Ossendowski pisarz boski

Kochane dzieci, omówimy dziś sobie lekturę szkolną opiewającą zwyrodnialców mordujących dzieci i torturujących kobiety. Napisał ją grafoman mylący rzeczownik z przymiotnikiem, kłamczuch, samochwała i plagiator. Krótko mówiąc, zgarbimy plecki nad cegłą Ludzie, zwierzęta, bogowie, w której znany nam już Antoni Ferdynand Ossendowski zdaje relację ze swej pełnej przygód ucieczki z Krasnojarska „do ojczyzny” w latach 1920-1921. Po triumfie bolszewików w rosyjskiej wojnie musiał uciekać, bo „zaczęły się na Syberii prześladowania Polaków. Wystarczało mieć nazwisko o polskim brzmieniu, żeby być skazanym na śmierć. […] Moi znajomi zostali aresztowani i umarli na tyfus plamisty w więzieniu, a grupa katów bolszewickich przybyła po mnie i, przypadkowo nie zastawszy mnie w domu, urządziła na mnie zasadzkę. Uprzedzono mnie w porę”.

 Autor uciekał do Polski przez Tuwę, Mongolię, Chiny i Władywostok. Dlaczego, uciekając do ojczyzny, podążał w przeciwnym kierunku, niż ojczyzna leżała, to się wyjaśni później. Z początku uciekał solo i ukrywał się w myśliwskiej chacie w tajdze. Pewnego dnia po powrocie z polowania zastał w niej dwóch bolszewickich katów. Nie bał się ich, ponieważ jako bolszewicy byli oni idiotami i zostawili swoje karabiny przy koniach na zewnątrz, a Ossendowski jako waleczny Polak miał przy sobie „doskonały manlicher”. Będąc bolszewikami, byli oni także alkoholikami, więc zaraz opróżnili butelkę spirytusu, „przechwalając się ilością zabitych burżujów”. Ossendowski nie brał udziału w wieczorynce, gdyż jako Polak był tego wieczoru niepijący. Przed snem bolszewiccy kaci przypomnieli sobie o karabinach. „– Pójdę rozkulbaczyć konie i przyniosę karabiny – rzekł młodszy i, przeciągając się, wstał z ławki. W tej chwili drzwi prowadzące na dwór rozwarły się szeroko”. W drzwiach stanął chłop Iwan ze strzelbą w ręku i siekierą za pasem. Ossendowski zaproponował mu herbatę, a bolszewiccy kaci jęli go zabawiać zapoznawczą rozmową. Kiedy już Iwan popił herbaty, „podniósł się i rzekł: – Pójdę na chwilę do swego konia, to i wasze rozkulbaczę…”

 Bolszewiccy kaci podziękowali mu za przysługę i poprosili, żeby przyniósł przy okazji ich karabiny. Niebawem Iwan strzałami w plecy zabił obu bolszewickich katów, czym zyskał sobie sympatię Ossendowskiego. Sympatia ta pogłębiła się, kiedy Iwan doprowadził pisarza do innej chaty i opowiedział, że zamordował w niej niejakich Gawrońskich. Nawet plamy krwi pokazał. Kiedyś wspólnie z Gawrońskim zaiwaniali jako poszukiwacze złota i mieli umowę, że podzielą się tym, co znajdą. Nic nie znaleźli, a Gawroński znikł bez pożegnania. To tak wkurzyło Iwana, że po kilku latach dopadł „niewiernego przyjaciela” w tej właśnie chacie i zabił zarówno jego, jak i jego nowo poślubioną żonę, przed śmiercią torturując ich: przypalając ogniem, żywcem wydłubując im oczy i wykręcając palce. Nazajutrz po opowiedzeniu Ossendowskiemu tej z życia wziętej dykteryjki, Iwan pożegnał się z nim i odjechał. Jak pisze autor: „Pozostawił po sobie wspomnienia jak najlepsze i jak najcieplejsze. Doznałem od zabójcy i kata Gawrońskich wielu dowodów wielkiej dobroci, zrozumienia cudzej duszy i nadzwyczajnej wrażliwości”.

 Jesteśmy dopiero na stronie 24 z 380 i niestety nie mogę opowiedzieć tak dokładnie kolejnych przygód bohaterskiego Polaka. W każdym razie wszystkie opisane są niebywale wiarygodnie. Sto razy zabili go i uciekł. Nieustannie ocierał się o śmierć, jednak dzięki odwadze, polskości, szlachetności, doskonałemu manlicherowi oraz fuzji fantazji i finezji uchodził z życiem i nie wstydził się o tym opowiadać. Z wielu opresji wyszedł cało, wygłaszając wrogom w twarz kwestie typu „Jestem synem wolnego i walecznego narodu i nie mam zwyczaju drżeć przed kimkolwiek”, co powodowało, iż poruszeni jego odwagą i szczerością niedoszli oprawcy z miejsca czynili wyznania w rodzaju: „Bardzo mi się podobała duma pańska, gdy nam pan odmówił oddania broni. Zechciej pan przyjąć ode mnie ten upominek”.

