…przeciw tyranii i uciskowi

W wielu społeczeństwach najsurowszą karą za zbrodnię lub wykroczenie przeciw społeczeństwu było wygnanie. Jeśli nie respektujesz reguł i obyczajów naszej wspólnoty, lubiło mówić niepisane prawo, won ze wspólnoty. Tak było w starożytnej Grecji, wśród rdzennych mieszkańców Afryki i obu Ameryk, w średniowiecznej Europie i długo po średniowieczu na zacofanej wsi polskiej. Uwiecznione przez Reymonta wywiezienie Jagny na furce gnoju było emanacją tego samego prawa. Prawa surowego, nadużywanego, często oznaczającego „śmierć cywilną”, a jednak łagodniejszego od wielu dziś stosowanych i na swój sposób sprawiedliwego. Pozostawiając bowiem swoich wyrzutków na uboczu, jednocześnie społeczeństwo pozostawiało ich w spokoju. Rugowało ich z własnych szeregów i pozbawiało praw, nie pozbawiając Wolności. Banici przekonani o wyższości własnych racji nad racjami społecznymi mogli przynajmniej w duchu powiedzieć to, co głośno powtarzał wygnany z Synopy Diogenes: iż będąc skazanym na wygnanie, skazuje na pozostanie w Synopie swoich sędziów. To samo innymi słowami wyraził schodzący z pokładu Queen Mary w 1938 r. Thomas Mann: „Gdzie ja jestem, tam są Niemcy”.  

Współczesne państwo jest w istocie instytucją niewolniczą i tylko udaje wspólnotę. Przykład państwa polskiego jest modelem o tyle poręcznym, że szukać w nim dzisiaj znaków wspólnoty to szukać ze świecą igły w stogu siana. Zniewolenie zaś polega przede wszystkim na przymusie pozostawania członkiem państwa („obywatelem”). Państwo jest jedyną organizacją, do której jest się wciągniętym przymusowo i z której nie można się wypisać. Nawet z kościoła można, a z państwa nie. Narzucone każdemu prawo, udające ius sanguinis, stanowi, choć bez nazywania rzeczy po imieniu, że człowiek rodzi się w niewoli, jeśli w spłodzeniu go brał udział przynajmniej jeden polski niewolnik dowolnej płci. Jeśli zaś człowiek został znaleziony w kapuście i rodzice jego pozostają nieznani, staje się polskim niewolnikiem o ile znaleziono go na terenie zagonu kapusty zawłaszczonego przez polskie państwo (zdeformowane ius soli). Nawet dobrowolnej banicji państwo nie umożliwia. Konstytucja kłamliwie zapewnia: „Obywatel polski nie może utracić obywatelstwa polskiego, chyba że sam się go zrzeknie”. Kłamliwie dlatego, że tylko w przypadku przyobiecania polskiemu niewolnikowi niewolnictwa w innym państwie, prezydent może – ale nie musi – wyrazić zgody na jego zwolnienie z poddaństwa. Mówi o tym sprzeczna z konstytucją w sposób widoczny dla bystrego szóstoklasisty ustawa o obywatelstwie określająca nawet wzór wniosku o zgodę prezydencika na zrzeczenie i dopowiadająca: „Do wniosku dołącza się (…) dokument potwierdzający posiadanie obywatelstwa innego państwa lub przyrzeczenie jego nadania”.

Nigdzie w prawie nie jest zapisane, że obywatelstwo jest przymusowe, choć de facto takie właśnie jest. Państwowy prawodawca za wszelką cenę stara się jednak sprawiać wrażenie, że obywatelstwo nadaje się człowiekowi samo przez się, że „nabywa” się je bezwiednie.

Ius sanguinis, czyli prawo krwi, dlatego tak się nazywa, że dotyczy przejmowania po rodzicach tych cech, co do których wierzono niegdyś, iż zapisane są we krwi. Dziś mówimy raczej o genach, ale nazwa została, tak jak zadomowione w polszczyźnie określanie wszystkich pociotków i stryjecznych sióstr krewnymi. Po rodzicach dziedziczy się bezwarunkowo te cechy i przynależności, które są przyrodzone, zatem nie podlegają wyborowi. Jako syn człowieka i człowieka urodziłem się człowiekiem i nie mogę oczekiwać, iż będę uważany za Marsjanina. Syn Azjaty i Azjatki nie może domagać się uznania go za Eskimosa. Dziedziczy się przynależność etniczną, można przyjąć, że i narodowość, choć kryterium to nie jest tak uchwytne jak rasa i bez szczegółowej wiedzy genealogicznej nie da się ustalić w jakim stopniu jest się mieszańcem. Jeśli natomiast moi starzy byli członkami PZPR i kibicami Arki Gdynia, wcale nie urodziłem się komuchem i szalikowcem. Przynależność organizacyjna nie jest cechą „krwi”. Jako człowiek wolny mam prawo zdecydować w miarę dojrzewania, czy chcę zapisać się do jakiejś partii, kibicować którejś drużynie w krótkich gatkach lub zostać członkiem jakiegoś państwa. I Thomas Mann przypomniał mi się nie przypadkiem: irracjonalny charakter ius sanguinis jak mało gdzie uwidocznił się w teoriach narodowego socjalizmu.

