Za moich czasów szkolną lekturą był Sachem. Sienkiewicz opisywał w nim przybycie do niemieckiego miasteczka w USA cyrku z indiańskim wodzem jako główną atrakcją. Tytułowy bohater nowelki nie był jej bohaterem rzeczywistym, byli nim Niemcy, którzy z typowo niemiecką butą szprycowali wodza piwem i knedlami i zmuszali do chodzenia po linie. Dzisiejsi uczniowie w zamian za tamte knedle dostają od pana Birary kluchę w postaci bardzo dla nich nieinteresujących Listów z podróży do Ameryki. Podróż rozpoczęła się w lutym 1876 r. To rok największego w historii zwycięstwa Indian nad amerykańskim wojskiem, wybicia oddziału Custera przez wojowników Sitting Bulla, Siedzącego Byka. Echa tego wydarzenia znajdziemy też u Sienkiewicza, przy czym Sitting Bull tłumaczy się u niego jako Siedzący Buhaj, co akurat może być dla uczniów ciekawe. Nauczyciel kreatywny może wzmóc ich zainteresowanie informacją, że Amerykanie utrwalali sobie nazwisko Sienkiewicza, nazywając go na indiańską modłę Sane Cabbage, Zdrową na Umyśle Kapustą. Wiemy o tym dzięki Lucile E. Dickson, która w 1919 r. rozmawiała z pamiętającymi Sienkiewicza mieszkańcami Anaheim, miasteczka stanowiącego pierwowzór tego z Sachema.
Przyszły noblista opisuje kolejno swą podróż z Europy, przejazd z cywilizowanego wschodu Ameryki do Kalifornii, wreszcie wypad na Dziki Zachód. Na naszych oczach traci pisarskie pazury, z felietonisty przedzierzgając się w reportera-marudę. Na Dziki Zachód trochę się spóźnił, a trochę nie trafił: „niebezpieczna” wyprawa myśliwska na ziemie Indian w celu zapolowania na bizony wygląda na parodię takiej wyprawy. Jej organizatorzy szastali pieniędzmi, płacąc m. in. agentowi „rezerwacji indyjskiej” za zapewnienie bezpiecznego pobytu. „Mieliśmy także potężną ilość wódki i tytoniu, dwóch artykułów najwięcej cenionych przez Indian”.
Już pierwszej nocy w terenie Sienkiewicz udowodnił, że jako bohaterski Polak podziela zamiłowanie bohaterskich Indian. Zgłosił się ochotniczo na wartę, podczas której z ułańską fantazją nabzdryngolił się i zasnął. Ale przynajmniej opowiada o tym erudycyjnie: „Zajrzałem raz i drugi do mojej gumowej flaszki z brandy; potem, jak mówi Słowacki »z gwiazd zrobiła mi się w oczach kasza«”.

Ponieważ Indianom zapłacono za nieniepokojenie wyprawy, jej uczestnicy nie mogą dzikich spotkać, nad czym Sienkiewicz boleje. Z bizonami to samo, bo są już w dużym stopniu wytępione. Na początku polski pisarz strzelał więc „tylko do piesków ziemnych, więcej dla wprawy niż pożytku”. Potem miał przyjemność z młodą antylopą: „Dostrzegłem małe szare zwierzę, które to skacząc, to zapadając pyszczkiem w trawę, usiłowało, jakkolwiek ranne, ratować się ucieczką. Dogoniliśmy je jednak w momencie. Była to antylopa ciemnego koloru z żółtymi cętkami na grzbiecie, młoda jeszcze, na nóżkach tak cienkich jak badylki. Thompson postrzelił ją kulą między łopatki. Gdyśmy dopadli do niej, przewróciła się na bok z głową odrzuconą i wywieszonym językiem – żyła jeszcze, ale Thompson dobił ją nożem, po czym powrócił z nią do wozów, ja zaś pojechałem dalej”.
