W poniższym tekście nazwiska niektórych osób zostały na ich prośbę zmienione.
.
16 lutego 2019 r. zadzwonił do mnie Roman Honet. Powitałem go żartobliwie, ale żartem, w którym ukryte było gorzkie ziarenko Prawdy. Okrzykiem „Tjulahopp tjulahej” umilała nam rozmowę Pippi, którą mam ustawioną jako sygnał powiadomień.
Do ratowania twarzy namawiałem wtedy Honeta w związku z jego pracą dla dyrektora tzw. instytutu literatury, Marii Ruszara, w ramach której Honet redagował dział poezji w rządowym „Napisie”, późniejszym „Nowym Napisie”. Przy czym „redagował” to mało powiedziane. Jego ówczesną działalność przypomniała właśnie Antonina Tosiek w „Dialogu Puzyny. Przejętych”, całej księdze poświęconej instytucjom zawłaszczonym przez pisiorstwo w ostatnich latach:
Do publikowania w nowopowstającym czasopiśmie zachęcał między innymi jeden z jego przyszłych redaktorów, ceniony i wielokrotnie nagradzany poeta nurtu, jak go nazwał Marian Stala, „ośmielonej wyobraźni”, który zapraszał znajomych twórców (w tak niewielkim środowisku naprawdę trudno się nie znać) do współpracy z pismem wydawanym przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne. Wtedy ani o ILu, ani o Józefie Marii Ruszarze nie było ponoć mowy. Miał powstać nowy tytuł publikujący najnowszą polską literaturę. W dodatku oferować hojne, znacznie przewyższające możliwości innych czasopism literackich, wynagrodzenia. A ówczesne stawki, co podkreślają wszyscy moi rozmówcy i rozmówczynie, brzmiały wtedy bardziej jak żart z ich płytkich kieszeni niż realne kwoty; słynne pięćset złotych za publikację jednego wiersza, dwa tysiące za publikację opowiadania, tysiąc trzysta za tekst krytyczny itp. Kiedy po kilku miesiącach ujawniono, co to faktycznie za instytucja i kto ma stanąć na jej czele, większość rozpoznawalnych nazwisk w środowisku literackim zdecydowało się na bojkot działań Instytutu. Sprawa od początku, ze względu na profil pisma oraz skład pierwszej redakcji, angażowała jednak poetki i poetów. Ktoś pisał, że czuje się oszukany, ktoś inny tłumaczył, że nie sprawdzał z kim podpisywał umowę na publikację wierszy w „Nowym Napisie”, bo przecież papier pod nos podsuwał dobry kolega.
Właśnie artykuł Tosiek skłania mnie do zebrania tutaj stosunkowo świeżych wspomnień związanych z Honetem, ale też z Ruszarem, który jest bohaterem jej tekstu, a przedmiotem szczególnego zainteresowania złe traktowanie przezeń podwładnych. Autorka przypisuje dyrkowi stworzenie w IL atmosfery terroru: mobbing, agresję fizyczną i słowną wobec pracowników, grożenie pobiciem, „zachowania mające znamiona molestowania”, „przekraczanie granic intymnych”, upokarzanie, ponadto naruszanie zasad finansowania, zaniki pamięci, megalomanię, wreszcie zapędy cenzorskie. Informacje o tych praktykach i cechach Ruszara otrzymała, jak pisze, od kilkanaściorga byłych i obecnych pracowników IL. Czy był wśród nich Honet, nie wiem i wątpię; w każdym razie żaden z nich nie odważył się wystąpić pod nazwiskiem, nawet ci, którzy odeszli z IL, boją się długich rąk Ruszara. W jednym zdaniu informuje Tosiek, że zażądali oni i anonimizacji, i autoryzacji anonimowych wypowiedzi: „Zależy im na zachowaniu anonimowości oraz autoryzacji całości tekstu. Boją się możliwych konsekwencji”. Ta niestosowana dotąd praktyka dziwi, ale przestaje dziwić, jeśli się weźmie pod uwagę gehennę, przez jaką rozmówcy Tosiek przeszli. Instytut Ruszara nie spełnia może wszystkich wymogów definicji obozu śmierci, ale wymogi obozu pracy przymusowej na pewno. Dyrektor dyktator zmusił swoje ofiary do podjęcia pracy w IL, wykorzystując ich trudną sytuację materialną. „Komuś kończyło się stypendium doktoranckie i szukał