizny stricte ukraińskiej. Jeździł nawet na łemkowskie watry, które w tamtych czasach odbywały się jeszcze w Bartnem. Od niego pierwszego o nich usłyszałem, a on na jednej z nich zdobył nawet którąś tam nagrodę, tak Łemkowie docenili, że przyjeżdża do nich artycha z gitarą z samej Warszawy.
W 1988 jako motta wiersza Poeci w namiotach wojskowych użyłem cytatu z listu Konopa, w którym opowiadał mi o przygodach na łemkowskiej ziemi i w okolicach.
W Gorlicach pod Bartnem miałem zadymę z miejscowymi, aż mnie do suki zgarnęli. Najgorszy był jednak pobyt na KRAM-ie pod Nowym Sączem. I pod patronatem ZSMP. Gorzej niż paranoja. Apel o 9 rano przy dźwiękach jakiegoś hymnu i przy łopocie flag państwowych i związkowych. Na karcie uczestnictwa miałem napisaną przynależność do grupy „poeci”. Szkoda że nie ślusarze. W namiocie wojskowym, w którym mieli spać „poeci” (poeci w namiotach wojskowych – to prawie tytuł wiersza) spali ludzie z grupy „dziennikarze” i „folkloryści”, ja zaś najczęściej przebywałem z grupą „muzycy”, u których w namiotach sypiali też „aktorzy” i „fotograficy”.
O „zadymach z miejscowymi” opowiedział mi jeszcze w jakiś czas potem osobiście.
Na Wielkanoc dobrze jest wyrwać się z domu do jakiegoś ustronia. Dawniej próbowałem na ogół przetrwać święta w górach z Konopem, ostatnio wyjeżdżamy gdzieś rowerami ze Śliwą i Patisonem. Jak Marsze Wielkanocne, mamy już swoją tradycję.
Przy zbliżeniach nie zapominaj, że w końcu przyjdzie oddalenie
Pierwsza chałupa, kiedy wchodzić do wsi od zachodu, to dom Mamroszów, starych Rusinów. Zaraz obok mieszka rodzina Landy, orawskiego górala. Dalej pod lasem stoi wakacyjny dom Seksuologa z Warszawy. Oprócz nich mieszkamy tu tylko my, przez jakiś czas.
Wieś nie jest więc duża. Nawet 50 lat temu, kiedy mieszkało tu osiemdziesiąt ukraińskich rodzin, była o wiele mniejsza od Nerwicy.
Mamrosze są już bardzo starzy, więc niedługo wieś będzie pewnie jeszcze mniejsza.
Landa zabił kiedyś swojego brata i długo siedział za to w więzieniu. Teraz pije bardzo dużo wódki.
Seksuolog z Warszawy był kiedyś harcmistrzem Polski Ludowej i pisał bardzo ciekawe książki dla harcerzy. W więzieniu za to dopiero będzie siedział.
Panuje wielki upał. Mimo to postanowiliśmy rozegrać mecz piłki nożnej z harcerzami, którzy mają jutro przyjechać na obóz. Ustaliliśmy już skład drużyny: na bramce Konop, a Robert, Seksuolog, ja i syn Landy Marian jako środkowi napastnicy.
Tłumaczymy Konopowi, jak się wykonuje bramkarskie parady. Tłumaczymy mu, że przy szczególnie trudnych do obrony strzałach musi rzucać się na ziemię.
Ale Konop nie chce być bramkarzem. Kiedy będziemy grali mecz, on chce oczyszczać się i medytować. Mówi, „Postawcie na bramce starego Mamrosza, niech on pada na ziemię. Krzyżem”. I pokazuje, jak Mamrosz będzie padał. „Będzie padał ukośnie, krzyżem prawosławnym, o, tak”.
Przy przywitaniu Landa długo i mocno ściska rękę i mówi, „Stasiek jestem, górol, o, taki wielki górol”. I pokazuje ręką, jaki jest wielki. Ma długie ręce, więc jest prawie o metr większy od swojego własnego wzrostu. Wszyscy trochę się go boimy, ale nie za bardzo.
Mamy tu jedną z książek Seksuologa z Warszawy. To bardzo mądra książka w żółtych okładkach. Odkąd trafiła w ręce Konopa, Konop zarzucił czytanie Biblii. Teraz cytuje z pamięci fragmenty książki w żółtych okładkach.