Jedna z najbardziej wiarygodnych przygód pisarza miała miejsce zimową nocą, gdy z grupą towarzyszy tej samej co on orientacji przepłynął na koniu wpław Jenisej, lawirując wśród zwałów kry. „Szerokość Jeniseju w tym miejscu wynosiła około 300 metrów, prąd był bardzo wartki i burzliwy […]. Wicher z wyciem miotał zamarznięty śnieg”. Kiedy koń osłabł, Ossendowski zeskoczył zeń do wody i doholował tonącego wierzchowca do brzegu. Dotarłszy tam, dzielne morsy nie wysuszyły nawet ubrań, „gdyż z przeciwległego brzegu partyzanci już zaczęli ostrzeliwać. […] Przemoczone ubranie i bielizna od razu zamarzły i stały się twarde i sztywne jak blacha. […] Cały dzień, przy 15-tu stopniach mrozu, musieliśmy jechać bez możliwości rozgrzania się i wypoczęcia”. Innym razem bohaterski bufon dostał ataku „nerwowej febry” i tak szczękał zębami z zimna, że kilkakrotnie płoszył konia i spadał z niego. W Uliastaju oddziałek naszego wańki-wstańki odbił na Himalaje. Dotarłszy do Tybetu wpadł nad rzeką Ma-Chu w zasadzkę bandy tybetańskich zbójów i musiał zawrócić do Uliastaju. W strzelaninie nad Ma-Chu bohaterski Polak dostał rykoszetem w lewą nogę, zaraz potem „kulka wbiła mi sprzączkę od buta w kostkę prawej stopy”. Ale on się kulom nie kłaniał, Nie-Ma-Chu! Zapomniał o odniesionych obrażeniach i do końca książki czytelnik nie dowie się, czy dalszą podróż Ossendowski odbywał z kulą w jednej i sprzączką w drugiej nodze, czy może odnóża jego były pancerne. Za to sto stron dalej koń kopnął go „w lewą nogę, w to samo miejsce, w które otrzymałem kulę podczas boju na rzece Ma-Chu w Tybecie. Na razie nie zwróciłem uwagi na ból”. Dopiero wieczorem „przy zdejmowaniu buta wylałem z niego wielką ilość krwi”.

Krew w butach i ocieractwo o śmierć sprawiały Ossendowskiemu widoczną przyjemność i już na początku „męczeńskiej odyssei” miał zaplanowane, jak będzie umierał: „umierając, ostatnim wysiłkiem podniosę się na szczyt i umrę, patrząc w stronę nieskończonych gór i lasów, poza którymi znajduje się najdroższa dla mnie istota, oderwana ode mnie zrządzeniem losu”. Romantyczne wzwody pióra mistrzowsko łączył z zamiłowaniem do makabry i licealistom naszym często będą serwowane opisy przyrody takie jak panorama doliny Jeniseju: „Setki tych trupów, może tysiące, z odrąbanymi głowami i rękami, z oszpeconymi twarzami i ciałami, na pół spalone, z wyciętymi na piersiach i nogach kawałami skóry, z wykłutymi oczami i zdruzgotanymi głowami – płynęły na kawałach kry”.

Ponieważ autor uległ fascynacji duchowością Wschodu, co krok spotykał lamów, szamanów, wróżbitów, proroków i żywych buddów. Wszyscy oni na widok polskiego pisarza albo wpadali w trans i wygłaszali proroctwa, które się potem spełniały w rozlazłych akapitach, albo go hipnotyzowali i wyświetlali mu filmy, takie kino bardziej romantyczne:

„Hutuhtu nagle zwrócił do mnie swoją twarz i rzekł:

– Czuję, że się boisz o los tej, którą miłujesz i miłowałeś przez całe życie. Chcę się modlić za nią. Módl się i ty. […] Patrz w tę ciemną przestrzeń za posągiem Buddhy. On ci pokaże tych, których nosisz w swoim sercu!

Mimo woli usłuchałem tego gorącego, przenikającego szeptu i zacząłem wpatrywać się w ciemną niszę za ołtarzem. Po pewnym czasie w ciemności zjawiła się cienka smuga dymu, rozdzieliła się na kilka innych, które zaczęły wirować, przeplatać się, aż nareszcie przybrały kształty ludzkie. Ujrzałem twarz ukochaną, każdy rys jej był wyraźnie widzialny. Rozróżniłem suknię oraz kilka osób z otoczenia”.

Z przepowiedni największe wrażenie robi ta wygłoszona przez starego lamę podczas wróżenia zabobonnemu Polaczynie z baraniej łopatki: „Ponura śmierć od wysokiego człowieka o rudych włosach i białej jak mleko twarzy stanie za tobą i będzie czyhać, długo, długo. […] Pamiętaj o małym trójkącie na wierzchołku dużego… Strzeż się człowieka o głowie w kształcie siodła”. Uczniowskie nadzieje, iż mały trójkąt na wierzchołku dużego poprowadzi do zagadnienia roli wzgórka łonowego w trójkącie małżeńskim, okażą się płonne, gdy Ossendowski zauważy, „iż klasztor Wan-Kure ma formę trójkąta i położony jest na dużej wyspie trójkątnej”. Czaszkę „podobną do siodła” wypatrzy u sadystycznego pułkownika Leonida Sipajłowa, ale nie wsiądzie na niego, bo będzie się go bał.

