Zabytkowe wnętrze piwniczki dworu Miłosza w Krasnogrudzie trzeszczało w szwach i drżało w posadach, gdyśmy naprzemiennnie z Anną Piwkowską czytali wiersze w ramach sympozjonu „Pamiętanie: Miłosz – Herbert”. Anna była stonowana, taka bardziej jesienna, i umiejętnie budowała nastrój, który ja równie umiejętnie burzyłem. Przez góry literatury prowadził nas niezawodny Paweł Próchniak. Czytanie w duetach było w ogóle zasadą często wykorzystywaną podczas tego sympozjonu. Np. Marianna Kijanowska czytała z Ryszardem Krynickim. Zrobiłem im zdjęcie zza pleców Ireny Grudzińskiej-Gross.

Byłem w Krasnogrudzie pierwszy raz, toteż z żywym zainteresowaniem rozglądałem się po okolicy. Na terenie zabytkowego parku znajduje się łódź uchodźców, którzy przypłynęli nią do Włoch. Na Lampedusę. Podobno Jarosław Mikołajewski jakoś tę łódź tu ściągnął. Jest ładna i kolorowa. Stanowi pomnik uchodźców. Nietypowy, bo ruchomy. Raz tu, raz tam. Kiedy człowiek wpada na taką łódź na suchym lądzie, to musi się na chwilę zatrzymać. Zastanowić nad sobą. Czy nie jest np. wypadnięty za burtę.
Poza łodzią ukazał mi się w Krasnogrudzie Bronisław Bul Komorowski. Bo na sympozjonie był też Adam Michnik, a Bul Komorowski podobno mieszka gdzieś niedaleko, a oni się znają i chyba nawet przyjaźnią. Udawałem, że nie poznaję Bul Komorowskiego, chociaż znałem go z telewizji. Żeby nie musieć odpowiedzieć dzień dobry udawałem, że biorę go za dzika.

Zgodnie z oczekiwaniami Małgosia i Krzysztof Czyżewski okazali się przemiłymi i przesympatycznymi gospodarzami. I bardzo ciepłymi ludźmi, co nie zawsze łatwo okazać, kiedy się organizuje sympozjon na sto marudów. A oni o wszystko zadbali. I jak było czytanie wierszy późnym wieczorem pod gołym niebem, to Małgosia dopilnowała, żeby każdy lekko ubrany dostał kurtkę. Wszyscy się wymawiali, że po co, przecież jest ciepło, mamy wszak swoje sposoby rozgrzania się, a potem wszyscy bardzo dziękowali. Ja też.
Dużym zainteresowaniem zwiedzających krasnogrudzki dwór cieszy się Czesław Miłosz Za Młodu. Pełni on dyżury na ganku i zabawia turystów rozmową na różne tematy. W roli Czesława Miłosza Za Młodu występuje Paweł (ale nie Próchniak), sympatyczny zarówno jako Czesław Miłosz Za Młodu, jak też jako Paweł właściwy.
Bo to było tak, że wyskoczyłem do Sejn, do których z Krasnogrudy jest tak blisko, że grzech nie wyskoczyć. I Czesław Miłosz Za Młodu polecił mi wysoce artystyczną instalację w sejneńskiej synagodze. A ja do synagogi i tak się wybierałem. Tak że bardzo byłem ciekaw tej instalacji.


Instalacja polegała na tym, że artyści pojechali na masowe groby Żydów zamordowanych podczas wojny, na których rosną obecnie drzewa i kwiaty. Ogołocili groby z kwiatów i zrobili zdjęcia drzewom, które nazwali „świadkami Zagłady”. Za pomocą mikrofonu kontaktowego przytkniętego do pni drzew nagrali jakieś nieprzyjemne skrzypienie, które ich zdaniem jest dźwiękiem soków płynących w środku drzewa. Z kwiatków zerwanych na grobach zrobili światłoczułą emulsję. Z jej pomocą zrobili odbitki zdjęć ofiar Zagłady. To tzw. anthotypia, którą nasi artyści nazywają „w 100% zrównoważoną techniką fotograficzną, która nie wykorzystuje żadnych szkodliwych chemikaliów”. Techniką fotograficzną zrównoważoną w 257% wydaje mi się fotografia cyfrowa, która nie wykorzystuje ani kwiatków, ani chemikaliów, ale co ja się tam znam na sztuce współczesnej.