Oto kilka aforyzmów z książki Seksuologa. „Jeżeli harcerz chce uprawiać turystykę (a powinien), to powinien to robić w drużynie, jeżeli lubi majsterkować, to powinien należeć do drużyny, która majsterkuje”. „Czasami używa się nazw drużyn od nazwiska czy przezwiska drużynowego – drużyna »Cipka«, »Wojciaszka«, »Kacyka«”. „Myślę, wziąć takiego niepełnosprawnego na obóz, to duża odpowiedzialność. Był raz taki przypadek, że tego chłopca, co jeździł na wózku, ktoś zawiózł do latryny. Było tam specjalne »stanowisko«, z którego on mógł korzystać. Chodziło o to, by wyrabiać w nim maksymalną samodzielność. No i ktoś zawiózł go tam i zostawił. Potem zapomniał po niego pójść. Chłopak siedział w tej latrynie kilka godzin, aż odnalazł go ktoś, kto przyszedł tam przypadkowo…”. „Zastępowymi zostają niekiedy synowie pań nauczycielek, synowie dyrektora szkoły czy tp. Nie wywiązują się oni dobrze z obowiązków zastępowych i jeżeli nie są jeszcze zdeprawowani, powinni mieć poczucie fiaska”. „Koedukacja jest dziś zjawiskiem powszechnie akceptowanym. Faktem jest, że u nas, w naszej cywilizacji, między mężczyznami i kobietami są istotne różnice”.
Po południu rozpaliłem małe ognisko, żeby przyrządzić herbatę. Maria powiedziała, że nie powinienem chodzić boso, bo może mnie ukąsić żmija. Odpowiedziałem, że za bardzo to lubię, żeby żmije mogły mnie zniechęcić. Więc Maria doradziła mi tylko, żeby w razie czego mocno przewiązać nogę w udzie i biec po pomoc do Seksuologa. (…)
Prawie do północy Konop grał na gitarze a Marian śpiewał i grał na harmonijce ustnej. Robert z Marią leżeli na ogromnej pryczy własnej konstrukcji a ja siedziałem blisko świecy, czytałem dzienniki Kafki i liczyłem komary ginące w płomieniu świecy z cichym „puff” i błyskiem. (…)
Okazało się, że Harcerze nie chcą grać z nami meczu. Są oburzeni, bo Konop, który spędził tu zimę, palił w piecu zabytkowymi gontami zgromadzonymi obok piwniczki. Nie chciało mu się rąbać drzewa, więc palił tymi gontami. Teraz tłumaczy się: „Skąd miałem wiedzieć, że są zabytkowe? Zresztą myślałem, że nikt nie zauważy”.
Ilekroć masz dobry dzień, dla własnego dobra zapisuj go w pamiętniczku
Seksuolog to Andrzej Jaczewski, peerelowski harcmistrz i autor tysiąca książek o dojrzewaniu. Konop zaraził mnie pasją do nich do tego stopnia, że ok. jednej trzeciej mojej twórczości prozą stanowią cytaty i kryptocytaty z Seksuologa oraz opowiadania zainspirowane jego myślą tak harcerską jak i seksuologiczną.
Kolędę z 1989 r. zadedykowałem „Konopowi i Fioletowi”. Właśnie od Konopa pożyczony jest „glut w tchawicy” w drugim wersie.
Bóg się rodzi, karp truchleje,
glut w tchawicy księdzu utknął,
przed ołtarzem baba mdleje
bo ujrzała, choć na krótko,
w nagłym, cudnym objawieniu
szczerozłoty Boży rożen...
Niedługo potem napisałem wiersz *** (Kurt zasnął i nie śledzą go już straszne przedmioty…), a w nim:
Już po raz drugi dzisiaj czytam list i post scriptum:
„Wieczorem pod hydrantem dało się słyszeć przebój
Ragazza da Napoli, i rósł przed drzwiami z dykty
straszliwych braci Betko stos fioletowych Chlebów”.
Tak oto Konopowi stanęło kością w oku
wspomnienie z lat dzieciństwa o gangu z Żoliborza...
Listy Konopa bywały rozbudowanym dodatkiem do dodatków do kaset, jakie mi przysyłał. Oto jeden z takich opisów rozrośniętych w epistołę. Uważne oko i „glut w tchawicy” tu wypatrzy, i mój warsztat poetycki może przy okazji podejrzeć. Zobaczcie, jak niewiele trzeba, żeby opowieść o braciach Betko filtrujących za pomocą Chleba denaturat, żeby był jeszcze zdrowszy, nabiera rymieńców i rytmieńców.
