„Korek” – portret trumienny

„Korek” ostatecznie wykorkował. Igor Pietrzykowski wydał reprint wszystkich jego numerów zebranych w jedną księgę. No i wróciły wspomnienia. A są to wspomnienia sięgające lat 90. ubiegłego stulecia!

  Internetem tamtych czasów były ziny, wydawnictwa prywatne, fanowskie, czyli miłosne i chyba jedyne pozostające poza kontrolą władz. Korek zabłysnął w ich świecie jak srom z jasnego nieba. Czyli zaskakiwał nawet w rzeczywistości, która z założenia opierała się na zaskoczeniach. Nie rozumiecie? Ja też nie. Ale to zdanie mi pasuje i do „Korka”, i do samego Igora.

Zebranego „Korka” można kupić, czego Wam życzę, na gusstaff.com.

Rafał Księżyk we wstępniaku do szacownej reedycji przypomina jedno z wielu zdań charakterystycznych dla Igora, które sporo o nim mówi. Przede wszystkim o języku, jakim Igor opowiadał o muzyce. Opisując ewolucję stylistyczną Jona Spencera miał napisać: „zmienił się tak bardzo, jakby spotkał się z papieżem albo zmienił dilera”. Z tym „definiującym” Igora zdaniem zapamiętanym przez Księżyka konkuruje w mojej głowie tytuł, na który natknąłem się, przelatując oczami (bo oczywiście nie da się po bożemu przeczytać całości) świeżutką, a już świętą publikację.

  Wie dziś każdy od malucha do konusa, że porządne wydawnictwo nie może się obejść bez bonusa. I zbiorczemu wydaniu „Korka” towarzyszy jego nowy, premierowy i z pewnością ostatni numer, który „wsparła młodzież (syny, córki)”. I tam niejaki Jawnuta z Niemierzy tytułuje hagiograficzną rozprawkę o Indian Jewelry „Chodź, wykoślaw mój świat”. Bingo! Po to się słucha muzyki i w ogóle obcuje ze sztuką w Wołowie, mateczniku „Korka”. Ku wykoślawieniu serc. Ale też po to samo pojawił się w moim życiu Igor, tak czuję. Że spotkania z nim zawsze były miłe, to nic nadzwyczajnego, zdarza się. Ale też przy każdym spotkaniu coś przestawiał w moim świecie, dyskretnie i na pewno nie diametralnie zmieniał mi optykę widzenia, lekko ją rozregulowywał. O czym sam pewnie nie wiedział, po prostu miał tę przypadłość. Miał też dar takiego wypowiadania kwestii nieoczywistych, że nigdy się nie wiedziało, czy robi sobie jaja, czy kpi na poważnie.

  Wzruszenie wywołane przeleceniem oczami 340 stron przedśmiertnej publikacji zmusiło mnie do przeszukania wreszcie archiwów „Studni” w celu odnalezienia zapisów tamtych spotkań. Już kiedy Igor przygotowywał korkową antologię, próbowałem to zrobić, ale effectus był nullus. Teraz się udało, ale się okazało, że niewiele zostało. Strzępy, nie oddające w pełni ani klimatu lat 90., ani ducha naszych spotkań. Ale dużo z prawdziwego Igora słychać w rozmowie z Diamandą Galas, jaką z nim odbyłem.

  Wrzucam tu wszystko, co zostało z ośmiu audycji z pierwszego tercjału 1996 r., Igor pojawia się w trzech z nich. Częściej pojawia się tylko Wojtek Koronkiewicz, który niejedne moje okulary roztłukł, próbując mi przywrócić po spotkaniach z Igorem właściwą optykę. I na początek idą właśnie dwa krótkie koronkiewicze, z których przypomnieniem powinienem w zasadzie odczekać rok z kawałkiem, bo w drugim z nich Wojtek wypowiada proroctwo, które akurat za rok się wypełni: „Za 30 lat każdy z nas się skończy, a ja dzisiaj właśnie się zaczynam”. Ale za rok znów byłoby mi trudno odnaleźć te nagrania, tym bardziej, że prawdopodobnie będę wtedy już skończony.

25 lutego 1996 Studnia leciała z puszki, co poznaję po tym, że rozpoczyna ją skrót całości, w przyszłości zwany „Studnią w pigule”, zawierający wycinki z dalszej części audycji. Wtedy to były naprawdę wycinki, bo montowało się je, tnąc i klejąc taśmę magnetofonową…

Przepraszam za trzykropek, wzruszyłem się. Monolog Igora też został nagrany wcześniej, prawdopodobnie podczas poprzedniej jego wizyty w Studni, której zapis się nie zachował. I Walka Dzedzeja będziecie tu mogli usłyszeć.

3 marca 1996 Igor użył w Studni wyrażenia „pikabello” w znaczeniu super, gites, harazd, pierwszoklaśnie. Był to jedyny w moim długim życiu przypadek, kiedy je usłyszałem nie z ust ś.p. pana Janusza Kamińskiego, teścia Kazika, który posługiwał się nim w wersji „pikobello argentino”. Tu też dochodzi do głosu ta wzmiankowana część osobowości Igora, która nigdy nie wiadomo, czy śni, czy o Drogę pyta. Podobne bluźnierstwa o wspólnym z żoną uczestnictwie w rekolekcjach i innych nabożnościach wygłaszał będzie dwadzieścia parę lat później i dam sobie koński ogon uciąć, że przynajmniej raz to będzie powiedziane serio.

A na początku audycji z 10 marca roku pamiętnego rozpoznaję po głosie Marka Niewiarowskiego. Nie pamiętam, czy już się wtedy znaliśmy, czy zadzwonił jako anonimowy słuchacz.

  Gdybyście dosłuchali do 10 minuty, to rozmowa z muzykami Trawnika wymaga drobnego wyjaśnienia. Mowa tam o piosence „Gliny” – a była to piosenka o tyle niezwykła, że Trawnik nagrał ją do czołówki programu telewizyjnego, którego tematem była dobroć, łagodność, grzeczność i niezwykle wysoki poziom intelektualny zarówno policji jako całości, jak i każdego funkcjonariusza z osobna.

  A gdybyście przysnęli i słuchali jeszcze w 35 minucie, to usłyszycie tam początek nagranej w trudnych warunkach akustycznych rozmowy z Ewą Braun. Ucina się ona dość nagle, bo kaseta się skończyła.

1996 rok…

Przepraszam, wzruszyłem się. Były to bowiem takie piękne czasy… Ja byłem istnym guru miejscowego środowiska niezależnego, osobą wprost uwielbianą i bardzo szanowaną przez wszystkich związanych z jakąkolwiek działalnością podziemną…

Chłopaki z Ewy Braun też z łezką w oku wspominali gdzieś nasze spotkanie w Opolu. Dokończenie rozmowy z nimi wyemitowałem 17 marca. I to właśnie w tej Studni Igor Pietrzykowski zjawił się z Diamandą Galas we własnej osobie.

Studnia z 31 marca to przede wszystkim „Radio Sivy”, miks dziwnych i w większości nie nadających się do słuchania dźwięków pochodzących głównie od słuchaczy. A z 14 kwietnia została mi tylko rozmowa z opolskimi punkami pobitymi przez skinów. Parę miesięcy temu miłą niespodziankę zrobił mi jeden z nich, Koszmar, który odezwał się do mnie z dalekiego świata.