dodatkowego źródła dochodu na kilka miesięcy, komu innemu zachorowała bliska osoba i dziennikarska pensja przestała wystarczać na leczenie” – pisze autorka. Ruszar lubował się w doprowadzaniu swych ofiar do płaczu. Niczym w kazamatach UB szlochy ofiar mieszały się z wrzaskiem oprawcy: „ściany siedziby przy ulicy Smoleńsk nie są na tyle grube, żeby wygłuszyć dyrektorskie krzyki”. Uczestnicy wielogodzinnych, przymusowych seansów tortur, nazywanych dla niepoznaki kolegiami redakcyjnymi, „po ich skończeniu zasypiają z psychicznego wycieńczenia, inni sięgają po alkohol, ktoś jeszcze inny zwykł wychodzić z Instytutu na zimny prysznic w pobliskim mieszkaniu znajomego”. A to jeszcze nic, bo niektóre pracowniczki „miały paść ofiarami aktów jeszcze poważniejszych, nienagłaśnianych i niezgłaszanych z obawy przed ośmieszeniem oraz gniewem JMR”. W każdej chwili ofiary Ruszara muszą drżeć o życie, co potwierdza „powtarzana mi wielokrotnie anegdota z kolegium redakcyjnego, podczas którego JMR złożył dłonie w pistolet i kazał swoim pracownikom uważać, bo »w życiu więcej osób zastrzelił niż zwolnił«”. Jeszcze teraz, kiedy ofiary Ruszara opowiadają o tym Tosiek, „Pojawią się łzy, trzęsą się ręce”. Jedna z ofiar mówi: „przepracowuję te doświadczenia z pomocą psychiatry”.
Ja również bardzo się boję Marii Ruszara, też mi się trzęsą ręce, mimo to przyznaję otwarcie: nazywam się Jacek Podsiadło. Swym bezprzykładnym poświęceniem pragnę dać przykład pokrzywdzonym zarówno przez Ruszara, jak i przez los, i wysłać sygnał: nie lękajcie się! Razom nas bahato! We shall overcome! Musimy stanąć w prawdzie, bo cóż warte jest życie, gdy nie ma w nim za grosz godności! Wiem, że są wśród Was ludzie odważni do szaleństwa, Tosiek nie ukrywa przecież, że „kilka osób – niezależnie od siebie – podejmowało już próby kontaktu z mediami, a nawet planowało złożenie pozwu zbiorowego przeciwko JMR”!!! Let’s do it! Pójdźmy za ciosem! Podejmijmy jeszcze jedną próbę kontaktu z mediami! Jeszcze Polska nie zginęła!
Zanonimizowany przez Tosiek jako „ceniony i wielokrotnie nagradzany poeta” Roman Honet był moim dobrym kolegą od 2015 r., poznaliśmy się przy okazji przyznania nam ex aequo Nagrody Szymborskiej. Lubiłem jego styl bycia, ceniłem wiersze, intrygowała mnie zagadkowa sprawa wymyślenia sobie przez niego nowej osobowości (Roman Honet to pseudonim lub nazwisko przybrane, kiedyś był Maciejem o zupełnie innym nazwisku). Nazajutrz po wręczeniu Szymborskiej odwiozłem go do jego rodzinnego miasteczka i był to ostatni raz, kiedy widziałem go trzeźwego. Ale spotykaliśmy się później bardzo rzadko i to, że wyobraźnię swą ośmielał najchętniej wódką, przeszkadzało mi tylko podczas wspólnych ponagrodowych spotkań autorskich, kiedy dochodziło do sytuacji w oczywisty sposób niezręcznych.
W 2018 r. zaczęły do mnie docierać sygnały od wspólnych krakowskich znajomych, m. in. od Maćka Miłkowskiego, że z Honetem jest źle. Że zawala kolejne spotkania. Że widuje się go na ulicach w stanie całkowitego upojenia. Że trzeba go ratować. Że nikt nie ma pomysłu, jak.
Postanowiliśmy z Maćkiem i Łukaszem Jaroszem spróbować nakłonić Honeta do odwyku. Mój udział w tej próbie z konieczności musiał być zdalny, a więc i symboliczny. Wiele nie mogłem zrobić, ale podczas rozmów telefonicznych namawiałem go do zerwania z alkoholem, podjęcia terapii, zachwalałem dobre strony życia bez nałogów, podtrzymywałem na duchu i takie tam. Przez krótki czas wydawało mi się, że to przynosi skutek, Honet dał mi nawet słowo, że podejmie terapię, ale niebawem nasze rozmowy telefoniczne stały się sztampowe: Roman lubił dzwonić do mnie po pijaku i bełkotliwie chwalić się, jak długo już nie pije.
