A mój syn napisał do mnie list: „Kochany tatusiu (selerze)! Na początku życzę ci szybkiego powrotu do zdrowia. Dziś jedziemy do Suchego Boru! Daję ci słonika na szczęście oraz gierkę, gdy ci się nudzi wyjmij ją, oraz lustro! Twój DAWO-OWAD”.
A oto, jak do tego doszło. Ci z Was, którzy uważnie śledzą moje przypadki na tym łez podołku, pamiętają może albańską cholerę, którą ugotowałem we własnym organizmie. Otóż okazało się, że ugotowałem ją nie do końca, co zaowocowało decyzją o udaniu się po pomoc lekarską. Z bogatej oferty uzdrowieńczej miasta O. wybrałem Poliklinikę „Medrem”. Ze względu na nazwę, którą odczytałem jako skrótowiec od „Mecenat – drużba – empatia”. Pani doktor uprzejmie mnie wysłuchała, zbadała (50 zł), powoli, jednym paluszkiem, wpisała do komputera historię mojej choroby i – posiłkując się książką-skorowidzem chorób, jaką sam posiadam – odkryła, że trzeba mi przepisać nifuroksazyd i inne medykamenty (23 zł). Skierowała mnie także na badania, które niczego nie wykazały (38 zł). Po zażyciu nifuroksazydu dostałem strasznej gorączki, zatem odstawiłem go i ponownie udałem się do sprawdzonej już Polikliniki „Medrem”. Pani doktor, inna niż poprzednio, stwierdziła, że to niemożliwe, abym dostał gorączki wskutek zażycia nifuroksazydu i nakazała nadal go pobierać, powoli, jednym palcem dopisała na klawiaturze dalszy ciąg historii mojej choroby (50 zł), ponadto skierowała mnie na badania, które nic nie wykazały, ale inne, niż uprzednio (40 zł). Natchniony jej zaleceniem powziąłem do swego wnętrza kolejna dawkę nifuroksazydu i dostałem strasznej gorączki, ale ponieważ było to niemożliwe, po kilku godzinach powziąłem kolejną dawkę. Kiedy zaczęło mi się wydawać, że jestem redaktorem naczelnym „Przewodnika Katolickiego” i podejmuję decyzję o dodawaniu doń kolorowego dodatku dla zagubionych, zrozumiałem, że mój stan wymaga natychmiastowej interwencji lekarskiej, co potwierdziłem za pomocą regularnych badań termometrem. Ponieważ gibało mnie trochę na boki, do sprawdzonej Polikliniki „Medrem” udałem się posiłkując się taksówką (10 zł). Pani doktor, inna niż poprzednie, grzecznie wysłuchała mojej historii łącznie z informacją, że pół godziny temu miałem 40 stopni gorączki, a w pół godziny przybywa mi półtora stopnia, wyjaśniła mi, że to niemożliwe, gdyż nifuroksazyd nie powoduje gorączki, a przy temperaturze 41 stopni człowiek ulega przekręceniu (50 zł). Następnie kazała mi udać się do szpitala, który nie jest daleko i gdzie na poczekaniu zrobią mi gruntowniejsze badania. Zdziwiony faktem nieotrzymania leku przeciwgorączkowego spytałem, co będzie, jeśli zanim dojdę do szpitala, dojdę do 41 stopni, i usłyszałem, że „nic panu nie będzie”. Poproszona o wydrukowanie z komputera historii choroby, żebym w szpitalu nie musiał osiemnasty raz jej, coraz dłuższej, opowiadać, doktorka wyjaśniła, że nie może, bo musi dopisać jej dalszy ciąg, co jęła jednym palcem czynić. Jak zabluffowałem, że chętnie poczekam, to powiedziała, że i tak nie wydrukuje, choć nie starczyło jej inteligencji do wymyślenia innego pretekstu. W zaistniałej sytuacji powiedziałem jej, co myślę o niej i o „Medremie” (Melina – dramat – emocje) z użyciem podniesionego tonu i jednego słowa wulgarnego. Następnie udałem się do szpitala, w którym pani doktor orzekła, że trzeba mnie hospitalizować (220 zł za dobę) i leczyć nifuroksazydem. Zaproponowałem 250 zł, za to bez nifuroksazydu, co spotkało się z częściowym zrozumieniem. Zostałem zbadany, zważony i poproszono mnie o wskazanie osoby, którą należy zawiadomić w razie mojego zgonu. Przy czym pielęgniarka przepraszająco zastrzegła, że to tylko formalność na wszelki wypadek. „Rozumiem” – odparłem. „To tak, jak ten grecki filozof, który testament rozpoczął słowami: »Wszystko będzie dobrze. Gdyby jednak co zaszło, zarządzam, jak następuje«”.
W ogóle nie przewidywałem, że mogę wylądować w szpitalu. I tylko absolutnemu przypadkowi (tzn. przypadkowi, ale absolutnemu) zawdzięczałem, że miałem w torbie pożyczoną książkę. Jak zwykle, była to odpowiednia książka w odpowiednich okolicznościach. „Baśń zimowa. Esej o starości” Ryszarda Przybylskiego. Ponieważ miałem książkę, uznałem, że mogę sobie poleżeć. Może odkryją mnie wreszcie jako pierwszego człowieka o organizmie uprzedzonym do nifuroksazydu i będą mi płacić za możliwość badania i leczenia mnie (300 zł za dobę)?
Pielęgniarka zaprowadziła mnie do sali i wystarczyło rzucić wokół okiem, żeby zauważyć brud pod łóżkami, sto razy łatane, a i tak dziurawe prześcieradła i poszewki, niemyte miesiącami szyby… Nieco później nawet robala na podłodze, nie karalucha, ale też niemilca: takiego obłego, co ma dużo nóg, czasem siedzą podobne w ziemi pod kamieniami. Ale wystarczyło mi też rzucić okiem do książki Przybylskiego, żeby zaraz na początku, przy wspomnieniu pobytu w szpitalu, gdzie tydzień trzeba było odleżeć na korytarzu, przeczytać: „Proszę tylko nie pomyśleć, że coś wypominam ojczyźnie”.
W porządalu, mój robalu. Trzeba przyznać ojczyźnie, że pielęgniarki wychowała na życzliwe człowiekowi i pracowite osoby. Owszem, jedna na mnie nakrzyczała, że oszalałem i „biegam” z kroplówką po piętrach, ale jak na nią nakrzyczałem, że „biegam”, bo jej szukam, to zaraz sobie wszystko wyjaśniliśmy, m. in. to, że „przecież wie pan, że takie, a nie inne, są realia”. Chory i osłabiony mogę się na to zgodzić. Na sprzątanie, po którym na podłodze tylko przybywa włosów innych pacjentów przywleczonych przez salową na szczocie z wilgotną szmatą. Na dziurawe prześcieradło, robactwo. Na herbatkę-upiora, zupełnie jak widmo „Ulung” lub „Madras” ze strasznej przeszłości. Na naklejkę nad zlewem „Ręczniki i mydło w płynie wyłącznie dla personelu!”. Na takie, a nie inne realia. Na taką i owaką ojczyznę.