Zawsze mieliśmy z Konopem wspólne podejście do języka, upodobanie do tych samych igraszek z nim. „Obywalet” z powyższego liściku został ze mną na zawsze, a „człowieczyna” wróciła do mnie całkiem niedawno w wierszu, który znajdzie się w moim nowym tomiku w przyszłym roku.
i nie wiem czy funt kłaków to mało czy dużo
nigdy nie miałem funta kłaków i nie wiem czy to Prawda
co mówił Konop że rządy NRD i Wietnamu jako jedyne
w świecie uznały za usprawiedliwione strzelanie
do tłumu przez chińskich żołnierzy i nie wiem czy naprawdę
nie powinno się zabić jak ćwieka w głowę bo przecież
nie jak psa takiego Teng Xiao-pinga i nie wiem czy tak
właśnie powinno się pisać to nazwisko czy może imię
ale chromolę tego skurwiela razem z jego pieprzonym nazwiskiem
czy tam imieniem i nie wiem gdzie się podziały niegdysiejsze
śniegi...
Nie wiem, 1989
Co zgubiłem po Drodze i co mnie
zgubiło, że już tylko odlot
jest jedynym prawdziwym chodzeniem mocno po ziemi?
„Przecież widzisz, że chodzę” – powiedziałem Konopowi
w dwie godziny po wczesnej kolacji, gdy spytał: „I jak?”
Chodzić
było rozkoszą. Oddychać było rozkoszą.
Poruszając w powietrzu dłonią czułem jego świętość.
Kłaść sobie dłoń na czole było rozkoszą.
I nie trzeba było dokonywać wyborów.
Wiedziałem, że cokolwiek zrobię, sprawi mi to przyjemność.
Mogłem więc powiedzieć autom mknącym wiaduktem nad Trasą Toruńską:
„Nie chcecie wybuchać? No to nie, pójdę sobie
posłuchać szmeru liści pod tamtym drzewem”.
Let’s Take A Trip To The Highland, 1989
Dlaczego Konop spytał mnie „I jak?”? Bo w krainie psylocybów był moim Don Juanem, za co odwdzięczałem mu się byciem jego Castanedą. Znaczy się, pokazał mi grzyby i ostrzegł przed mieszaniem ich z wódką, a ja je żarłem i potem opisywałem ich działanie w wierszach. A są to wszystko wiersze z cieciowskiego okresu mojej twórczości. Ten sposób na życie też zawdzięczam Konopowi, który mnie wkręcił do cieciowskiej mafii. Dobrze ponad rok pracowałem jako dozorca placów budów w Warszawie. Był to jedyny czas w moim życiu, kiedy pracowałem za trzech. Dosłownie. Zatrudniałem się w trzech miejscach jednocześnie i byłem w pracy non stop, 3 razy 8 godzin. W związku z koniecznością przejazdów z miejsca na miejsce zrywałem się z roboty trochę wcześniej i trochę się do roboty spóźniałem, innych problemów nie miałem. Zarabiałem potrójnie, a praca ciecia była wprost stworzona dla mnie. Jeździliśmy z Konopem na grzybobrania do Dziekanowa Leśnego, gdzie była znana wszystkim warszawiakom urodzajna łączka, potem można było siedzieć w cieciówce, zarzucać te psylocyby i słuchać muzyki. Zazwyczaj miało się obowiązek włączyć wieczorem jakiś reflektorek i zgasić go rano. W ciągu dnia można się było napić z budowniczymi stolicy. Po południu budowy pustoszały i można było urządzać pełnowymiarowe imprezy. W nocy sprzedawało się zainteresowanym dobra powierzone naszej opiece typu kaloryfery i cement, żyć nie umierać.
Szczególnie długo trzymałem się cieciówki na Marymoncie. Spowalniałem tamtejszą budowę jak mogłem, bo miałem stamtąd blisko do kinoteatru Tęcza i do zarośniętego samosieją parku z laskiem, po którym dobrze się spacerowało po grzybach. Z braku zdjęć Konopa, którego zawsze wolałem nagrywać niż fotografować, przedstawiam siebie we wnętrzu cieciówki oraz wracającego z jednego ze wzmiankowanych spacerów z Dorotką, która od kwiatów wolała właśnie marymoncką samosiejkę.