Zanim przytoczę naszą rozmowę wcześniejszą od tej przywołanej na wstępie, niezbędnych jest kilka uwag wyjaśniających m. in., na jakim etapie swej degradacji znajdowała się wtedy nasza narodowa literatura. I proszę wybaczyć, ale muszę tu zastosować narrację á la Stierlitz.
Jest 25 stycznia 2019 r. Rano na stronie Wyborczej pojawia się artykuł Grzegorza Nurka o powołaniu przez Glińskiego instytutu tzw. literatury i pisma „Napis” (https://wyborcza.pl/7,75517,24397332,po-co-glinski-powoluje-instytut-lilteratury-przyszly-szef-il.html). Artykuł zaczyna się cytatem z Marii Ruszara: „Skupimy się na integracji środowiska pisarzy i podnoszeniu kompetencji czytelniczych. Wykluczeni ze współpracy będą tylko ci, którzy sami się wykluczą”. Sprawdzam swoją pocztę z tego dnia i widzę, że zaraz po trzynastej wysłałem mail do Ruszara, którego treść wrzuciłem też od razu na swój profil Fb: „W związku z Pańską wypowiedzią prasową dotyczącą współpracy pisarzy z periodykiem »Napis« i brzmiącą »Wykluczeni będą tylko ci, którzy sami się wykluczą. Ktoś nie będzie chciał z nami współpracować? Trudno, nikogo do niczego nie można zmusić«, niniejszym pismem dokonuję takiego samowykluczenia. Piszę do Pana już w kilka godzin po publikacji tej wypowiedzi, gdyż chciałbym być wykluczony w pierwszej kolejności. Jednocześnie proszę o odpowiedź, czy dobrze zrozumiałem, iż wykluczając się z grona autorów współpracujących z ww. periodykiem można się jednocześnie wykluczyć z grona autorów współpracujących z Instytutem Literatury, oraz że pisarze, którzy się wykluczą, nie będą okradani ze swej twórczości poprzez jej publikację bez ich zgody”. Napisałem tak, gdyż mam niezwykły dar przewidywania i tak jak kiedyś przewidziałem pojawienie się moim życiu wzmiankowanej w przytoczonej rozmowie krowy, tak samo domyślałem się, że pojawi się kiedyś w tym życiu bzdetopisarz w rodzaju Tomasza Dalasińskiego, który będzie chciał sprzedać i sprzeda Ruszarowi bzdety na temat mojej twórczości wraz z obszernymi z niej cytatami.
Widzę też, że tego samego dnia wpół do jedenastej odesłałem odpowiedniej pani Marioli umowę związaną z udziałem w poświęconym Szymborskiej wieczorku „Portrety z pamięci”, zaplanowanym na 3 lutego, gdzie wśród siedmiorga autorów mamy się też pojawić obaj z Honetem. I tego samego dnia wieczorem dzwoni do mnie właśnie on.
Teraz UWAGA, bo powtórzę to tylko dwa razy! Chociaż szybko reaguję, kiedy mnie zirytuje osobnik pokroju Ruszara, w tzw. życiu literackim uczestniczę z doskoku i nie zawsze wiem, czym tzw. środowisko literackie żyje. I kiedy Honet do mnie dzwoni, to ja, już zły na Ruszara, jeszcze NIE WIEM, że to Honet podstępnie nagania mu autorów do rządowej gazetki. To bardzo ważne dla zrozumienia licznych nieporozumień, jakie w tej rozmowie wystąpią. Tym liczniejszych, że mowa Honeta jest niewyraźna i w jej trakcie nie rozumiałem niektórych wypowiedzi, które teraz udało mi się odcyfrować. Powtarzam: odbieram telefon od Honeta, który jest dla mnie tylko chorym kolegą po piórze, dopiero zaczynam go namawiać na terapię, nic nie wiem o jego współpracy z Ruszarem i nie wszystko z jego kwestii łapię z przyczyn artykulacyjnych, moje wypowiedzi kursywą.
– Tak, widzimy się niedługo! Trzeciego lutego!
– Na to wychodzi.
– Bardzo się cieszę.
– I ja również. Zobaczę ciebie, Jarosza…
– Szymborską…
– No, Szymborskiej już nie zobaczymy.
– No tak. Co tam?
– (bełkotliwie) Widzę, że się [wkurwiłeś?] na ten „Napis”, bo mi [nieczytelne] przesłała.
