W 1967 r. w Stargardzie Szczecińskim ob. Burlińska omal nie zginęła podczas wieszania na ścianie własnej torebki.
W 1972 r. świnie w Ustce jadły pierogi.
W Radomiu w sierpniu 1974 r. buty samorzutnie, bez udziału nóg, zablokowały pracę fabryki.
W tym samym roku na skraju Gór Świętokrzyskich Jerzy B. osobiście rozmawiał z zegarynką.
Wszystko to prawda. Lubię czytać peerelowską prasę i to dzięki niej poznaję większość opiewanych przeze mnie zjawisk i wydarzeń. Mam też wspomnienia własne. Niczego nie zmyślam.
Przypadek Burlińskiej opisał w liście do redakcji czytelnik Przyjaciela Przy Pracy, pisma w całości poświęconego arcyciekawej tematyce BHP. 11 sierpnia Burlińska przyszła do pracy w Oddziale Fabryki Motocykli. Zwyczajowo powiesiła torebkę na haczyku naściennym, po czym padła jak rażona gromem. Wezwano pogotowie. Lekarz stwierdził porażenie, ale nie gromem, tylko łukiem elektrycznym. „Okazało się, że haczyk, na którym poszkodowana powiesiła torbę, wkręcony był w tablicę rozdzielczą”. Poszkodowana musiała mieć tego dnia torebkę cięższą niż zwykle, bo „pod wpływem ciężaru haczyk zgiął się i wywołał zwarcie przewodów pod napięciem”.
Po zbudowaniu w Koszalinie nowoczesnej chłodni Zjednoczenie Chłodni Składowych i Zjednoczenie Gospodarki Rybnej zjednoczyły siły i postawiły na nowy produkt na rynku spożywczym: pierogi nadziewane rybami. Po wyprodukowaniu 170 ton okazało się, że nikt ich nie chce jeść. Tygodnik Perspektywy wdrożył śledztwo mające ustalić „kto winien”. Dyrektor d/s produkcji nowej chłodni, Pawłowski, stwierdził, że musiał pierogi produkować, żeby nie było przestoju maszyn: „W trzecim i czwartym kwartale 1971 roku otrzymaliśmy nowoczesny agregat do produkcji pierożków nadziewanych. Mieliśmy już kotły, patelnie, smażalniki ciągłego działania. Trzeba było wykorzystać maszyny”. Obwiniał też o niejedzenie pierogów z rybami Ślązaków: „Zjednoczenie twierdziło, że zbyt będzie, szczególnie na Śląsku”. Naczelnik wydziału produkcji w Zjednoczeniu, Lewkowicz, oskarżał konsumenta zachodniego, że dla zmylenia pałaszował on pierogi rybne jak smok: „Statystyka spożycia wyrobów rybnych na Zachodzie upewniała nas, że podejmujemy słuszną decyzję”. Sami dziennikarze uważali, że pierogi nie smakują, bo są brzydko opakowane: „Bój o ładnie graficznie opracowane, wielobarwne etykiety – przegrano”.Kiedy okazało się, że pierogi z rybami nie schodzą, „opracowano reklamę filmową, plansze informacyjne. Przygotowywano bezpłatne degustacje dla mieszkańców Koszalina”. Wszystko na nic. Ostatecznie przeterminowane pierogi zjadły świnie z tuczarni w Ustce.
Późniejsze o dwa lata wydarzenia radomskie opisało Echo Skórzanych, organ Zakładów Przemysłu Skórzanego „Radoskór”. Na 23 sierpnia przygotowano tam do transportu buty na eksport, na ten sam dzień przewidziano remont maszyny „Astra”. Wszystko pięknie rozplanowano: zadysponowano na rano ciągnik do transportu maszyny, zamówiono wagon na bocznicę, a także samochody, które miały przewieźć buty z zakładu do wagonu. Zamówienie było tak duże, że buty nie mieściły się w magazynie i część stała w hali produkcyjnej. Pech chciał, że właśnie rozpoczęły się żniwa i zamiast do „Radoskóru” kolej skierowała swój wagonik do akcji żniwnej. Nie ma więc wagonu, a buty stoją i czekają na eksport. „Służba bhp pisze ostre zalecenia: zabrać buty. Magazyn jednak pełny, nie ma gdzie zabrać”. Pogarsza się też sytuacja „Astry”: „Maszyny wyciągnąć nie można, bo stoją buty”. W zaistniałej sytuacji Dział Transportu kieruje do innych zadań samochody, które miały przewieźć buty do wagonu. Kiedy więc Dział Eksportu wymusza wreszcie na kolei przysłanie wagonu, stoi on na bocznicy bezużytecznie, bo nie ma samochodów. Skutek jest taki, że przez pół dnia pół zakładu stoi, a „przewożenie obuwia do wagonu zakończono w godzinach nadliczbowych”.
Mieliśmy pierwszy telefon we wsi i stanowił on dla sąsiadów pewną atrakcję. Dorosłego Jerzego B. my, dzieci, namówiliśmy przy okazji prezentacji wynalazku w telefon do zegarynki. Powiedzieliśmy mu, że pod nrem 926 siedzi taka specjalna kobieta od podawania godziny. Wykręciliśmy mu numer. Drżącym głosem powiedział „Przepraszam panią, która jest godzina?”, a po usłyszeniu godziny dodał „Bardzo pani dziękuję” i odłożył słuchawkę. Akurat rytm powtarzanej godziny doskonale zgrał się z jego kwestiami, z nikim tak dobrze nam to już nie wyszło. Zegarynkę można sobie dokładnie i nawet od środka obejrzeć w etiudzie filmowej „Zegarynka” z 1955 r. Nie była to kobieta, ale maszyna. Dlatego nonsensem jest podana przez Wiesława Kota w książce „PRL, czas nonsensu” informacja, że w 1975 r. zegarynka poznańska podawała czas dopiero po dodzwonieniu się do zegarynki warszawskiej. U mnie natomiast zawsze możecie liczyć na wspomnienia nie tylko przerażająco zabawne, ale i prawdziwe.
Opublikowano za łaskawą zgodą “Tygodnika Powszechnego”