Powyższymi słowami św. Augustyn zaprzecza sam sobie w drugiej księdze Wyznań. Przed chwilą wyjaśniał: „Oto w pobliżu naszej winnicy rosła grusza obsypana owocami, nie odznaczającymi się zresztą ani szczególnie pięknym wyglądem, ani zaletami smaku”, a tu nagle mu brzydkie gruszki wypiękniały, bo „były przecież Twoim tworem, a Ty sam nad wszystko jesteś piękny, Stwórca wszechświata”. Trzeba być teologiem, żeby nie dostrzegać, iż uroda malarza nie przydaje piękna jego obrazom, ale to, że dobiegając pięćdziesiątki, Augustyn wciąż nie rozumie błędów swej młodości, czyni te błędy tylko ciekawszymi. Było bowiem tak: „Ja i paru podobnych do mnie młodych nicponiów poszliśmy otrząsnąć gruszę i zabrać owoce. (…) Może coś tam z tego sami też zjedliśmy, lecz prawdziwą uciechą było czynienie czegoś, co było zabronione”. „O ile pamiętam ówczesny stan moich uczuć, na pewno nie zrobiłbym tego bez kolegów”.
No i trzydzieści lat później tamte gruszki wciąż stoją świętemu w gardle: „Zastanawiam się teraz nad tym, Boże mój, co mnie tak zachwycało w kradzieży”. Ja też się zastanawiam, moje ty niebożę! A mam się nad czym zastanawiać, bo miałem i ja swoje gruszki, swoje zachwycenia i swoich kolegów-nicponiów. Z tym, że moje gruszki to były, uwaga, amperomierze!
Bardziej niż wszystkie gruszki świata zajmuje mnie chłopiec, którym byłem i który mną się nigdy nie stał. Chłopiec ten robił czasem coś, czego nie idzie zrozumieć i czego ja bym nie zrobił na pewno. Bywały to zarówno takie czyny, które ktoś święty nazwałby „dobrymi uczynkami”, jak i takie, które nazwałby „występkami”. Wśród tych ostatnich są zbrodnie, o jakich się św. Augustynowi nie śniło. Podrzucanie na drodze portmonetki uwiązanej na nitce przeciągniętej przez gałąź w ten sposób, że kiedy szczęśliwy znalazca schylał się po nią, portmonetka odfruwała. Strzelanie ze skoblówki do pojazdów będących w ruchu. Wlewanie wieczorem benzyny do rowka biegnącego w poprzek drogi w miejscu, gdzie ekipa drogowców zakończyła wylewanie asfaltu jednego dnia i podjęła dnia następnego, i podpalanie jej, kiedy zbliżało się jakieś auto. Ale nic z tego nie dorównuje podłością grabieży amperomierzy.
Było bowiem tak: o ile pamiętam ówczesny stan uczuć chłopca, nie zrobiłby tego bez kolegi. A najlepszym kolegą chłopca był w owym czasie Marek, z którym siedzieli w jednej ławce. Marek był trochę dziwny. Miał bogatych rodziców, chyba badylarzy, i jemu jednemu z całej klasy niczego nie brakowało. Kto był najlepszy w grze w pieniądze? Marek, bo nie zależało mu na wygranej. Kto się nie bał dwói na koniec roku, bo wiadomo było, że w razie czego starzy go wykupią? Marek. Kto przyniósł do szkoły zagraniczne karty do gry, którymi nie dawało się grać, bo była na nich pornografia? Nie powiem, nie jestem skarżypytą.
Pewnego razu Marek powiedział chłopcu, że jest taka sprawa. W pracowni fizycznej stoją w szafce dwa amperomierze. Wprawdzie jest ona po lekcjach zamykana na klucz, ale szafka nie. I gdyby te amperomierze zakosić, to on, Marek, ma na nie kupców, którzy mogliby za nie zapłacić nawet dwadzieścia złotych, bo to są prawdziwi przestępcy. Z grubsza w ten deseń, na pewno bez słowa „ukraść”. Chłopiec oczywiście od razu się zgodził. Zanim się nad tym w ogóle zastanowił, to wiedział, że musi się zgodzić. Co, ja nie dam rady? Ja mam cykora?! Ja ci jeszcze pokażę, całemu światu pokażę!
Owoce zakazane tylko wtedy mają powab, kiedy są zakazane same w sobie, kiedy nie wolno sięgnąć po to, co jest ich istotą. Wydaje mi się, że w duszy wszystkich chłopców jest coś, co z czasem na szczęście przechodzi, a co zewnętrzny zakaz zmienia w wewnętrzny przymus. W ogóle nie pamiętam, żeby chłopiec specjalnie myślał o 20 złotych, które mieli dostać za swój śmiały wyczyn. Pewnie się domyślał, że to gruszki na wierzbie.
Na koniec dnia woźna zamykała szkolne klasy, ale podczas przerw pozostawały one otwarte. Chłopcy zadbali o to, żeby wyjść z fizyki jako ostatni, a przedtem otworzyli okno. Nie na oścież, tylko tak, żeby pozostawało przymknięte. Wczesnym wieczorem, nie czekając aż się ściemni, bo po dobranocce i dzienniku musieli być w domach, wśliznęli się oknem do pracowni fizycznej. Jak słodko serce rozsadzało pierś, jaki dumny był chłopiec przed samym sobą, jak się czuło, że się żyje!
Piękne były amperomierze, które ukradli. Do dziś pamiętam śliską, może ebonitową czerń pudełka ze strzałką za szybką, którym mając zajęte ręce, chłopiec przesadzał parapet. To nie była przyjemność kradzieży, zysku. To była przyjemność płynąca z zuchwałości. „Czy może wobec tego, że nie miałem mocy złamania prawa, przyjemność mi sprawiało przynajmniej udawanie, że to czynię?”
Inaczej niż w przypadku św. Augustyna, w moim przypadku wszystko skończyło się dobrze. Okna pracowni fizycznej wychodziły na szkolne boisko. Po drugiej stronie boiska stał tzw. Dom Nauczyciela. Mieszkały w nim dwie nauczycielskie rodziny i okna też wychodziły na boisko. Zuchwałość została ukarana, sprawiedliwości stało się zadość. Chłopców poprowadzono na rzeź do gabinetu dyrektora. Rodziców zawezwano do szkoły. Amperomierze odzyskano. Pamiętam, że największy kłopot miał chłopiec ze zmyśleniem, po co one im były. „No, chcieliśmy zmierzyć, ile tak naprawdę prąd ma amperów… Ale już więcej nie będziemy, panie dyrektorze”.