– Jeszcze raz?
– No, [nieczytelne] mi przesłała twoje pismo.
– A, mojego mejla! Do pana, jak mu tam… Ruszara, tak.
– Do Ruszara, no. Ja niestety nie mam facebooka, więc jestem pozbawiony pewnych wiadomości. I w sumie słusznie, że się wkurwiłeś. Ja go też nie lubię.
– E, ja go nie znam w ogóle. Tylko powiedział, że można się wykluczać, bo to o to chodziło, to się wykluczyłem. Bardzo przyjemnie jest wykluczyć się samemu zanim cię wykluczą. Takie jest moje zdanie.
– A moje zdanie jest takie, które jest zgodne ze zdaniem Xymeny Zaniewskiej, bo Xymena powiedziała: „Romek, zostań tam jak najdłużej i rozdaj jak najwięcej kasy znajomym. A potem się stamtąd ewakuuj”.
– Tak, yyy… Będziesz rozdawał kasę trzeciego lutego?
– Słucham?
– Będziesz rozdawał kasę trzeciego lutego?
– (po dłuższej chwili) Trzeciego lutego no to jest to spotkanie, no to, stary…
– Bo mówisz trochę niewyraźnie, i ja też zresztą, w związku z tym występują takie drobne nieporozumienia…
– Dobra, to ci powiem!
– Powiedz mi.
– Nie będę rozdawał kasy, ponieważ trzeciego lutego to będzie w ogóle robił kto inny to całe spotkanie.
– Tak. A kto ci powiedział „Zostań jak najdłużej i rozdawaj kasę”?
– Xymena Zaniewska.
– Ale kiedy tak powiedziała? Że kiedy tak masz zrobić?
– Tylko nie możesz jej tego powiedzieć, bo ona się z tego wycofała.
– Ja wszystko mówię Xymenie.
– Tak?!
– Tak, no niestety. Przyjaźnimy się…
– Taki jesteś cwany, po prostu, no, myślałem, że włożę kamień do studni, a ty wszystko mówisz Xymenie, kurde balans…
– A ile my z Xymeną o tobie rozmawiamy!
– Dobra, dobra, dobra…
– Wiesz, jak ona się przejmuje tym, że ty pijesz alkohol? Aż ja się zacząłem przejmować po niej.
– Yhm…
– No tak, tak, tak! Ona się bardzo troszczy o ciebie! I Jarosz też się troszczy o ciebie, i boją się wręcz o ciebie!
– Nooo… Cieszy mnie ta bojaźń.
– O, ładne słowo: bojaźń. Krótko mówiąc, musimy w Krakowie porozmawiać.
– Będziemy rozmawiali… Ruszara, tak zwanego Ruszara, nie ruszymy…
– E, zobaczymy co się da zrobić, jak tam się potoczy…
– E, gówno… Dużo ludzi mu odmawia, wiesz, tekstów.
– No, mam nadzieję!
– (bardzo smutnym tonem) Śliwka odmówił, Siwczyk odmówił, Melecki odmówił… Hm…
– No to dobrze.
– Co ja mam, zadzwonić do Świetlickiego i powiedzieć: Marcin, daj? Marcin też odmówi!
– Komu odmówili, Ruszarowi czy tobie?! Bo już teraz nie rozumiem.
– No… Na przykład mnie.
– Śliwka, Siwczyk, Melecki, komu odmówili? Tobie czy Ruszarowi?
– Yyy… Oni się wyrazili niezmiernie ładnie, Romek, my sobie tutaj procedujemy i nie bierz tego do siebie, ale nie chcę w tym piśmie publikować.
– Aha. A w jakim piśmie?
– No, w „Napij sie”.
– To ty pracujesz w „Napisie” teraz?!
– Ee, pracuję… Nawet nie mam umowy, chłopie.
– KOLABORUJESZ Z NIMI?!!! Ooo, koń… Koniec rozmowy w ogóle! Jak się tam, yyy, tego, wy… wy… wy… wy… wy… Noo… Samowyzwolisz, yyy, samozablokujesz, yyy, samowykluczysz, to wtedy możemy porozmawiać. No nie! Wąż na moim własnym łonie wyhodowany, wiesz, nie spodziewałem się tego po tobie…
– No więc ci mówię, że nie mam z nimi umowy. Okej? Pracuję na czarno.
– Ale kolaborujesz na czarno! Z reżimową gadzinówką, no nie, no nie mogę, sorry, muszę ochłonąć, muszę kończyć!