Wreszcie przewodnikom udaje się znaleźć bizona i wystawić go naszej Kapuście na strzał. Polski pisarz bardzo jest tym wzruszony: „Ponieważ były to pierwsze moje łowy na bawołu, serce biło mi nie tylko ciekawością, myśliwskim zapałem, ale i pewnym wzruszeniem, nieco do strachu podobnym. […] Opanowawszy wzruszenie, wymierzyłem doń spokojnie, ponieważ zaś stał obrócony do mnie lewą stroną, starałem się trafić go w serce”.
Strzał okazał się celny, co wprawiło Zdrową na Umyśle Kapustę w euforię. Mało się z radości nie zesłał na Syberię: „Nie wierząc własnemu szczęściu, dotykałem rogów i sierści zwierzęcia, w której moja ręka tonęła całkowicie, a następnie siadłszy obaj z Lewą Ręką na trupie, zapaliliśmy fajki. Oczywiście, o zabraniu takiej zwierzyny, ważącej pewno koło tysiąca pięciuset funtów, ani mogliśmy marzyć”.
Tu, zanim polski pisarz zsiądzie z trupa, warto zwrócić uwagę, że właśnie dołączył do morderczej tłuszczy, która wytłukła bizony dla wynaturzonej myśliwskiej przyjemności, bez żadnego pożytku z ich mięsa. Sytuacja powtórzy się, kiedy jego grupie uda się dopaść większe stadko i zabić 13 bizonów, w tym cielęta: „Olbrzymią masę mięsa musieliśmy jednak pozostawić. Żal było patrzeć na te stosy smacznego pożywienia, które miało stać się łupem dzikich zwierząt”.
Wzruszeń dorównujących tym towarzyszącym rzezi bizonów doznał Sienkiewicz tylko przy obławie na samotnego grizzly. „Twardego życia potwór” uciekał przed swymi oprawcami nawet podziurawiony jak sito. „Lucjusz strzelił jeszcze raz, przyłożywszy prawie lufę swego kentucky do głowy zwierzęcia, po czym drgania ustały, cielsko zaś wyprężyło się nieruchomo”.
Na Indian i Murzynów polski pisarz patrzy z góry. Opowiada się po stronie czerwonych braci toczących ostatnie walki w obronie resztek swych ziem, wręcz pisze panegiryki ku ich czci, dopóki ich wreszcie nie spotka. „Wyglądali obdarto, nadzwyczaj brudno i niechlujnie. Wydawali przy tym zapach mało co lepszy od skunksów”. „Życie ich wśród brudów nie do uwierzenia i wśród robactwa, przed którym wreszcie uciekłem, może przejąć tylko wstrętem; po wtóre, w każdym ich kroku znać demoralizację cechującą rasy ginące. Są leniwi, wiarołomni, kłamcy, a wreszcie i tchórze”.
Podczas wycieczki pod Niagarę przewodnikiem pisarza jest „brzydkie Murzynisko, podobniejsze do goryla niż do człowieka”. W restauracji hotelowej „przy każdym stole stoi dwóch lub trzech Murzynów o głowach podobnych do głów czarnych baranów”. Murzynki są od Murzynów „jeszcze brzydsze” i „również są brudne, jak i ich dżentelmenowie”. Indianki pojawiające się w w amerykańskich listach są „pochylone, brzydkie, zwiędłe, stare, z włosami spadającymi na oczy, podobne jak dwie krople wody do Cyganek”.
