Nie wiedziałem o istnieniu rapera Maty, dopóki jego ojciec nie zaczął w mojej lodówce opowiadać, że napisał o synu książkę, że powinienem ją przeczytać i że on wie, jak („dobrym pomysłem jest międzypokoleniowa lektura tej książki: dziecko czyta część o piosenkach Michała i tłumaczy ją rodzicom, rodzice analizują część wykładową i tłumaczą ją dziecku”). Natomiast nazwisko Matczak obiło mi się gdzieś o uszy. Teraz sprawdziłem i wiem, że tato rapera to katolik, profesor, „specjalista w zakresie teorii i filozofii prawa”, konstytucjonalista i „prawnik celebryta”.
Bez większego zainteresowania przelatywałem oczami wywiady, szumne zapowiedzi i fragmenty źle napisanej książki, aż przy jednym z tych fragmentów otworzył mi się korkociąg w kieszeni. Magazyn Wyborczej “Wolna Sobota” opatrzył go tytułem „Wolę, żeby chłopaki roztrzaskiwali butelki po piwie nad Wisłą niż głowy rówieśników na wojnie”, co okazało się dokładnym odzwierciedleniem myśli przewodniej autora. Pochwałę rozbijania butelek specjalista od filozofii prawa głosi przy okazji omawiania utworu swego syna „Schodki”. Otóż na schodkach „jest cudownie normalnie, a chłopaki z Batorego nie muszą iść na śmierć. Niech idą na Orlenka i do Kerfa, byleby nie w stronę Pałacu Blanka, tam gdzie Krzysztofa Kamila Baczyńskiego […] trafiła w głowę kula snajpera, przez co straciliśmy być może największy nasz talent poetycki”. Czyli zdaniem ojca-konstytucjonalisty raper Mata, kupując na Orlenie i łojąc nad rzeką browary, ratuje poetów od śmierci z rąk najeźdźcy. Joł!
Ponieważ mam pod nosem takie same i tak samo zawłaszczone przez pijaków schodki – tyle, że nie nad Wisłą, a nad Odrą – przy lekturze „części wykładowej” rower składak mi się otworzył w piwnicy. Prof. celebr. Matczak pisze bowiem, że „często dochodzi tam do zderzenia młodzieżowej potrzeby bycia głośnym i przynależnej nieco starszym wiekowo grupom potrzeby ciszy”, co powoduje skargi mieszkańców. Tymczasem schodki to „miejsce, gdzie spotykasz się z innymi, śmiejesz się, pijesz, zakochujesz się i patrzysz na wodę albo niebo. […] Jest to także miejsce, o które walczysz, jeżeli jest zagrożone. Egzystencja warszawskich Schodków była zagrożona przez skargi tych, którzy chcieli je młodym odebrać. O tym, żeby je natychmiast oddali, jest ta piosenka”.
Tatusiu, jak słodko kłamiesz, kiedy mi się podlizujesz! Że niby to patrzenia w wodę i miłości nam zabraniają, tak? Ale w utworze nie ma mowy o patrzeniu w wodę, jest za to o „stawianiu kloca”. Nie ma nic o zakochiwaniu się, chyba że tajemny związek z zakochaniem ma fraza „Ktoś się z kimś przelizał, ktoś się zrzygał”. W obronę prawa synalka do chlania, rzygania i rozbijania butelek prawnik-katolik angażuje Arendt i Fromma. Odlatuje na punkcie pokojowego przesłania utworu i pisze: „Ta scena jest głęboko pacyfistyczna”, „W tej metaforze chodzi o społeczność, która ma ciągoty militarne”, „W Schodkach zadziwia pozbawione agresji podejście”, „to, co Michał mówi, rozbraja nienawiść drugiego człowieka. To postawa często wyśmiewana: nadstawienie policzka zamiast agresji”. Przywołuje fragment „Jak chcesz dać mi w mordę, ziombel, to po prostu daj mi w mordę”, przemilcza za to frazę „Jebie nas to, że stare baby na Powiślu nie mogą zasnąć” oraz refren „Jebane młotki, zostawcie nasze schodki”.
Profesorze Matczak. „Głęboko pacyfistyczny” utwór Pańskiego syna jest ohydnym, agresywnym bełkotem beztalencia („w mordę” i „ziombel” to słaby asonans, dużo lepiej byłoby „w trąbę”), któremu się wydaje, że jak użyje wulgaryzmu, to my, jebane stare baby, podkulimy ogony i przeprosimy, że żyjemy. W zasadzie nie jest konieczne, aby uczynić zadość jego prośbie i mu, excusez le mot, „dać w mordę”. Wystarczy, że Pan po nim posprząta na schodkach, bo smród straszny i psy sobie łapy na szkłach kaleczą. Tylko proszę się nie wyręczać „Ukrami”, jak synek Pański nazywa w swoim największym przeboju Ukraińców sprzątających apartamenty bogatym Polakom. Wiem, wiem, lepiej nazywać Ukraińców Ukrami niż ich zabijać.
Felieton powyższy publikuję dzięki uprzejmej zgodzie redakcji “Tygodnika Powszechnego”