– No ale Jacku, nie sposób nie kolaborować na czarno, na litość boską!
– Sposób, sposób. Przemyśl to sobie, w Krakowie porozmawiamy.
– Dobrze.
.
Zacząłem wypytywać znajomych o jego pracę dla Ruszara i wszystko się, niestety, potwierdziło. Przed zaprzedaniem duszy diabłu mój – coraz bardziej ex – kolega chyba nawet przeżywał jakieś rozterki moralne, bo radził się co bliższych przyjaciół, czy brać tę robotę. Zwierzał się im, że ma propozycję objęcia dobrze płatnego etatu w redakcji nowego pisma literackiego, finansowanego przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne (wykorzystywał tu fakt urzędowania przez pewien czas we wspólnej siedzibie PWM i IL), żalił się, że ma już swoje lata, że nigdy nie miał etatu, a przydałby się itp. Kiedy przyjaciele mówili: bierz, nie zastanawiaj się! – wprowadzał ich głębiej w swoje rozterki i mówił: no ale wiecie, tam podobno będą też publikować prawicowych autorów… Tak właśnie powiedział m. in. Xymenie Zaniewskiej, która – nie mając pojęcia, że chodzi o pismo Glińskiego i Ruszara, a uważając Honeta za przyzwoitego – rzeczywiście poradziła mu, żeby w nowym piśmie się zamelinował, wyciągnął jak najwięcej kasy dla siebie i znajomych, a jak nie da się tam wytrzymać, to żeby dał drapaka. Niektórym zwierzał się, mówiąc prawie całą prawdę, a wtedy słyszał zazwyczaj: „czyś ty ochujał?!”, „jak ci nie wstyd?!” itp.
Pozyskując potem poetki i poetów dla Ruszara, zwykł wybiórczo się powoływać na tych przyjaciół, którzy radzili mu się tam na krótko zainstalować, całkowicie przemilczając opinie tych, którzy go pytali, czy ochujał. Namówiwszy kogoś, natychmiast powoływał się na jego zgodę w rozmowie z kolejną ofiarą, czym usypiał jej czujność. Wielu było autorów, którzy już wyrazili zgodę i nawet dali Honetowi wiersze, które potem wycofywali, kiedy się połapali w jego intrydze. Ponieważ Ruszar bardzo chętnie i bardzo szybko (z góry!) płacił, zdarzało się też, że ktoś, kto zorientował się za późno, nie mógł już wycofać swojej zgody, bo najzwyczajniej w świecie przejadł już honorarium, które musiałby zwrócić.
Dowiedziawszy się o tej drugiej twarzy Honeta, nie wiedziałem, co dalej robić z przyjaźnią, która tak nagle okazała się tak trudna. Gardziłem Honetem jako pisiorskim agentem podstępnie naciągającym przyjaciół, ale nie przestawałem mu współczuć jako choremu człowiekowi. Kiedy Maria Ruszar odpisał mi m. in.: „poetom wybacza się wiele, na przykład oświadczenia, że się zemszczą za publikację ich wierszy (chociaż niczego się nie opublikowało), bo autopromocja kieruje się własnymi prawami. A skromny robotnik w ogrodzie kultury pełni swoją misję z pokorą i to nie od dzisiaj”, napisałem do niego ponownie: „Pański naganiacz, Roman Honet, powinien dysponować pełną listą autorów, którzy przyjęli od niego zaproszenie, a wycofali się dopiero, kiedy dowiedzieli się, kto i co za nim stoi. Przepraszam, że użyję wyrażenia kolokwialnego, ale w środowisku pisarzy często tak się właśnie mówi. Wie Pan chyba, że Honet, kaperując twórców, stosuje nieetyczną metodę na tzw. »pizdę«?”. Kiedy więc dwa dni przed „Portretami z pamięci” w Krakowie Honet znów do mnie zadzwonił, rozmowę zaczął tak:
– Ja ci chciałem powiedzieć, że widzę, że tam robicie huru-buru, no, ja się tam przewijam ale podchodzę do tego z humorem, trochę, wybacz, z ignorancją… No, cóż… Zrobiłem wszystko, co mogłem zrobić, żeby Ruszar, który miał już następny list do ciebie gotowy, żeby go, kurwa, nie wysyłał. Przepraszam za słowo.
– Yyyyy… No, jakby to powiedzieć…
– Był to głupi list. Naprawdę!