Ossendowski odpierał nie tylko ataki bolszewickich katów, ale i zaloty lokalnych piękności, prowadząc przy okazji badania porównawcze cnót niewieścich w tradycyjnych społeczeństwach nomadycznych i w nowoczesnych metropoliach („Bardzo mile tupnęła nóżką, a później kokieteryjnie przez łzy uśmiechnęła się do mnie […]. Charakter i postępowanie pięknej kobiety wszędzie są jednakowe, czy to w wesołej Warszawie, czy na nowojorskim Broadwayu, czy na brzegach Tamizy, czy w Paryżu, czy też w dzikim, chmurami spowitym Tannu-Ołu, w wojłokowej jurcie piękności sojockiej”). W chwilach wolnych od ocierania się o śmierć i obserwacji cnót prowadził też działalność stricte naukową („Zacząłem badania, dotyczące pochodzenia tych dziwnych typów o twarzach mongolskich i jasnych włosach […]. Przodkowie ich przybyli do Tybetu w XIII stuleciu z Wenecji i z Genui […]. Pamięć o swych przedsiębiorczych przodkach przechowało wiernie wiele pokoleń wraz z opowieściami o ich życiu i czynach, przekazując potomkom stare zbroje weneckie, hełmy i miecze genueńskie”). Pewnego ożywienia wśród uczniów niezainteresowanych Mongołami biegającymi po stepie w weneckich zbrojach należy się spodziewać przy rozdziale Na wulkanie, w którym na scenie pojawia się weterynarz Gej. Jest to dobrotliwy lekarz, z którym Ossendowski serdecznie się zaprzyjaźnił w Uliastaju i wobec którego ma dług wdzięczności. Gej jest miejscowym bogaczem z firmy handlowej Centrosojuz, kiedyś Ossendowski chciał od niego kupić trzy konie, a wówczas Gej po prostu mu te konie „z wielką kurtuazją ofiarował”. Jednak „ów Gej podczas rządu Kołczaka był podejrzany o bolszewizm” i niedawno został aresztowany z całą rodziną. Ossendowski wstawiał się za nim u zaprzyjaźnionych pułkowników Filipowa i Kazagrandiego, ale dowiedział się, że Gej okazał się „agentem bolszewików” i został już zarąbany „z żoną, teściową i trojgiem dzieci” z rozkazu gen. Ungerna. Przy okazji przekazano Ossendowskiemu, że ów Ungern wzywa go do Wanu, gdzie aktualnie przebywa.

Przypadek doktora Geja jest dość dokładnie opisany w historiografii rosyjskiej. Wymordowanie rodziny powszechnie szanowanego weterynarza wstrząsnęło wszystkimi, którzy znali go jako człowieka życzliwego i pomocnego każdemu. Od lat zajmował się handlem bydłem i nie był żadnym agentem, tylko zmuszony był wysługiwać się wszystkim stronom przetaczających się w tę i we w tę wojen. Prowadził działalność dobroczynną na rzecz uchodźców i innych ofiar wojny, rozdawał im posiłki, ciepłą odzież i konie, jak Ossendowskiemu. Ungern rozkazał „powiesić tego łajdaka i unicestwić jego rodzinę” tylko w celu zagarnięcia jego majątku. A. W. Burdukow, towarzysz Geja z Centrosojuzu, opisze po latach Ossendowskiego jako „intryganta” prowadzącego „perfidną grę” jednocześnie z białorosyjskimi, chińskimi i mongolskimi władzami Uliastaju, między którymi lawirował, „wichrzył i grał jednocześnie rolę pośrednika”. Przypisze też polskiemu pisarzowi „niemały wkład w dzieło organizacji białobandyckich porządków Ungerna, rezultatem których były straszne spustoszenia i liczne ofiary”.

Ponieważ gen. Roman von Ungern-Sternberg za chwilę stanie się pierwszoplanową postacią opowieści Ossendowskiego, bohaterem całej trzeciej części zatytułowanej Krwawy generał, pora go bliżej przedstawić. To dowódca Azjatyckiej Armii Konnej i „baron” Daurii. Rejon Daurii zaczęto nazywać „szubienicą Syberii” a Ungerna „krwawym baronem”, gdy stworzył tu całą sieć obozów śmierci, w których poddawano torturom i dokonywano masowych egzekucji zwożonych pociągami bolszewickich i żydowskich jeńców. Chorobliwie antybolszewicki i antysemicki Ungern-Sternberg niektóre swoje ofiary kazał kamienować, palić na stosie albo żywcem zakopywać. Zabicie dzieci doktora Geja nie było niczym wyjątkowym, Ungern z zasady mordował dzieci skazańców, aby nie wyrośli z nich kolejni Żydzi i bolszewicy. Utrzymywał swą armię głównie dzięki rabunkom. Znakiem firmowym jego żołdaków było obcinanie palców napadniętym podróżnym mającym kłopot ze zdjęciem pierścieni. Dyscyplinę w wojsku utrzymywał chłostą, torturami i wyrokami śmierci, a szerzeniu się chorób zapobiegał, trując w lazaretach własnych żołnierzy nie rokujących szybkiego wyzdrowienia. Był alkoholikiem, ale kiedy odkrył opium, zerwał z gorzałą i wprowadził abstynencję w swojej armii, z rozpędu także seksualną. Żołnierzy przyłapanych na alkoholu lub amorach kazał przywiązywać do nagiętego drzewa, które prostując się, rozrywało ciało „winowajcy”, albo zostawiać nagich i bezbronnych na noc na zamarzniętej rzece lub jeziorze, gdzie, bywało, rozszarpywały ich wilki. Po wyrwaniu z chińskich rąk Urgi, pozwolił swoim żołnierzom na kilkudniową orgię rabunku, gwałtów, tortur i mordów, po czym ogłosił koniec gwałtów i rządy prawa. Jego biograf, James Palmer, pisze: „Ungern nakazał, by zaprzestano nękania wszystkich cywilów z wyjątkiem Żydów […]. Żydów ścigano konno ulicami Urgi, linczowano w ich domach i torturowano dla rozrywki. Po wszystkim grabiono ich własność. […] Żołnierze nie zważali na wiek i płeć ofiar. [Kobiety] w najlepszym razie mogły liczyć na dziwaczne przypływy rycerskości, jak ten, kiedy rosyjski oficer pozwolił młodej Żydówce popełnić samobójstwo, zanim dopadli ją żołnierze. Pewien rosyjski emigrant, który wrócił kilka dni później do Urgi, znalazł tam »dziesiątki ciał zgwałconych i okaleczonych kobiet, pomordowanych dzieci i starców«. […] Żołnierze Ungerna, którzy z lubością kaleczyli swoje ofiary, zostawili na ulicach mnóstwo porąbanych zwłok. Wszechobecne psy tuczyły się ludzkimi szczątkami«”. Sadysta i mizogin, być może homoseksualista, być może impotent (w niezliczonych opowieściach na jego temat nie ma ani jednej wzmianki na temat erotycznej relacji z kimkolwiek), Ungern nie bał się nikogo oprócz kobiet. Uważał się jednocześnie za chrześcijanina, buddystę i okultystę. Podobnie jak Ossendowski świetnie się czuł w krajobrazie pełnym trupów. Jeden z jego oficerów będzie wspominał: „Baron Ungern lubił się przechadzać i odpoczywać na tych wzgórzach, gdzie wszędzie walały się czaszki, szkielety i gnijące ciała”. Inny żołnierz opisze w pamiętnikach „straszną śmierć kapitana Rujanskiego. Nie mogąc już dłużej wytrzymać okrucieństw barona, zdezerterował pewnej nocy ze swoimi sześćdziesięcioma ośmioma ludźmi. W pogoń za nimi ruszyli zajadli Czacharowie i wrócili z workiem, który wypełnili sześćdziesięcioma dziewięcioma parami ludzkich uszu na dówód, że wykonali rozkazy barona. W nagrodę dostali piękną żonę Rujanskiego, która udręczona przez nich oszalała i umarła”.