No i teraz, jak się wchodzi do synagogi, to trzeba zapłacić 15 zł, a potem można posłuchać przez słuchawki, jak nie słychać, jak drzewo niby to czerpie soki z rozkładających się zwłok. Można też obejrzeć kilkanaście niewyraźnych fotografii. Niewyraźnych, bo artystom zależało, żeby obrazy znikały w sposób imitujący ludzką pamięć. Może jestem człowiekiem bez serca, ale jakoś się nie wzruszyłem.
Na moje oko i ucho w tego rodzaju przedsięwzięciach “przywracających pamięć” za dużo jest artystowskiej egzaltacji, a za mało zdrowego rozumu. Zdaniem twórców niewyraźne zdjęcie ofiary Holokaustu wykonane za pomocą soku z kwiatków rosnących na jej grobie zawiera ślad tej ofiary „na poziomie molekularnym”. No to mydło z ludzi zawierało ten ślad na poziomie o wiele wyższym. Artyści śmiało twierdzą, że swoimi działaniami „przywracają człowieczeństwo” ofiarom.
No dobra, to teraz już wiecie, dlaczego instalacja w synagodze trochę mnie wkurzyła. Ale jest też w synagodze kącik, w którym leżą takie mini-książeczki, a w nich spisane przez dzieci opowieści dziadków i innych starych mieszkańców Sejn i okolic o dawnych czasach. Rękopisy dziecięcymi rękami uczynione. A ciekawe takie, że nie mogłem się oderwać.
W Krasnogrudzie każdy siada gdzie chce, toteż podczas panelu poświęconego owadzim nogom w ujęciu Miłosza i Herberta usiadł koło mnie Jan Maria Kłoczowski. I zaraz spytał, czy może mi coś wręczyć. Odpowiedziałem jak zawsze w takich razach, że bardzo lubię kiedy mi coś wręczają, o ile nie są to wiersze autorstwa osoby wręczającej. To był mój błąd, jam cię za wcześnie pokochała. Jan Maria Kłoczowski wydobył bowiem na światło dzienne „Album Styczniowe”, tak właśnie, przez duże S pisane. Zacząłem się wzbraniać rękami i nogami, ale było już za późno, Jan Maria napierał się i trzeba było chybiony dar przyjąć.
Jan Maria Kłoczowski prywatnie jest, zdaje się, partnerem czy nawet mężem Anny Piwkowskiej. Anna zaś nosi nazwisko po PIW-ie, w którym jest redaktorką prowadzącą. I kiedyś zaproponowała mi napisanie za trzy tysiące netto dwóch wierszy poświęconych Powstaniu Styczniowemu lub dekonstrukcji mitu tego powstania, do PIW-owskiej antologii właśnie. I ja wtedy odrzuciłem to zaproszenie, i teraz bardzo się cieszyłem, że nie wracaliśmy do tematu Powstania Styczniowego podczas naszego wieczorku poetyckiego. A tu masz.
Jak tylko wziąłem do ręki „Album Styczniowe” zrozumiałem, dlaczego Jan Maria tak bardzo chciał mi je wcisnąć. Na okładce wydrukowana jest cena: dziewięć dych. Czyli nikt tego nie kupi i trzeba wciskać gratisy, komu się da, zanim się wyda, co się wydało. A ja to już taki jestem, że jak wezmę jakąś książkę do ręki, to przynajmniej kawałek muszę przeczytać. Po cenie książki najbardziej rzuca się w niej w oczy skromna liczba poetów, którzy zdecydowali się wziąć udział w tak spektakularnej publikacji. Oprócz Anny Piwkowskiej, która bez zbędnego krygowania się przyjęła własne zaproszenie do antologii, mamy tu zaledwie dziesięcioro poetów. Pewnie dlatego pół książki wydawca wypełnił dwoma esejami. Autorem jednego z nich jest Jan Maria Kłoczowski, co patriotyczną inicjatywę czyni też przedsięwzięciem rodzinnym. W nocie edytorskiej wyjaśnia się, że Adriana Szymańska i Krzysztof Koehler udostępnili wiersze już wcześniej napisane, natomiast specjalnie z myślą o tym wydawnictwie zamoczyli swe pióra Józef Baran, Tadzia Dąbrowski, Bogusław Kierc, Tomasz Łubieński, Piotr Matywiecki, Piwkowska, Karol Samsel, Jan Sochoń i Piotr Wojciechowski.
Z wierszy opiewających czyn powstańczy największe wrażenie zrobiły na mnie utwory Jana Sochonia, prywatnie, o ile wiem, księdza. W wierszu „Miara godności” – nie wiem, czy nawiązującym tytułem do honorarium – Sochoń twierdzi, że „Rok tysiąc osiemset sześćdziesiąty trzeci / był nieunikniony, jak nieuchronna jest śmierć / i miłość, którą na krzyżu Jezus nam wysłużył, / czyniąc ze świata miejsce odkupione, dumne”. Przestrzega czytelnika, iż „tkwiąca w turańskich [chyba toruńskich? – J. P.] umysłach chęć panowania / nad wszystkim, co żyje, wciąż się odradza”. Niezwykle głęboko poruszyła mnie fraza, w której Sochoń przemawia jak gdyby w moim imieniu: „mając niczym nie zasłużone istnienie i kraj ojczysty, / staramy się, wsparci z nieba, o te dary zabiegać dla innych”. Czym sobie zasłużyłem na taki kraj ojczysty, rzeczywiście nie wiem. Gorzej niż z mierzeniem godności radzi sobie Sochoń z gramatyką. W strofie poczętej od „Musimy więc pamiętać, że gdyby nie oni…”, zapomina napisać, co by było, gdyby nie oni.