– No, ja się domyślam. Innego od niego nie dostałem na razie i też innego się nie spodziewam…
– No i nie dostaniesz stary, nikt nie dostawał.
– Yyy, słuchaj… Kraków. O której będziesz w Krakowie w niedzielę?
[Tu następuje dłuższa sekwencja umawiania się na spotkanie, którą pomijam].
– No to fajnie, lepiej gadać w cztery oczy niż przez telefon.
– No… Ale nie przejmuj się, proceduj dalej swoje…
– Nie, ja się nie przejmuję…
– Ja tutaj powstrzymałem tego, tego szalonego, to jest szalony człowiek, to już jest, wiesz, albo jakiś zespół otępienny, albo chęć zostania na stare lata Michaelem Jacksonem, Freddie’m Mercury’m, [nieczytelne], nie wiem kurwa kim…
– A widziałem, że okulary to ma takie dziwne na zdjęciach, no ale dobra…
– Widziałeś okulary, ale nie widziałeś jeszcze jego butów i skarpetek.
– (po chwili rechotu) Ja się nie przejmuję, dlatego że mam, wydaje mi się, pełną jasność widzenia, jak się sprawy mają, bo wiesz…
[Tu następują dłuższe wyjaśnienia, że podczas ostatniej rozmowy z Honetem nie wiedziałem jeszcze o jego służbie Ruszarowi, potem także obustronne zapewnienia, że traktuję Honeta jak młodszego brata a on mnie jak starszego, potem wreszcie zgoda, że moje nieprzychylne opinie w korespondencji z Ruszarem będziemy traktować jak właśnie braterskiego klapsa. No i zaczynam też uprzedzać Honeta, że będę go próbował namówić do zerwania nie tylko z alkoholem, ale też z pisiorami].
– Zmierzam do tego, że nie mam żadnych kłopotów z tym, natomiast mam chęć się z tobą spotkać…
– A powinieneś!
– Dlaczego? Sytuacja jest całkiem jasna i…
– Dlatego, że jest to kłopotliwy człowiek.
– No tak, ale nie dla mnie. Dla mnie to on jest…
– Dla mnie jest szalenie kłopotliwy.
– No bo ty się z nim…
– Czuję, że się rozstanie zbliża…
– No do tego właśnie zmierzam, Romku, […] właśnie dlatego chcę z tobą porozmawiać, żeby nasza przyjaźń przetrwała, bo nie potrafię się za długo przyjaźnić z kimś, kto współpracuje z takimi tutaj, prawdaż, pismami…
– Jest ona ważniejsza dla mnie niż współpraca z „Napisem”, mam naszą przyjaźń-znajomość na myśli i absolutnie tego, co napisałeś, nie biorę do siebie personalnie, nie odnoszę do siebie osobiście, natomiast rozumiem, że musiałeś znaleźć pewne poparcie dla swoich argumentów, dla swojego dowcipnego, frasobliwego, świetnego języka. […]
– Spodziewasz się być trzeźwy o tej siedemnastej? Przepraszam, że tak pytam wprost…
– Eee, ja już od miesięcy nie miałem w ustach grama alkoholu.
– (przez śmiech) Trzy dni temu…
– To już nie moje lata, człowieku, nie moje lata!
– Trzy dni temu, jak do mnie dzwoniłeś, byłeś narąbany jak szpak!
– Ooo, wypraszam sobie!
[Tu znowu dłuższa sekwencja jałowych sporów: on zapewnia, że nie pije, ja zapewniam, że wiem, że pije].
– Może spotkamy się w Krakowie o wcześniejszej porze, ale żebyśmy byli trzeźwi obaj?
– No, ja mówię za siebie, że oczywiście. […] A na tego oszołoma to uważaj, mówię ci, bo to jest człowiek niezrównoważony, chyba, nie wiem, lekarstwa mu żona zmienia, bo żona jest lekarką…
– Myślisz, że może mi wbić nóż w serce?
– (w zadumie) Powoli, powoli… Myślę, że może.
– Bo tego, w pojedynku intelektualnym z nim czuję się górą, nie lękam się tego, natomiast…
– I słusznie.
– Tak, natomiast z wariatami to wiadomo… Wiadomo, że nic nie wiadomo! Dobra. Na razie on mi tylko odpisał, że dziękuje za list i nie planuję kontynuowania korespondencji, chociaż chciałbym, żeby mi obiecał, że nie będzie mojego nazwiska szargał w tym „Napisie”, no ale trudno.
– Ja go o to prosiłem.