Jacek Jagielski w „Obywatelstwie polskim. Komentarzu do ustawy” pisze wprost: „państwo samo ustala, kto jest jego obywatelem i w jaki sposób nabywa się i traci to obywatelstwo”. Państwo, uzurpując sobie prawo do wcielania we własne szeregi każdego potomka swoich przymusowych członków, dlatego fałszywie wskazuje na prawo krwi, że wszelkie prawo stanowione (lex) powinno znaleźć oparcie i uzasadnienie w prawach naturalnych (ius). Takie przekonanie towarzyszy człowiekowi jako fundamentalna intuicja co najmniej od czasów starożytnego Rzymu, któremu to uwiecznione w łacinie rozróżnienie zawdzięczamy. Prawa naturalne to prawa natury, prawa logiki i prawa moralne. Nie można zapisać w konstytucji, że każdy Polak rodzi się ufoludkiem, że dwa razy dwa daje siedem i że wolno kraść między dwudziestą trzecią a piątą, ponieważ jest to sprzeczne kolejno z prawami natury, logiki i moralności. Nie wolno też było napisać – chociaż napisano – że każdy potomek członków państwa jest członkiem tegoż państwa, ponieważ stoi to w sprzeczności i ze wszystkimi trzema rodzajami prawa naturalnego, i z prawdą tak zasadniczą, że ujęto ją w pierwszych słowach pierwszego artykułu Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka: „Wszyscy ludzie rodzą się wolni”. W innym miejscu Deklaracja ta mówi też: „Nikogo nie można zmuszać, aby należał do jakiegoś zrzeszenia”. Powtarza to Karta Praw Podstawowych Unii Europejskiej: „Każdy ma prawo do (…) swobodnego stowarzyszania się na wszystkich poziomach, zwłaszcza w sprawach politycznych, związkowych i obywatelskich”, a i konstytucyjka polska też: „Każdemu zapewnia się wolność zrzeszania się”. Wolność i swoboda zrzeszania i stowarzyszania się niewątpliwie oznaczają wolność od przymusu stowarzyszania się. Nie przypadkiem „zrzeszać się” i „stowarzyszać się” są czasownikami zwrotnymi, czyli takimi, w których – jak mówi definicja – „podmiot jest jednocześnie wykonawcą i odbiorcą czynności”. Czasowniki zwrotne oznaczają czynności, których ktoś lub coś dokonuje „z samym sobą”, dlatego można się zrzeszać i stowarzyszać, a nie można zrzeszyć lub stowarzyszyć kogoś, a to właśnie próbują robić przepisy ustanawiające niewolnictwo, choć bez używania tak rażących określeń. Tzw. porządek prawny, na którego świętą nienaruszalność powołują się z braku innych uzasadnień twórcy kolejnych przepisów, to w istocie potworny bałagan mający na celu rozmycie nie tylko praw człowieka, ale samego pojęcia człowieka w taki sposób, żeby sam człowiek człowieczeństwo utożsamił z obywatelstwem. Żeby się do niewolnictwa sam garnął.

Rację i sens miałoby istnienie państwa na zasadach rzeczywistej umowy społecznej, do którego przynależność byłaby dobrowolna i które zamiast podporządkowywać sobie, tylko porządkowałoby życie swych obywateli w obszarach wspólnych wszystkim. Prawo jest potrzebne, żeby bronić słabszych przed silniejszymi i żeby ludzie – obywatele czy nie – nie wchodzili sobie w Drogę, w sensie dosłownym i przenośnym. Nie przypadkiem Powszechną Deklarację Praw Człowieka uchwalono zaraz po tym, jak społeczeństwa poprowadzone przeciw sobie przez państwowych przywódców weszły sobie w Drogę tak bardzo, że 70 milionów ludzi straciło życie. Przypomnę na koniec jedną jeszcze nauczkę dla ludzkości zawartą w tej Deklaracji: „konieczne jest zawarowanie praw człowieka przepisami prawa, aby nie musiał – doprowadzony do ostateczności – uciekać się do buntu przeciwko tyranii i uciskowi”.