Kiedy więc w Wanie owa bestia w ludzkim ciele wezwała przed swe oblicze bohaterskiego Polaka, ten tak się bał, że poszedł na spotkanie z „nabitym mauzerem” w jednej i „flaszeczką cyjanku potasu” w drugiej kieszeni. Wiedział, że ma być przesłuchany w związku ze szpiegowską paranoją barona, który już „rozkazał rozstrzelać wszystkich oficerów”, ale jeszcze „chciał otrzymać informacje ode mnie, aby wyratować niewinnych”. U wejścia do jurty Ungern-Sternberga polski pisarz zobaczył „kałużę krwi, która jeszcze nie zdążyła wsiąknąć w ziemię”. Stanął przed generałem, a za jego plecami ustawił się z nagą szablą wysoki człowiek o rudych włosach i białej jak mleko twarzy. Był to kpt. Wesełowskij przygotowany do ucięcia Ossendowskiemu głowy, gdy Ungern da znak. Krwawy baron na dzień dobry spytał, czy Ossendowski jest prowokatorem lub szpiegiem. Wtedy Ossendowski zaćwierkał na swoją ulubioną melodię: „Moje imię jest dostatecznie znane, ażeby uchronić mnie od przymiotników, wymienionych przez pana” (uwaga, uczniowie! „Prowokator” i „szpieg” to rzeczowniki). Po tych słowach baron, który z niejednego gardła krew chłeptał, rozczulił się: „Proszę mi wybaczyć… Wszystko splugawione, zepsute przez bolszewizm… Przed przyjściem pana kazałem zarąbać pułkownika Filipowa… Zrewidowano go i znaleziono za podszewką kurtki sowiecki tajny alfabet… Tak się wżarła w ludzi przeklęta dyscyplina komunistyczna… Filipow w obliczu śmierci krzyknął: »za co zabijacie mnie, towarzyszu kapitanie?!« Obraziłem pana ciężko… Na mojej głowie tyle istnień… tyle trosk… i smutku… Wniknąłem w duszę pańską i wiem już wszystko… wszystko… Hutuhtu z Narabanczi pisał mi, że jesteś przeistoczonym bogiem. Prawdą jest wszystko! Czym mogę panu służyć?”.

            Zadowolony z takiego obrotu sprawy Ossendowski nie zaprzeczył, że jest bogiem i od razu poprosił o pomoc w dotarciu nad Pacyfik, do ojczyzny. Ungern-Sternberg obiecał zawieźć go tam następnego dnia swoim fiatem. Naprawdę. Potem jednak zaproponował, żeby może pomieszkali trochę razem i Ossendowski przyjął tę propozycję. Obaj panowie od pierwszego wejrzenia zapałali ku sobie gorącym uczuciem. Ossendowskiemu nic a nic nie przeszkadzało, że po jego poprzednim przyjacielu Filipowie, u którego upominał się o łaskę dla jeszcze wcześniejszego przyjaciela, Geja, została kałuża krwi. Skoro Filipow miał za podszewką tajny sowiecki alfabet, nic nie mogło go usprawiedliwić. Nie raziło też dzielnego Polaka, że co krok widział w mieście i okolicy zwłoki ofiar barona („za klasztorem spostrzegłem zgraję psów, gryzących się koło leżącego trupa. Może były to szczątki Filipowa?…”; „Wszędzie leżały trupy… trupy… setki, tysiące trupów, najokropniej rozpłatanych od szyi do bioder, z odrąbanymi głowami i ramionami”). Od tej pory jednak za każdym razem, kiedy był świadkiem wydawania wyroków śmierci przez barona albo widział jego ofiary, podkreślał, że baron to anioł, który muchy by nie skrzywdził. „Cała fama o bezwzględnym, straszliwym okrucieństwie barona była dziełem rąk i choroby psychicznej pułkownika Sipajłowa” – powtarza znakomity autor szeregu szkolnych lektur.