– (śmiech)
– Żeby ci tak napisał, jak ci napisał, prosiłem go też o to, żeby ciebie nie tykał, nie poniewierał, tak?
– Tak, tak, tak, o, o, o!
– Ale tego już oczywiście nie dostałeś i to jest właśnie natura Józefa Marii Ruszara.
– Dobrze, okej, to jesteśmy umówieni w Kra…
– Dobrze, że nie Maryi, no ale…
– Dobrze, że nie Maryi niepokalanie poczętej. Yyy, niepokalanego poczęcia, tak się mówi.
.
Z rozmowy w Krakowie nic nie wyszło. Na spotkanie “Portrety z pamięci” Honet dowlókł się w stanie na tyle dobrym, że wystarczyło go wyprosić, a nie było trzeba wynosić. Przez długi czas jego alkoholizm był tajemnicą poliszynela i jego parasolem ochronnym. Podobno nie wypadało publicznie mówić o wstydliwej chorobie kolegi, nawet jeśli w sposób niezwykle trzeźwy wykorzystywał swą słabość do niecnych celów. Marta Podgórnik pouczała mnie, że trzeba go „zostawić z jego demonami”. Dziś parasol można już złożyć, bo Honet sam mówi o swojej chorobie, np. zaraz na początku wywiadu udzielonego pod koniec 2022 magazynowi „biBLioteka” powiedział: „tak zatraciłem się w nałogu alkoholowym, krzyżowym, ponieważ brałem także benzodiazepiny, że właściwie prawie nic nie pisałem, niemal zapiłem się na śmierć, dopiero po kilkutygodniowej terapii w ośrodku terapii alkoholizmu mogłem wrócić. Do życia i pisania”. Spodziewam się, że mimo to i tak pojawią się głosy, że nie powinienem ani mówić o cudzej chorobie, ani publikować prywatnych rozmów. Proszę, aby przed ich podjęciem wziąć pod uwagę następującą argumentację.
Chory na alkoholizm Roman Honet był wystarczająco zdrowy, żeby brać udział w grafomańskich debatach o dupie Maryny zwanej na folwarku Ruszara „ars poetiką” i tak właśnie odmienianej, okłamywać jednych i oczerniać drugich przyjaciół, udawać rozterki moralne i brać order „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” na klatę, a jednocześnie był wystarczająco chory, żeby nie brać na klatę swojej sprzedajności, wystarczająco chory, żeby mu to wszystko wybaczać, kryć jego liczne niedyspozycje i żeby o jego chorobie nie mówić, bo chory. Jest dla mnie oczywiste, że kupienie sobie takiego redaktora jak Honet było i po dziś dzień jest dla Ruszara niezwykle wygodne. Pozostał na swój sposób nietykalny. Jego prywatnych wypowiedzi związanych ze służbą u Ruszara dotąd nie ujawniałem, chociaż mieliśmy do czynienia z przykrą nie tylko dla mnie zasłoną dymną: bardzo bym chciał uzyskać opinię redaktora działu poezji „Napisu” na temat warunków pracy dla tej literackiej popłuczynówki, jego licznych kłamstw wobec koleżanek i kolegów po piórze etc. Ale ilekroć z Honetem rozmawiałem, był on, także w godzinach powszechnie uznawanych za godziny pracy, najebany, zatem gdybym te wypowiedzi opublikował, internetowe sikorki i wróble zadziobałyby mnie, że ośmielam się cytować człowieka, o którym wszyscy wiedzą, jak bardzo jest chory i jak wstydliwa jest to choroba. To też był element taktyki Honeta-werbownika: nie znam przypadku, aby odbył z kimś rozmowę służbową typu szanowny panie, jako redaktor działu poetyckiego w „Napisie” chcę panu zaproponować publikację itd., zawsze były to rozmowy prywatne, kumpelskie, konfidencjonalne, często inicjowane po pijaku: wiesz, jest okazja dostać niezłą kasę za parę wierszy i bzdurny występ przed kamerą, no i wiesz, byłbyś w niezłym towarzystwie: Aśka Mueller się zgodziła, Edek Pasewicz się zgodził, będzie Maja Staśko, będzie Natalia Malek… Jednocześnie w prywatnych rozmowach ze mną Honet uporczywie ostrzegał mnie przed Ruszarem, o którego sam nigdy nie pytałem, jako osobnikiem naprawdę niezrównoważonym, szalonym i niebezpiecznym. Jak w powyższej rozmowie, podczas której przekonany, że mówimy o metaforycznym i odbywającym się na gruncie sporów werbalnych „wbijaniu noża”, jestem przez niego wyprowadzany z błędu. Trudno mi milczeć o tym, kiedy jeszcze bardziej szokujące opinie podwładnych o dyrektorze i redaktorze naczelnym przytacza – anonimowo, ale w sposób uprawdopodobniony – Tosiek. Przepracowałem temat z psychiatrą, sięgnąłem po alkohol, wziąłem zimny prysznic i uznałem, że mimo ogromnego lęku mam obowiązek poinformować i o tym, że redaktorem obdarowanego potężnymi dotacjami z funduszy publicznych pisma był alkoholik, którego alkoholizm jednocześnie skrywano oraz wykorzystywano dla nieuczciwej działalności, i o tym, w jaki sposób ów redaktor wypowiadał się o redaktorze naczelnym.