Żebym się nie nudził, jak również dlatego, że takie to były czasy, Konop sprowadzał czasem na cieciówkę ciekawych ludzi. Nie mogę tu nie wspomnieć o Robercie, który mignął nam już przelotnie w opowiadaniu Ilekroć masz dobry dzień, dla własnego dobra zapisuj go w pamiętniczku. Nie podaję nazwiska, bo obecnie jest to ceniony coach strategii sprzedaży, menadżer zasobów ludzkich, doradca biznesowy i cała ta reszta nic nie mówiących określeń. Nie da się wyliczyć wszystkich zalet cieciówki na Marymoncie, ale jedną z tych, których jeszcze nie wspomniałem, był telefon. Telefon musiał być, żeby cieć mógł zadzwonić na milicję i zgłosić, że piją, biją, kradną albo piją i kradną. Był to telefon państwowy, bo komunizm dopiero się przewracał i budownictwem mieszkaniowym zajmowały się wyłącznie państwowe molochy. Państwowy znaczy bezpłatny, w związku z tym Robert całymi dniami wisiał na słuchawce, bajerując kolejne panny. Był to nałóg obrzydliwszy niż wszystkie alkoholizmy i narkomanie naraz. Polegał na tym, że Robert przez dwie, trzy godzinki gadał przez telefon z jakąś panną, zmierzając najkrótszą możliwą Drogą do wiadomego miodu, ale tak, żeby panna myślała, że chodzi o wielkie romantyczne uczucie. Jakich duserów i amorów byłem świadkiem, ilu czułych wyznań nie do mnie adresowanych musiałem wysłuchać! Kiedy skończył, zadowolony z siebie przez pięć minut streszczał mi rozmowę, wyrzucając z siebie wszystkie te określenia, od których tak długo musiał się powstrzymywać, a wśród których były wyłącznie wymyślne odmiany pospolitej „głupiej cipy”. Następnie mówił: „A wiesz co, zadzwonię sobie jeszcze do Marioli”, i cały cykl powtarzał się od początku. Nie wątpię, że to tamten trening uczynił Roberta dzisiejszym cenionym doradcą biznesowym, ale miodu dzisiejszego nie zazdroszczę mu tak samo, jak ówczesnego.
Dzięki Konopowi moja cieciówka stała się liczącym się ośrodkiem życia kulturalnego stolicy. Czasem przyprowadzał jakąś gitarzystkę, czasem sam przychodził z gitarą, raz albo dwa przyprowadził Wronę z Immanuela, wspomnianego Kwaska… I tu dokończę dygresję związaną z tym ostatnim. Po Krwi Rafał Kwaśniewski założył Elektryczne Gitary i szybko został z nich wyrzucony, grał z Kultem, z którego został wyrzucony, ale przede wszystkim założył jeszcze jedną znakomitą kapelę, PRL. Potem zniknął mi z oczu. I nie tylko mnie. Podczas coraz rzadszych spotkań z Konopem słyszałem od niego coraz więcej złych wiadomości o dawnych kumplach, najczęściej w rodzaju: grzyby zrypały mu czaszkę, rozwalił rodzinę, umarł. Złe wiadomości o Rafale miały w tytule chyba heroinę. Jeszcze później zrobiło się o nim trochę głośno, kiedy dostał siedem lat za narkotyki i muzycy z pierwszych miejsc list przebojów zbierali pod petycją o ułaskawienie go czy złagodzenie kary, nie pamiętam.
Zawiesiłem się na Rafale, który przeleciał przez moje życie jak spadająca gwiazda, na dłużej, bo strasznie się ucieszyłem, kiedy zobaczyłem teraz w sieci, że znowu gra, gra dobrze, a i ma się chyba nieźle. I swoim zwyczajem założył kolejny znakomity zespół, Organizacja się nazywa.
Konopa łączyło z Kwaskiem jeszcze zamiłowanie do rozpoczynania piosenek słowem „Komornik”. Tu nasz bohater z zespołem Trawnik:
Koniec z dygresjami, wracamy do poezji niskich lotów.
Nie znoszę tego miasta, wolałbym jednak Winnipeg.
Poprzednim razem żule chcieli mi nastukać w przejściu podziemnym.
Wypuścili na mnie kurwiszona, żeby zabrała mi znaczek z napisem ”Sowietskaja milicja”.