            Okres zamieszkiwania pod jednym dachem krwawego barona i przeistoczonego boga to jedna wielka przygoda intelektualna. Krwawy opowiadał przeistoczonemu rozwlekłe opiumowe eseje, nie przestając jednocześnie pełnić obowiązków dowódcy. Wyglądało to mniej więcej tak:

            „– Karma podsumowuje wszystko, co »Przeklęty« zasiał wśród ludzkości, a więc: głód, choroby, ruinę, śmierć kultury, sławy, honoru, ducha, śmierć państw i ludów… Widzę, widzę już tę grozę, tę ponurą, szaloną zagładę świata i ludzi.

Drzwi jurty nagle się rozwarły i w progu ukazał się sztywnie wyprostowany adiutant

barona.

– Czego chcesz? – gniewnie krzyknął Ungern.

– Ekscelencjo! Nasz wysunięty na północ patrol schwytał sześciu wywiadowców

bolszewickich w pobliżu granicy i przyprowadził ich do sztabu…”

Ungern wyszedł przed jurtę, „nachmurzył czoło i powoli wymawiając każde słowo rzucił w przestrzeń rozkaz:

– Zatłuc ich kijami!

Po czym wszedł do jurty i usiadł, lecz po tym zajściu rozmowa już się nie wiązała”.

Krwawy i przeistoczony wrócili do tematu dopiero nazajutrz. „Nagle baron się odezwał:

– A ja wczoraj obiłem adiutanta za to, że nie pozwolił mi dokończyć opowiadania…

– Przecież generał może to uczynić obecnie! – odparłem.

– Czyż panu to jeszcze nie zbrzydło? – zapytał, a w jego głosie posłyszałem radość. – No dobrze! Teraz nastąpi część najciekawsza…

Ungern usiadł wyprostowany jak świeca […] i paląc papierosa za papierosem rozpoczął:

– Miałem zamiar założyć w Rosji zakon wojskowych buddystów…”.

Lubię patrzeć bohaterom Ossendowskiego na ręce. Kiedy krwawy zapowiedział, że za 130 dni umrze, przeistoczony nie dowierzał. Krwawy zabrał go więc „do starej kaplicy przepowiedni i wróżb”, gdzie kazał mnichom rzucać kości. Pięć razy rzucali mnisi i pięć razy kości pokazały liczbę 130. Policzyłem, że nawet jeśli wyrzucali same szóstki, musieli mieć co najmniej 22 kości.

Ciekawe, jakie stopnie z matmy miał Ossendowski. Następnego dnia po wróżeniu z kości, na początku rozdziału W pałacu „Żywego Boga”, krwawy wpadł do niego „po obiedzie”. Udali się razem do „Żywego Buddhy”, w związku z czym następuje potem 6 (sześć) rozdziałów pitolenia o hutuhtu, gegeni, choszunnych książętach, aureolach, zatrutych monstrancjach, baranich łopatkach, dmuchaniu na zwierciadło, wnętrznościach boga itp. Potem, w rozdziale Ostatnia noc, baron wzywa „czarownicę i wyrocznię”, jedną z największych specjalistek od wróżenia z baranich łopatek. Czarownica przepowiada krwawemu niezmiennie, że kopnie w kalendarz za 130 dni. Niestety, autor nie zauważa, że w jego własnej książce upłynęły już najmniej trzy dni od wróżenia z kości, czego można się doliczyć, rachując po drodze pory obiadowe i wybijające północe. Zamiast się cieszyć z nabytej tym sposobem nieśmiertelności, Ungern „szepnął w rozpaczy: – Znowu 130 dni…”. Pisząc książkę, Ossendowski z rozczuleniem wspominał swą sympatię („Nawet teraz, po upływie prawie dwóch lat, nie mogę zapomnieć tych nocy szaleństwa…”) i podawał, iż „po 130 dniach, w końcu września 1921 roku baron Ungern von Sternberg zginął w straszliwych torturach w więzieniu bolszewickim”. Z dziennikarskiego obowiązku zaznaczmy, że to nieprawda. Po schwytaniu Ungerna nie torturowano go, był traktowany stosunkowo dobrze, a rozstrzelany został po teatralnym, pięciogodzinnym „procesie”. Protokołowanym, dzięki czemu wiemy, że na pytanie „Dlaczego, jeśli jest pan chrześcijaninem […], dokonał pan tylu okrutnych czynów, łącznie z zabijaniem dzieci?”, serdeczny druh Ossendowskiego odpowiedział: „Ponieważ oni wszyscy byli grzesznikami”.

Ungern von Sternberg (drugi z prawej) krótko przed wykonaniem na nim wyroku.

            Czytelników, którzy jakimś cudem doczołgają się przez zwały trupów i baranich łopatek do ostatnich rozdziałów bajdy Ossendowskiego, autor dobija, cytując rozwlekłe melodeklamacje mongolskiego lamy na temat podziemnego państwa Aharty, Tajemnicy Tajemnic, Władcy Świata, Mahytmy, Mahyngi i Brahytmy, wielkiego ducha… Wpada w trans i sam wygłasza proroctwo zagłady Europy: „Zbliża się czas, gdy 800 milionów głodnych, zrozpaczonych, pałających nienawiścią Azjatów różnych szczepów ruszy na Zachód…”.