Z wiersza „Mural na przystanku autobusowym” dowiadujemy się od Sochonia, że do gimnazjum w Wasilkowie uczęszczają nie gimnazjaliści, ale licealiści. „Licealiści z gimnazjum w Wasilkowie, prostoduszni / i szybcy w działaniu, rozpoznali od razu, że walczyć / zbrojnie na razie nie muszą, chyba że nadejdą chwile / dziejowej potrzeby, chwile koniecznych poświęceń i trudu. // Zobaczyli Polskę przeciętą liniami dróg, mostów, kolei, / zobaczyli ślady pamięci o powstańczych walkach, o sile / miłości do własnej Ojczyzny i zaszczycie bycia wolnym / który to zaszczyt oświeca każdego, kto na świat przychodzi. // Chwycili więc za pędzle i ręką artysty wymalowali w dwa / tysiące piętnastym roku mural na przystanku autobusowym, / zwykłym przystanku, jakich wiele w kraju, z powstańcami / ze styczniowej rewolty i orłem na biało-czerwonym tle”.

Przepraszam, wzruszyłem się. Tym prędzej przechodzę do mojego ulubieńca wśród wierszy dekonstruujących mit Powstania Styczniowego. Tadzia Dąbrowski dokonuje dekonstrukcji poprzez porównanie powstańca ze znanych obrazów Grottgera do koguta („polecisz kogucić”, „Lećże, mój koguciku”). W wierszu „Pożegnanie i powitanie powstańca (dopiski do Grottgera)” narząd płciowy powstańca styczniowego poeta porównuje do włóczni, narząd płciowy jego ukochanej do tarczy, zaś naród polski do drobiu („chwalić się będziemy, ja – tarczą, ty – włócznią, / aż wywalczymy zastęp bohaterskich kurcząt”). Wszystkie myśli zarówno powstańca, jak i jego kochanki, krążą wokół genitaliów. Czytelnik wyrobiony z łatwością odgadnie, że kiedy poeta pisze o „małej śmierci”, ma na myśli orgazm, a kiedy patriotyczna Polka mówi o swojej „pulsującej ranie”, to mówi o waginie. Kiedy natomiast Dąbrowski pisze o powrocie koguta z powstania „z nagą nadzieją zgwałconą okrutnie”, prawdopodobnie wplata do wiersza rys autobiograficzny, bo przecież to właśnie Tadzia był kiedyś nadzieją polskiej poezji, a co było dalej, stało się tajemnicą poliszynela. W puencie utworu poeta ostatecznie grzebie zdekonstruowany już mit, sugerując, że ukochana powstańca czerpie satysfakcję seksualną z aktów nekrofilii, a nad służący prokreacji prawidłowy stosunek małżeński przedkłada masturbację. Wpycha jej bowiem autor w usta słowa: „moja pulsująca rana / zrazu lśniła dla ciebie od nocy do rana. / Lecz skoro żyjesz, wolę dotykać się sama”. W sumie mamy tu do czynienia z dekonstrukcją udaną, jednakże ja, gdybym wziął za dekonstrukcję półtora patyka, bardziej bym się przyłożył do metrum i rymów. „Nie poległ” i „bez grzebienia” rymują się bowiem o tyle, o ile.

Dąbrowski i Sochoń zdążyli się spotkać się przed mikrofonem kwartalnika „Nowy Napis” tuż przed zgonem tego kwartalnika. W toku dyskusji, metodą burzy mózgów doszli do wspólnego wniosku, że kto nie bierze honorarium, pozbawiony jest honoru.

