Fuszerki budowlańców i mieszkania nie nadające się do mieszkania były w PRL-u tak powszechne, że narzekano na nie właściwie tylko pro forma. Już w piosence Zofii Grabińskiej z 1956 r. młodzi małżonkowie cieszą się, że w nowym domu nic nie działa: „Po schodach tup tup tup, bo winda wciąż jak słup… Do wody róże wstaw, brak wody, ach… Okna jakoś domkniemy, monter zreperuje gaz… Za wąskie drzwi ciut ciut, mówiłam, żebyś schudł… Jedno pociesza nas: rakiety rychły start na jedną z gwiazd” (rok później ZSRR wystrzeli na orbitę Sputnika). Ta głęboko buddyjska postawa akceptująca kosmiczny porządek świata nawet, gdy oznacza on kosmiczny bałagan w mieszkaniu, potwierdzi się w 1973 r., kiedy reporter „Przemian” spędzi jeden „dzień przyjęć” w gabinecie prezesa Kieleckiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Opisze m. in. przypadek Zofii S. co roku przychodzącej dopłacać do mieszkania, którego jeszcze nie otrzymała, a które z roku na rok drożeje. Kiedy prezes na pożegnanie dodaje jej otuchy słowami: „Proszę być dobrej myśli, jeszcze w grudniu przyjdzie pani ze skargą na usterki”, trudno wyobrazić go sobie inaczej, niż jako Gustawa Lutkiewicza, który grał prezesa u Barei. Inną petentkę, która już się wprowadziła do m-2, prezes zapytał, jak się mieszka. Odpowiedź brzmiała: „Na razie mamy kłopoty z drzwiami, oknami i podłogą, ale jesteśmy szczęśliwi, bo jesteśmy u siebie”.
Elżbieta Cebula po odwiedzinach przyjaciółki w Bytomiu w 1956 r. była w takim szoku, że nawet „rakiety rychły start” nie złagodził przykrych wrażeń. Podzieliła się nimi w liście do „Przyjaciółki”: „Gdy kładłyśmy się spać, koleżanka zamknęła okna. Po długich moich perswazjach zostawiła okna otwarte. (…) Owej nocy zabiłyśmy 6 myszy w łóżkach i dwie na firankach. Gdy pada deszcz albo gdy jest wiatr, w kuchni nie chce się wcale palić i dym bucha z komina do mieszkania. Z sufitu natomiast ciurkiem leje się woda tak, że mieszkanie zamienia się w staw i można łowić ryby. Balkon jest dziurawy, ledwo wisi i grozi zawaleniem”.
Walka z własnym nieprzytulnym gniazdkiem była nieraz walką o życie. Kronika Filmowa z 1962 r., pokazując nowe mieszkanie w bloku, niepokoiła się: „Łazienka gazowa, trumienka gotowa. Nie wiadomo tylko, czy najpierw nastąpi wybuch, czy też przedtem woda zaleje cały lokal”. „Myślę czasem o samobójstwie” – zwierzał się „Głosowi Koszalińskiemu” w 1973 r. 78-latek, któremu dwa lata wcześniej w związku z „nadmetrażem” przymusowo dokwaterowano lokatorów. Lokatorzy jak lokatorzy: „Piją, libacje urządzają, a z kuchni co i raz coś ginie. Droga Redakcjo – nie mogę całą noc pilnować kawałka kiełbasy czy chleba”. A uczestniczka konkursu pamiętnikarskiego „Robotnicze losy” wspominała wspólne mieszkanie z córką i zięciem: „Oboje moi »sublokatorzy« palili dużo, nawet w nocy. (…) W końcu doszło do rękoczynów. Zaczęło się od złamania palca podczas wydzierania mi z ręki listu nie do nich adresowanego (…) a kiedy podczas remontu próbowałam ocalić rodzinną pamiątkę – portret męża, który wisiał w pokoju, zostałam dotkliwie pobita i wrzucona pod maszynę do szycia, w wyniku czego doznałam wstrząsu mózgu”.
Wielką życiową przegraną stanowiło zamieszkiwanie w Krakowie przy ul. Wygranej 4, przynajmniej w latach 70. „Dziennik Polski” informował: „Od przeszło trzech miesięcy zatkane są oba piony, w związku z czym fekalia z ustępów wylewają się na piętra, ponieważ w tym domu na każdym półpiętrze na balkonach są dwa ustępy, używane przez cztery rodziny”. Na miejsce katastrofy wysłano red. Antoniego Kowalskiego – niestety bez fotografa, w związku z czym kwestię dwóch ustępów na każdym balkonie musimy pozostawić wyobraźni. Reporterski zwiad wykazał, że mieszkańcy odmalowali rzeczywistość w nazbyt brązowych barwach. Np. mieszkańcy drugiego piętra mogli po nim spacerować suchą stopą, „ponieważ poziom w przewodach kanalizacyjnych jeszcze do nich nie doszedł, tak że na schody się nie wylewało. Po kostki było na parterze i między nim a pierwszym piętrem”.
Białoszewski w Chamowie opisał swoje pierwsze dni w mrówkowcu na Saskiej Kępie w 1975 r. Także wizytę „wstrzeliwaczo-uszczelniacza”, który miał przyjść z zamkowstawiaczem, ale przyszedł sam, bo kumpel „widocznie sobie popił”. „Umówiłem się na zamek jutro. Bo ten jedyny dotychczasowy obluzował się i wczoraj nie bardzo chciał mi się zamknąć. Drzwi po obiciu blachą gorzej się otwierają. (…) Zepsuł się do reszty rezerwuar w łazience. (…) Wczoraj nagle nie było wody. Dobrze, że miałem w butelkach, do picia”.
W Filipie z konopi (Józefa Gębskiego, nie Barei), ankieter zadaje mieszkańcom pytanie: „Czy państwo zmieniliście coś w mieszkaniu?” „Tak: przestawiliśmy łazienkę, przesunęliśmy licznik, zmieniliśmy podłogę, zburzyliśmy jedną ściankę, postawiliśmy nową i zamurowaliśmy otwory wentylacyjne”. „A co by pani jeszcze chciała zmienić w mieszkaniu?” „Mieszkanie”.
Można by pomyśleć, że co jak co, ale przesunięty licznik w tym dialogu musiał wymyślić scenarzysta. Jednak niekoniecznie. Mieszkańców nowego bloku w Kielcach pytała o to samo w 1983 r. Irena Jarosz, znowu z „Przemian”: „Przestawiłem ściankę korytarza i mam teraz mieszkanie rozkładowe. Nic się nie zawaliło”. „Drzwi, jak się otworzy wejściowe i te do łazienki i jak się klamki zaczepią, to ani gościa wypuścić, ani się zamknąć w przybytku”. „Licznik gazowy rozbijał wchodzącemu głowę, więc przestawiłem przy okazji likwidacji kilku metrów zbędnego orurowania gazowego. Teraz chyba będę kuć sufit, bo idealny regał Goleniów trochę za wysoki”.