            W 1920 r., u początku swej „odyssei”, Ossendowski miał już 44 lata. Wcześniej mieszkał w Rosji, jako chemik brał udział w wyprawach naukowych w głąb Azji, pisane po rosyjsku i niemiecku artykuły publikował w prasie naukowej, a opowiadania fantastyczne w prasie brukowej. Jego ucieczka „do ojczyzny” zakończyła się w 1921 r. w USA, dokąd dopłynął z Władywostoku via Tokio. Tak naprawdę uciekał właśnie do Ameryki, zamierzał pozostać tu dłużej. Na początek planował zarobić parę dolarów odczytami i artykułami naukowymi, których dużą część spisał sobie już po drodze, po polsku i po rosyjsku. Ale jeszcze w Japonii lub na statku płynącym do Ameryki poznał Lewisa Stantona Palena, który namówił go do wydania w USA książki na temat odbytej podróży i obiecał pomoc w napisaniu jej po angielsku na podstawie notatek. Przyrzekł Ossendowskiemu honorarium wielokrotnie wyższe niż to, które dostałby za odczyty, pod warunkiem że powstanie nie książka naukowa, ale przygodówka mogąca się stać bestsellerem. I książka Beasts, Men and Gods została w parę tygodni napisana na kolanie, po czym błyskawicznie wydana w 1922 r. w Stanach i Londynie. Palen zapewniał w emfatycznym wstępie o „rzetelności i wiarygodności opowieści” Ossendowskiego. Jako dokument mający zawierać opis prawdziwych przygód rzeczywiście stała się bestsellerem. W 1923 r. Ossendowski niespodziewanie przybył do Warszawy, prawdopodobnie skuszony zaproszeniem Augusta Zaleskiego. Skłócony z Palenem, wydał tu po polsku już jako dzieło całkowicie własne Przez kraj ludzi zwierząt i bogów (konno przez Azję Centralną), wznawiane później także jako Ludzie, zwierzęta, bogowie. I to jest właśnie dzisiejsza lektura szkolna, której wersja oryginalna, anglojęzyczna, pozostaje w Polsce praktycznie nieznana. Analizę porównawczą obu opublikowała w książce Topografie podróży Elżbieta Koziołkiewicz z UJ. Zauważyła, że dopiero w wersji adresowanej do polskiego czytelnika przygodowa robinsonada przeistacza się w „odysseę meczeństwa”, a wycieczka do USA zmienia się w ucieczkę „do ojczyzny” przez Władywostok, skąd statki istotnie zabierały do Europy niedobitki wojsk pokonanych przez komunistów. W pierwotnej wersji autor nie wspomniał ojczyzny ani razu. Nie było w niej też polowania katów bolszewickich na Ossendowskiego, ba, samych katów też nie było! Byli zwykli „Red soldiers” lub „Reds”. Niezliczone postacie rzuconych do Azji Polaków także w książce dla Amerykanów nie występowały. Ja zaś odnalazłem w angielskiej wersji kulę, która cudownie rozpuściła się w nodze polskiego pisarza po bitwie nad Nie-Ma-Chu. Otóż w książce amerykańskiej bohater wydłubał ją sobie z łydki scyzorykiem, podobnie jak kawałki sprzączki z drugiej nogi. A pamiętacie, jak „hutuhtu” wyświetlił Ossendowskiemu „twarz ukochaną” i znajomą suknię za ołtarzem Buddy? Koziołkiewicz zwraca uwagę, że w angielskim oryginale stało co innego: „Rozpoznałem nawet suknię, którą miała na sobie moja żona. Każdy rys jej drogiej twarzy był wyraźnie widoczny”.

            W tym miejscu z przykrością musimy pójść za nieśmiertelnym przykazaniem tow. dyr. Koehlera i policzyć pisarzowi żony. Dużo liczenia nie będzie, żon miał wielki polski pisarz zaledwie tyle, ile wyznań: dwie. Pierwszą była Anna, katoliczka jak Bóg przykazał, tyle że Rosjanka. Drugą Zofia – żeby ją poślubić, Ossendowski musiał się przechrzcić na lutra. Żeby móc się ożenić po raz trzeci, w 1942 r. doznał łaski nawrócenia z luterstwa na wiarę katolicką, ale ożenić się już nie zdążył, bo umarł. Z tą zaś znajomą suknią za ołtarzem było tak, że kiedy w 1922 r. Ossendowski pisał z Palenem Beasts, Men and Gods, tą, „którą miłował przez całe życie” i której twarz widział za Buddą, była żona Anna. Ale w rok później, kiedy pisał niby to samo po polsku, tą, którą miłował przez całe życie, była już druga żona, Zofia, a Annie, którą porzucił dla Zofii, płacił alimenty. Dlatego twarz żony za Buddą musiała się zmienić się w „twarz ukochaną”. Znamienne, że w obu tych wizjach nie zmieniła się rozpoznawana przez Ossendowskiego suknia. Rozstrzygnięcie, czy druga żona pisarza chodziła w sukniach po pierwszej, pozostawiam dociekliwszym ode mnie biografom.

            Po sukcesie Ludzi… dobiegający pięćdziesiątki Ossendowski poczuł się pisarzem pełną gębą. W ciągu następnych 15 lat napisał blisko 100 (sto) książek, wszystkie na tym samym kolanie swej bohaterskiej nogi. W 1939 r., próbując wysępić od polonijnej Organizacji Polskich Weteranów kasę na zorganizowanie własnego jubileuszu, chwalił się, że napisał „130 tomów utworów literackich, 7000 nowel….”. Niechaj będzie pochwalony pan Birara, że ledwie trzy pozycje z tego urobku wniósł na własnym grzbiecie do kanonu lektur.