Niesmak spowodowany kontaktem z „Album Styczniowym” z nawiązką wynagrodziły mi w Krasnogrudzie dwa wydarzenia o charakterze mirakularnym. Najpierw, kiedy czytałem jeden ze swoich wierszy, wtedy z Anną Piwkowską, z publiczności dobiegł moich uszu dziewczęcy szept: „Wianonóg, co?”. Wianonoga od razu poznałem! Jest mój! Zaraz po czytaniu poleciałem między tylne rzędy ustalić winowajczynię. I co się okazało: otóż zarówno Czesławowi Miłoszowi Za Młodu, jak i jego córce bardzo się przydaje w życiu codziennym, w sytuacjach, w których nie przystoi wyrażać swych odczuć wprost, wyrażenie ukute przeze mnie dwadzieścia parę lat temu w felietonie w „Tygodniku Powszechnym”! Nieraz już byłem świadkiem, jak wiersze moje zbłądziły pod strzechy, ale felietony to pierwszy raz! To córka Czesława Miłosza Za Młodu, znaczy się Pawła Nie Próchniaka, szepnęła tatusiowi do ucha to właśnie słowo, nie wiedząc nawet, że jest ono mojego autorstwa! A on powiedział mi jeszcze, że oprócz wianonoga bardzo im się też przydaje wołanie cyca na auli, z tego samego felietonu, ale w sytuacjach, kiedy dla odmiany nie wypada wyrażać swych uczuć Drogą okrężną. Och, jak mi było przyjemnie!
Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że za 15 minut będzie mi jeszcze przyjemniej, nie uwierzyłbym. A jednak tak się stało. Podszedł bowiem do mnie nieznajomy. Tzn. wtedy nieznajomy, a teraz już serdeczny kumpel, Zbyszek Fałtynowicz. I pyta mnie, czy może mi coś wręczyć. No to mówię, że jak najbardziej, o ile nie chodzi o wiersze osoby wręczającej.
– Nie! Wręcz przeciwnie.
– Jak to? – Przez chwilę sądziłem, że kiedy już mi to coś wręczy, mam wręczyć mu to samo odwrotnie.
– A tak to!
I szeroko otwiera przede mną łamy czasopisma „Kroniki”, którego jest redaktorem. A tam jak byk mój wiersz „1992. Barbara Thornton i Tadeusz Murawski”. Który, nawiasem mówiąc, przed chwilą czytałem, bo już nie wiedziałem co czytać podczas tego wspólnego z Anną Piwkowską czytania. A to jest wiersz m. in. o Tadeuszu Morawskim, na co wskazuje sam tytuł. Tadeusz Morawski był członkiem zespołu śpiewaczego z Szypliszek, którego fanem jestem od wielu lat i jeżdżę za nim po różnych festynach, festiwalach, odpustach i pogrzebach.
Ale nigdy z panem Tadeuszem nie rozmawiałem i wiedziałem o nim tyle, ile napisali po jego śmierci w Internecie, czyli nic. No więc jak napisałem w swoim wierszu, że „musiał mieć jakieś wstydliwe luki w życiorysie”, to bazowałem na swojej intuicji i trochę się bałem, że na kolejnym festynie mogę dostać wpierdol od żyjących członków zespołu, że pośmiertnie obrażam ich kolegę. I jak teraz Zbyszek powiedział, że znał osobiście tego pana Tadeusza, o którym wiersz napisałem, to ja się od razu spytałem, czy chodzi o wpierdol.
– Nie! Wręcz przeciwnie!
– Jak to?
– A tak to!
I opowiedział mi, że jak znalazł ten mój wiersz w książce, to pokazał go mieszkańcom Szypliszek, a wtedy w całej wsi stała się wielka radość. A w domu brata pana Tadeusza radość ta trwała aż do białego rana, i Zbyszek też w niej uczestniczył! Wszystko to bardzo mnie ucieszyło. Bo człowiek tak pisze te wiersze i pisze, nie wie czy komuś poza nim one są naprawdę potrzebne, czyta na wieczorkach autorskich, chociaż nie wie czy go słuchają z litości, czy z nudów, a potem taka nagroda! I jeszcze teraz zwierzyłem się Zbyszkowi, że właśnie bałem się tych „luk w życiorysie”, a Zbyszek mówi:
– O tak, tak… Życiorys to Tadeusz miał skomplikowany…