I jeszcze jedno, może nawet najważniejsze, choć wspominam o tym na końcu. Jest coś takiego jak „poetycka przyjaźń”. Nazywa się jeszcze bardziej głupio niż poczta poetycka, wiem, ale ma swoją wartość, która do niedawna wydawała mi się niewymienialna na żadną inną. W całej sprawie Honeta najwięcej chyba ucierpiał Łukasz Jarosz, najbardziej wierny i do końca lojalny wobec przyjaciela-menela. Jeszcze długo po tym, jak Honet wciągnął go do szamba, Jarosz był pierwszym gotowym do pomagania mu w zerwaniu z nałogiem i złego słowa o nim nie powiedział. Był też jedynym, który – po zebraniu batów za niechlubne prezentacje u Ruszara, również ode mnie – zdecydował się opowiedzieć o sposobie działania Honeta. Kiedy to zrobił i znów odezwały się potępiające go głosy drugiej strony, pisałem do Honeta – a był już wrzesień 2019 – żeby sam zabrał głos: „Przecież rozmawialiśmy nieraz i o twoim sposobie kaperowania poetów do »Nowego Napisu«, i o działalności tego pisma i jego redaktora naczelnego, i o postawie Łukasza Jarosza. Wzywam cię, abyś publicznie opowiedział, jak było. […] Śpiesz się. Przyjaciela ci linczują”. Odpowiedział w charakterystyczny dla siebie sposób, bełkotliwie, a we fragmentach mniej bełkotliwych kłamliwie: „Było tak, że Łukasz Jarosz pisze do mnie kiedy chce. Skądinąd mógłby mnie poinformować, że nie odpowiadają mu warunki publikacji, które przedstawiłem na tyle, na ile były mi wówczas znane. Poza tym podoba mnie się Twój drobmomieszczański machiawelizm oraz nadmiar wolnego czasu, przepitolotny przez Ciebie do szczętu, z czego się dureń nauczy, a mądry ubawi”. Wkrótce, co zrozumiałe, zerwaliśmy stosunki, ale jeszcze przez długi czas Honet miewał okresowe napady epistolograficzne, o których najczęściej jako pierwszy informował mnie Jarosz („Do ciebie też pisał?”). Były to zwykle maile tradycyjnie bełkotliwe, a we fragmentach bardziej czytelnych obraźliwe lub stanowiące chyba groźbę (“przy najbliższym spotkaniu potraktuję cię jak prawdziwego mężczyznę”).
Ponieważ Honeta boję się tak samo jak Ruszara, wiadomości te były mi przykre i stworzyłem w poczcie przychodzącej filtr dla Honetowego adresu, który z automatu wysyłał mu wiadomość o treści „Spierdalaj”, jego wiadomości przenosząc od razu do kosza. Nie będę ukrywał, że z pewną dozą satysfakcji odkryłem po kilku miesiącach, nurkując w koszu w jakiejś innej sprawie, że Honet ciągle tam ze mną prowadzi polemiki.

W odpowiedzi na 27 pytań przesłanych mu przez redakcję „Dialogu Puzyny” Ruszar odpowiedział – chyba Tosiek, bo per „Pani” – m. in.: „Kocham moich wspaniałych pracowników za ich oddanie sprawie i pracowitość. To dzięki ich pracowitości, entuzjazmowi i kompetencji mamy duże osiągnięcia. Ci, którzy się nie nadawali, rzeczywiście odeszli”. Honet nie odszedł. Honet się nadawał. Honet pozostaje w ukochanym gronie. O ile rzeczywiście wyszedł z nałogu, to jego głównym demonem jest teraz Ruszar. Nie zostawiajmy ich samych.