Do osobistych spotkań z Indianami Sienkiewicz miał niezwykłego pecha, co zauważyłem już jako chłopiec poszukujący w jego listach informacji o nich. Kiedy wreszcie udało mu się siąść z czerwonoskórymi przy jednym ognisku (wtedy, kiedy zapachnieli mu skunksami), „nim zdążyłem spytać o imiona braci moich i skomponować jakieś efektowne dla siebie, lokomotywa zagwizdała i trzeba było wracać”. Na szczęście pod koniec „myśliwskiej wyprawy” dochodzi wreszcie do oczekiwanego od samego jej początku ataku Indian na polskiego pisarza! Skoro organizatorzy płacili za pozostawienie ich w spokoju, może zapłacili też Indianom za ten teatralny atak? „Zbliżywszy się na trzecią część mili, podnieśli wycie i wypuścili cwałem konie. Ale widok trzydziestu strzelb wymierzonych i spokojny, pewny głos Woothrupa rozlegający się jako komenda wstrzymały ich w przyzwoitej odległości. Było ich około stu wojowników. Wieczorem przysłali do nas poselstwo. Chciałem wtedy koniecznie wstać, aby zasiadłszy u ogniska rady, palić z Indianami i przypatrywać im się, ale nie mogłem. Gdym wyszedł z wozu, nogi zachwiały się pode mną i o mało nie utraciłem przytomności”. Co za pech, co za pech! Akurat w takiej chwili polski pisarz musiał się rozchorować! Jakby mało tego było, kiedy leży na wozie na L-4 i próbuje z wyra podglądać i podsłuchiwać Indian, widoczność pogarsza „silne światło i cienie rzucane przez ognisko”, a słyszalność też jest zła, „albowiem mówili za cicho, aby głos mógł dojść do wozu, po wtóre psy, na próżno odpędzane i bite przez mulników, rwały się do ogniska, czyniąc straszny harmider”. Skutek jest taki, że wrażenia również i z tego spotkania z Indianami dają się zawrzeć w stwierdzeniu: nic nie widziałem, nic nie słyszałem.
Bo też nie było żadnego takiego spotkania. I strzelania do bizona nie było. I szarży setki Indian powstrzymanej przemówieniem nie było. I grizzly znał Sienkiewicz tylko z opowiadań i obrazków. Otóż nawet te nędzne przygody, podobnie jak całą wyprawę myśliwską, pan Kapusta najzwyczajniej w świecie zmyślił. Do Ameryki pojechał, aby z grupą polskich artystów pod przewodem Karola Chłapowskiego i Heleny Modrzejewskiej współtworzyć fourierowski falanster i żyć z uprawy roli, której nikt z nich uprawiać nie umiał. Żeby swe wojaże sfinansować, podjął się słania korespondencji do „Gazety Polskiej”. Żeby publiczność chciała czytać jego listy, musiały one być ciekawe. Żeby były ciekawe, nie mogły dotyczyć tego, czym się Sienkiewicz tak naprawdę zajmował, czyli żmudnej pisaniny w połówce pokoju wynajmowanej u Maxa Neblunga w Anaheim i zalotów do szesnastoletniej Meksykanki Matyldy.
Szczerze pisał za to do Juliana Horaina: „Bo też pomyślić sobie, że człowiek ma szesnaście tysięcy nabojów, że zatem ja mam jeszcze z pięćset (przypuszczenie dowodzące skromności), i że te pięćset, które sama natura zdawała się dla Matyldy przeznaczać, leżą nieużytecznie i starzeją o 15 mil od Matyldy albo co gorzej, wystrzeliwane są przez sen na prześcieradła Maxa Neblunga”. Chwalił się Horainowi swoimi kłamstwami, kiedy pisał o sobie w trzeciej osobie: „Ten genialny młody człowiek rozwija się coraz bardziej, chociaż przy tym łże tak, aż się papier ze wstydu czerwieni. Co więcej: powiem Panu, że w następnych listach będzie łgał jeszcze dwa razy tyle; będziecie czytać opisy stepów, niedźwiedzi, bizonów, polowań i wypadków, które mu się przytrafiły, słowem, cały romans, w którym oprócz osnowy geograficznej i przyrodniczej wszystko jest zmyślone – a tylko pewnymi pozorami prawdy ozdobne”. W innym miejscu: „Oni tam w Warszawie są przekonani, że nie mieszkam z kolonią, ale gdzieś między Indianami. Nie wywodźcie ich z błędu”. Pożywkę dla wyobraźni przy opisie rzekomej wyprawy znajdował pisarz w popularnych wydaniach Breta Harte’a i relacjach z Dzikiego Zachodu, których pełna była ówczesna prasa amerykańska. „Osnowę przyrodniczą” czerpał z kilku krótkich wypadów do lasu, dzięki którym np. zaszlachtowanie młodej antylopy opisał całkiem realistycznie.