            Kiedy książkę przełożono z angielskiego na szwedzki, wielki Polak wysłał w swej skromności egzemplarz Emanuelowi Noblowi. Sprawujący pieczę nad Nagrodą Nobla bratanek Alfreda grzecznie podziękował i odpisał, że już przeczytał wersję angielską. Pechowo dla Ossendowskiego, zamiast nagrody spotkała go ze strony Szwedów kara. Beasts, Men and Gods przeczytał bez czekania na przekład także Sven Hedin, szwedzki geograf i kartograf, który w latach 1893-1908 odbył trzy wyprawy do Tybetu, sporządzając mapy i odkrywając m. in. Transhimalaje i źródła Brahmaputry. „Autentyczność” wspomnień Ossendowskiego mocno go poruszyła. W opisie wypadu Polaka z Mongolii do Tybetu (bitwa nad Nie-Ma-Chu) nic się Hedinowi nie zgadzało, ani topografia, ani nieprawdopodobnie krótki czas podróży w obie strony, nic. Przy czym błędy, jakie walił Ossendowski, nie były to jakieś drobne potknięcia, ale prawdziwe gafy. Znów zdradziła go matematyka: jego wielbłądy są szybkie jak samoloty, ale chyba pijane, bo idą wężykiem. Drogę z Uliastaju do Narabanczi pokonują w trzy dni, robiąc dziennie 150 do 170 km. Jest to o tyle ciekawe, że cała ta trasa ma 120 km, a Hedin stwierdził, że „w całej Azji nie ma ani jednego wielbłąda”, który objuczony dałby radę przejść choć 100 km dziennie. Wykazał, że cały wypad w Himalaje i z powrotem, którego odbyciem w zaledwie cztery miesiące Ossendowski się chełpi, nie był możliwy w tak krótkim czasie. Najzabawniejsze, że dowodów własnego kłamstwa dostarczył sam pisarz: jeśli policzy się dni tak jak ja w przypadku 130 dni Ungerna, cztery miesiące tybetańskiego skoku w bok będą się składały co najmniej z 213 dni. Hedin wylicza nazwy wielkich rzek i wysokich pasm górskich, które Ossendowski w swej podróży przegapił. Osobno wylicza szczyty, na których Ossendowski nie wiadomo jak i po co się znalazł, a które szlaki karawan omijają szerokim łukiem. Polski pisarz nazywa „krainą miliona jezior” Kuku-Nor w Tybecie, gdzie jezior jest kilka. Na szczęście Hedin jest dowcipny i przyjemnie się czyta jego sprostowania: „Okoliczności, w których Ossendowski raz zasnął na swoim wielbłądzie, spadł i doznał pęknięcia czaszki, faktycznie mogą świadczyć o tym, że widział on przy Kuku-Nor […] miliony jezior”. Małostkowy Szwed przyłożył też oko do motta z Tytusa Liwiusza, którym Ossendowski poprzedził swe dzieło: „Są czasy, ludzie i wydarzenia, o których tylko Historia wydać może ostateczny osąd; współcześni i pojedynczy świadkowie mogą tylko opisać, co widzieli i słyszeli. Sama prawda tego wymaga”. Motto piękne i szlachetne, tyle że nigdzie u Liwiusza nie da się takiego wyczytać. Hedin sugeruje, że musi ono w takim razie figurować w tej części dorobku Liwiusza, której nie udało się jeszcze odnaleźć. Kiedy w książce Von Peking nach Moskau wytknął Ossendowskiemu te błędy oraz wybielanie postaci potwora Ungerna, polski podróżnik poszedł w zaparte: w Kuku-nor na własne oczy widział codziennie kilkanaście jezior i już. Góry, przez które szedł, przegapił, bo miał złe mapy. Ktoś coś mruczał o mordowaniu dzieci? „Zdaję sobie w zupełności sprawę z negatywnych cech charakteru barona […]. Jednakże Ungern pozostał mi miłym, nawet gdyby miał być jeszcze o wiele gorszy i krwisty, ponieważ był wrogiem bolszewików, których z całego serca nienawidzę”. Zniesmaczony Hedin napisał wtedy broszurkę zatytułowaną „Ossendowski a prawda”, w której stwierdził, że wszystko w dotyczącym tybetańskiego odcinka podróży opisie jest nieprawdą, wyszczególnił jeszcze więcej naukowych błędów pana Antoniego i zwrócił uwagę, że głupawy rozdział końcowy o podziemnym królestwie Aharty jest plagiatem z nieżyjącego francuskiego okultysty Saint-Yvesa d’Alveydre’a, co udokumentował obszernymi cytatami z obu książek. Pamiętną bitwę nad Nie-Ma-Chu uznał za zmyśloną, bo pacyfistyczni Tybetańczycy nigdy nie zaatakowali tam nikogo, a banda rozbójników nie miała racji istnienia w tak słabo zaludnionym terenie – po prostu nie miałaby kogo tam napadać. W dodatku na miejsce zmyślonego napadu Ossendowski nieświadomie wybrał zbocze świętej góry, na której prawo Buddy zabraniało Tybetańczykom przelewać krew nawet w obronie własnej. Przy okazji Hedin obśmiał wydłubanie kuli z nogi scyzorykiem.