Znaczek dostałem od Konopa.
Powiedziałem „spierdalaj” i spierdoliłem.
Trzech mnie goniło.
Wcale mi się nie chciało biegać.
Na szczęście wypadły mi papierosy.
Niestety, zagraniczne.
List z nowego miejsca do Pawki Marcinkiewicza, 1989
Pozostajemy przy moich wierszach okresu cieciowskiego. Wspólnie z Konopem przezentowaliśmy je z Najduchami na Przystanku Olecku w 2000 r. Ten drugi jest swoistym dzienniczkiem lektur ciecia warszawskiego. Cytuję w nim m. in. wiersze Petra Murianki, łemkowskiego poety, którego tomik dostałem od Konopa, oraz tzw. „Dziennik służby dozoru”, czyli książkę, do której cieć kończący służbę miał obowiązek wpisywać swoje dzienne osiągnięcia.
W wierszu z 1989 r. Dezerterowi Jezusowi jest już wszystko jedno, skręca jointa z resztek konopi, dopija denaturat, rozbiera się do naga i próbuje spierdolić do Stanów przez Morze Czerwone nie ma Konopa, ale pojawia się w przypisie, chyba jedynym przypisie w całej mojej twórczości lirycznej:
T.M.G. Konopiński, który w ramach eksperymentu wysłuchał powyższego wiersza po wypiciu trzech litrów piwa, przyuważył natychmiast różnicę między Jezusem a Mojżeszem oraz między Morzem Czerwonym a jeziorem Genezaret i wygłosił uwagę jak następuje: „Wprawdzie księża odprawiając po pijaku Mszę Świętą także plączą fakty historyczne, ale należałoby to przynajmniej zaznaczyć w jakimś post scriptum albo przypisie autorskim. Bo pomyślą, że nie chodziłeś na religię”.
Chodziłem.
W 1993 r. Konop wystąpił na niezapomnianym festynie pierwszomajowym na Żoliborzu. Nie sam.
Akompaniowanie anonimowej autorce antywojennego „Songu przeciw skinom” Konop zakończył cytatem z mojej twórczości, co dowodzi, że wielki wpływ jaki wywarł na moje życie i twórczości nie był jednostronny.
W 1992 r. pojechaliśmy z Konopem nie w góry, ale na Mazury i nad morze.
Obozując z Konopem staramy się zachowywać bezpieczną odległość
od przyczep campingowych i dyskotekowej nagonki. Przy wbijaniu śledzia
dziwnie zaskrzypiał mi sandał. Potem drugi raz, głośno. Nie wstając z kolan odkryłem
żabę pod warstwą trawy, w mizernych resztkach wilgoci. Zaniesiona gdzie indziej
zlazła powoli, jak dziecko na czworakach, z łóżeczka mojej dłoni. Pozwoliła popatrzeć
na siebie, rozdziawiała usta, dopiero potem skoczyła ku nowym, przyjemnym miejscom.
Zupełnie inaczej, pośpiesznie, kobieta w żółtym kostiumie
zmierza ku „latryna magica”, jak ochrzcił to miejsce Konop.
Pasikoniki dla zabawy strzelają do siebie z nieprawdziwych karabinów maszynowych.
Pod wieczór jezioro Mamry wciąż może wydawać się piękne, ale wodę do picia
w srebrnej beczce przywozi tu opłacony chłop.
Granica cienia, 1992
Nad małym jeziorem za wsią Pupki odkryliśmy tak niezwykłe echo, że nocą poszliśmy nagrywać śpiewki Konopa z jego udziałem. Echo było naprawdę nadzwyczajne. Pech chciał, że nagrane wtedy piosenki skopiowałem na CD we wczesnym okresie tego nośnika i wskutek jakiegoś błędnego ustawienia spowodowałem obcięcie trzech ostatnich sekund każdego nagrania, czyli właśnie tego echa…
Ostatni kontakt jaki miałem z Konopem polegał na przysyłaniu przez niego pamiętanej przeze mnie z dzieciństwa powieści Władysława Kozłowskiego Order podniesionej przyłbicy w odcinkach. W ogromnych odcinkach. O tyle nietypowo, że esemesami. Zapchało mi to skrzynkę esemesową na tyle skutecznie, że kontakt się urwał. A jeśli nie macie jeszcze dość Konopa, to posłuchajcie jednej z audycji prowadzonych przez niego w Domowym Radiu Studnia.