Wątpliwości podnoszone przez wcześniejszych sienkiewiczologów podsumował i liczne nieścisłości w opisie niebyłej wyprawy zestawił Jerzy R. Krzyżanowski w artykule „Sienkiewicz w Wyoming, czyli Trick or Trip?”. Przytoczył też Krzyżanowski anegdotę z sane cabbage i inną jeszcze, opowiedzianą przez Maxa Neblunga. Pewnego dnia polski pisarz, wymachując współmieszkańcowi przed nosem otrzymaną właśnie gazetą, miał powiedzieć: „Czy wiesz, Max, że obaj spędziliśmy cały dzień polując na niedźwiedzia? I świetnie nam się powiodło”.
Popatrzmy jeszcze oczami Sienkiewicza z Listów… na kobiety. Już w 1978 r. Maria Korniłowiczówna pisała: „Dziwna to sprawa. Marynia Pławicka z Rodziny Połanieckich czy Anielka z Bez dogmatu, owe bierne dziewiętnastowiecznych cnót niewieścich bezdenne głębiny to kobiece ideały Sienkiewicza. Ale w teorii tylko”.
W wagonie pociągu z Berlina do Kolonii: „ani jednej ładnej kobiety; siedziało tylko kilku Niemców z twarzami mniej więcej głupimi, nabrzękłymi piwem”. W Londynie „jeśli znajduje się która brzydka, to już tak brzydka, że na widok jej można zdziczeć”. W Ameryce bulwersuje polskiego pisarza karalność bicia żon. A przecież lać je trzeba, gdyż są „nadzwyczajnie śmiałe, wyzywające i kokietki do tego stopnia, że słusznie można rzec, iż role tu zostały zmienione i stroną prowokującą jest kobieta. […] Panny tutejsze prowadzą życie nader swobodne i mało jest takich, których przeszłość nie miałaby pewnej historyjki wynikłej już to ze zbyt gorliwego uprawiania związku zwanego »flirteszyn«, już to i bez »flirteszyn«”. […] Zresztą kobiety amerykańskie nie są piękne”.
Żeby zajrzeć oczami Sienkiewicza w niewieście dekolty i głębiej jeszcze, musimy sięgnąć do jego korespondencji prywatnej i półprywatnej. Pan Birara, zalecając jako lekturę tylko „fragmenty” Listów…, fragmentów tych nie wskazał. Uczniowie! Nie dajcie sobie wcisnąć kitu w postaci rozwlekłych opisów przyrody i teatralnych sukcesów Modrzejewskiej! Powołując się na głębokie umiłowanie każdej sylaby, jaką Sienkiewicz po sobie zostawił, żądajcie, aby wśród fragmentów wybranych do omówienia był list Kapusty do Edwarda Leo o „flirteszyn” z Indianką, która „dla miłości mojej zrzekła się ulubionego przysmaku: jedzenia wszy”. Domagajcie się czytania głośno listów do Daniela Zglińskiego, w których polski pisarz przeprowadza systematykę kobiet z uwzględnieniem licznych ich podgatunków: „Chinki się golą, ale nie dość często, skutkiem tego »ten interes« wygląda jak twarda szczotka. Indianki mają wszy miliony, a Amerykanki są zimne – Irlandki zbyt pobożne – więc dobrowolnie nie dają, tylko każą się gwałcić, wreszcie jedne i drugie mają wstrętny zwyczaj pytać: Are you satisfied? […] Co do czystych Amerykanek, żeby Panu dać pojęcie o młodych miss, powiem tylko to: czy pamiętasz Pan u Andzi, jak Zosia, Walerka lub Olesia przechodzi z talerzami, a wszyscy ją macają to za cycki, to za dupę, to za udo – tu tak samo – tylko że to robią panny z garsonem”. I jeszcze: „Zapomniałem o Murzynkach. Powiadam wam: klękajcie narody. Panie! Sprowadź Pan sobie koniecznie chociaż kominiarza, żeby nabrać pojęcia o tych rozkoszach”.