Dyskusję szwedzkiego geografa z polskim pisarzem obszernie relacjonowała prasa literacka, naukowa i brukowa. George Montandon opublikował we Francji artykuł zatytułowany bez ogródek Ossendowski. Kłamca bez honoru. Jego zdaniem Ludzie, zwierzęta, bogowie zasługują „na tę samą ocenę, co wytwory pornograficzne”. Dla polskiego orientalisty, prof. Władysława Kotwicza, dzieło było „zaprzeczeniem jakiejkolwiek, nie tylko książkowej, znajomości tego kraju”. Zadowoleni ze skandalu wydawcy, głównie niemiecki i amerykański, podkręcali naiwnego Ossendowskiego do kontynuowania sporu, dzięki któremu polski pisarz szybko stał się pośmiewiskiem całej Europy. Przyznał się do kilku pomyłek, ale do żadnego ze zmyśleń, które były już dla wszystkich oczywiste. Na precyzyjne argumenty Hedina odpowiadał opowiastkami o dupie Maryny. Oczywiście nie potrafił wyjaśnić, dlaczego cytowany przez niego z pamięci mongolski lama mówił całymi ustępami z książki wydanej przez nieznanego nikomu Saint-Yvesa d’Alveydre’a, ale zarzekał się, że nigdy tej książki nie miał w ręku. W niemieckiej prasie udawał głupiego i wyjaśniał, że jeśli chodzi o bitwę nad Nie-Ma-Chu, to w 1916 r. w Moskwie na ulicach było bezpiecznie, a już w 1917 zamordowano tam pewnego Włocha, zatem i pokojowi Tybetańczycy mogli w pół roku zmienić się w żądnych krwi bandziorów. Obstawał przy kuli wydłubanej z łydki scyzorykiem. Twierdził, że Hedin „jest wyznawcą ideologii bolszewików” i jako „renegat, broni Republiki Sowieckiej przed atakami”, choć ten w ogóle nie zajmował się w swoich polemikach bolszewią i sowietami, a tylko matematyką, geografią i historią. Dziennikarzom szwedzkim pan Ferdynand sugerował, że Hedin jest zazdrosny, bo „nie widział nic, ani Żyjącego Buddy, ani jego żony, ani cudów lamów”. On za to widział bardzo dużo: „Udało mi się sfotografować w Urdze Żyjącego Buddę. Jest to pierwsza i jedyna fotografia tej jakże niezwykłej osobistości”. Pech wielkiego polskiego pisarza był większy od niego samego: nieszczęśnik nie wiedział, że w Von Peking nach Moskau Hedin też zamieścił zdjęcie Żyjącego Buddy, przez którego był podejmowany 20 lat przed Ossendowskim! Zapędzony w kozi róg biedaczysko w kolejnych wywiadach zapominał, co mówił w poprzednich. Swą linię obrony przed zarzutami całkowicie chybionych opisów odwiedzonych terenów przez dłuższy czas opierał na tym, że „Człowiek, który przemierza obce kraje w niedostatku, posiadając jedynie najbardziej podstawowe środki do życia, nie potrafi sporządzić jakichkolwiek opisów topograficznych”. Kiedy jednak w Warszawie odwiedził go wysłannik „Dagens Nyheter”, nagle wyciągnął „gruby plik manuskryptów z mnóstwem dokładnie opracowanych map” i stwierdził, iż są to „same tylko sprawozdania geograficzne z odbytej podróży”, których umieszczenie w książce odradził mu Palen. Wyśmiewając tę nagłą woltę, sto razy bystrzejszy od Ossendowskiego Hedin od razu zażądał publikacji tych „dokładnie opracowanych map”, czego się oczywiście nie doczekał. Podczas publicznej debaty w Paryżu, zarzuty licznych nieprawdopodobieństw w swym dziele Ossendowski odparł argumentem, iż jest w stanie jednym ciosem pięści powalić konia. Do żartów z wielkiego Polaka doszedł wtedy jeszcze jeden, na temat złego traktowania przezeń nokautowanych koni. Uczniom, którzy wymiękną podczas lektury Ludzi, zwierząt, bogów, podkładam pod pulpity książeczkę Hedina, w 2014 r. wydała ją po polsku oficyna Elset, jest niewielka i łatwo ją ukryć, a szwedzkie żarty z Ossendowskiego naprawdę są inteligentne. Wygląda na to, że już przed publikacją polskiej wersji dzieła dotarły do pana Ferdynanda głosy powątpiewające w prawdziwość jego bajek. Wyjaśniałoby to, dlaczego w polskim wydaniu zrezygnował z niesławnego motta, pominął zdanie z wydłubaną kulą albo dlaczego uzupełnił charakterystykę mnicha mówiącego cytatami z Saint-Yvesa d’Alveydre’a o niewystępujące w angielskim oryginale informacje, iż był on „uczony i oczytany”. Na co liczył, zamieniając zanegowane przez Hedina cztery miesiące wyprawy do Tybetu na pięć, nie śmiem domniemywać. Świeżo po lekturze tej kluchy, całkowicie podzielam opinię Hedina sprzed stu lat: „Jeśli przeczytało się książkę pana Ossendowskiego i, mówiąc w przenośni, zabrudziło całą tą krwią, morderstwami, zbrodniami, nienawiścią, grubiaństwem i brutalnością, pustymi przechwałkami o własnych czynach, jak i podłością oraz surowością względem zwierząt, ludzi i bogów, które ona zawiera, wówczas ma się uczucie, że żyje się w złym świecie. Ten rodzaj literatury brutalizuje młodzież i wypacza smak w czasie, w którym każda osoba powinna mieć obowiązek wskazywać na światło, prawość, prawdę i pojednanie”.

.

Publikacja dzięki uprzejmej zgodzie Magazynu Książki.