Odtrutką na amerykańskie konfabulacje autora Trylogii może być biografia pióra Roberta M. Utleya Siedzący Byk. Włócznia i tarcza. Już we wstępie autor udowadnia, że wie coś, o czym Sienkiewicz nie miał pojęcia. „Niezmiernie trudno jest pisać biografię człowieka należącego do innej kultury, a zwłaszcza do kultury nie istniejącej już” – pisze. Ale nie udaje, że wie o Sitting Bullu więcej, niż wie. Inaczej niż Sienkiewicz, nie przykłada do kultury indiańskiej miar wziętych z własnej kultury. Analizując życie wodza, między wierszami pokazuje jego, i w ogóle Indian, wizję świata i sposób myślenia, całkowicie odmienne od naszych. Kiedy Sienkiewicz pisze, że Indianie są „leniwi, wiarołomni, kłamcy, a wreszcie i tchórze”, to nie kłamie. Nie staje mu tylko świadomości, że są tacy w jego pojęciu, natomiast w świecie pojęć indiańskich to do białych ludzi przystają wszystkie te epitety. Znana nam z książek dla dzieci opinia Indian o „podwójnych językach” ich pogromców, skrywa głęboką prawdę o tym zróżnicowaniu. Utley wielokrotnie ją podkreśla, czasem jakby mimowolnie, bo przede wszystkim opowiada ciekawą historię życia jednego człowieka. Pisze o wartościach kształtujących życie Siuksów i choć wymieniane tu na pierwszych miejscach odwaga i hojność uchodzą za cnoty także w cywilizacji Zachodu, to jednak odmienny sposób ich realizacji powodował niezliczone nieporozumienia, a w konsekwencji zagładę.

W późnych latach Siedzący Byk pozwalał się obwozić po Ameryce, pozował do zdjęć i sprzedawał swoje autografy (specjalnie w tym celu nauczył się podpisywać). Dziennikarze przypisywali mu skąpstwo, przedstawiali „mordercę Custera” jako obdartusa, który dobrze zarabia, a ubiera się w łachmany, aby tym większą wzbudzać litość i tym większą dostawać jałmużnę. Tymczasem zgodnie ze zwyczajem swego narodu, wódz chciał jak najwięcej zarabiać tylko po to, aby jak najwięcej rozdać swoim pobratymcom, nawet ubrania. W ten sposób, wykazując się nadzwyczajną hojnością, podtrzymywał swój prestiż wielkiego przywódcy.
Chłopiec, któremu Indian przedstawiano – nie znajdując w jego kulturze lepszych kategorii do opisu odległych kulturowo zjawisk – jako dzikusów o „rycerskich” duszach, znajdzie w dziele Utleya rozwiązanie niejednej zagadki. Mnie zawsze ciekawiło, skąd się brały i co naprawdę znaczyły tyleż egzotycznie, co zabawnie brzmiące w uchu Europejczyka imiona jak właśnie Siedzący Byk, ale też Niedobra Zupa czy Biały na Obu Końcach. Trzeba było książki Utleya, żebym się dowiedział, że byk „siedzący” to bizon-samiec, który walczy do końca: już siedzi na zadzie, ale jeszcze się nie poddaje. Większość książek, które polecam uczniom do czytania pod ławką zamiast lektur, można by też zalecić panu Birarze i jego ekipie. Obawiając się jednak, że książka Utleya mogłaby się okazać lekturą równie trudną, jak dzieła Tokarczuk dla ministra kultu, dedykuję im tylko jedną z wielu pouczających scenek możliwych do odnalezienia w Siedzącym Byku. „Miał się za największego człowieka na świecie, a teraz leży tutaj” – powiedział Niedobra Zupa nad trupem Custera.