Ujrzę to, serce jednak pozostanie zimne, bo cóż to znaczyć będzie dla mnie już wtedy? Nic przecież zabrać nie będę mógł ze sobą, do grobu wezmę tylko siebie.
Ale po co mi latem myśleć o jesieni i o śmiertelności wszelkiego życia?
O, Anno-Mario, kto wie, czy to lato nie będzie moją ostatnią wędrówką, ostatnim pożegnaniem. A co przyjdzie, to już będzie całkiem inne
August Gailit „Dziwny świat Tomasza Nipernaadiego”
Karta dań w restauracji „Słowińskiej” w Wicku zawiera rozdział „Dania jarskie”. Jest to krótki rozdział, gdyż dania jarskie są dwa: pierogi z mięsem i pierogi ruskie z boczkiem.
– Po prostu uznaliśmy, kju-kju, że skoro już mamy te pierożki w menu, kju-kju-kju, to wrzucimy do nich troszkę, pru-pru, mięska – mówi kelnerka i pochyla główkę jak pacynka, żebyśmy nie widzieli, iż się zapłoniła. Wiem już, co to znaczy, i od razu łapię się za kieszeń.
– No, tak – mówię grubiańsko. – Ale to się kłóci z istotą jarskości, stoi też w jaskrawej sprzeczności z rozumem jako takim i dałoby się usprawiedliwić tylko po heglowsku.
– Proszę pana, ja tego menu nie układałam, a po heglowsku to może się pan zwracać do obsługi w krajach zagranicznych – kelnerka prostuje się z godnością i blednie. Widać, że gotowa jest bronić ojczyzny wszelkimi dostępnymi sposobami i tak długo, jak długo będzie trzeba. Słowo „menu” wypowiada tak, jak się je pisze, z akcentem na pierwszej sylabie.
Znasz historię Słowińców. To jedna ze smutnych historii. Wymyślili ich po wojnie komunistyczni etnografowie, bo bardzo im była potrzebna wysunięta na zachód słowiańska grupa etniczna. Dlatego nie pozwolono im uciec do Niemiec, kiedy wszyscy Niemcy uciekali. Po tym, jak sołdaty z Armii Czerwonej i polscy żołnierze zgwałcili Słowińcom ich żony i córki i ograbili ich z czego tylko się dało, do spontanicznych, lecz systematycznych grabieży i gwałtów wzięli się cywile. Wojsko Polskie gwałciło Słowinki, bo uważało je za Niemki. Sąsiedzi gardzili Słowińcami, bo także uważali ich za Niemców, zatem czuli się gorsi, a tego nikt nie lubi. Władza, od nauczycieli po sołtysów czy wójtów, prześladowała ich, bo nauczona była prześladować Niemców. Oszukiwano więc Słowińców na każdym kroku. Kiedy się któryś czegoś dorobił, zabierano mu to. Nazywało się to reslawizacją. W parze z nią szła repolonizacja, która polegała na tym, że wytykano Słowińców palcami i mówiono: „Niemcy”. Hołubili ich tylko etnografowie. „Słowińcy! Słowińcy!”, pisali w swoich miesięcznikach etnograficznych, których nikt nie czytał. Kiedy w latach siedemdziesiątych dostali taką szansę, wszyscy Słowińcy wyjechali, tak jak stali, z pustymi rękami, do Niemiec. Zostawili groby swych bliskich. Oddali Polakom skromne, zadbane domy. Porzucili nieurodzajne pola. Został tylko jeden: Hermann Kötsch. Popełnił samobójstwo w jakiś czas potem. Był dobrym człowiekiem. Rozmawiałem raz z wdową po nim. Przez telefon i krótko, bo nie chciała ze mną rozmawiać. Ponieważ wiedziała, że mam zamiar o nim napisać, kazała mi tylko napisać, że był dobry. Kiedyś, dość dawno temu, śniłaś mi się na cmentarzu Słowińców w Klukach. Śniło mi się, że przenosisz kwiaty i znicze z polskich grobów na słowińskie, także na grób z kłamliwie, po polsku wypisanym nazwiskiem: Herman Kecz.
Wkrótce po śmierci Hermanna Kötscha wszystko w okolicy stało się „słowińskie”. Restauracje, hotele, skanseny, wydmy, kluby z prostytutami, kluby bez prostytut, ciupagi z napisem „Pamiątka ze Słowińskiego Parku Narodowego”, wódka, chińskie kalesony po 3 złote, aquaszamba, kartofle, miody, urodzinowe rozpiździelki konfetów i serpentów, wyprute z krowy flaki kładzione na talerzu, nielegalna wata cukrowa, wypożyczalnie kradzionych quadów, przeciągarki zwłok, mydło i kurwidło, nagle wszystko ma w nazwie przymiotnik „Słowiński”, „Słowińska”, „Słowińskie”. Irytuje mnie to.
W restauracji w Wejherowie, nie pamiętam nazwy, ale chodzi o tę jedyną czynną w rynku, też nie ma w co wytrzeć rąk w toalecie.
– W toalecie nie ma papierowych ręczniczków – mówię kelnerce, niosąc przed sobą mokre ręce jak dwie ledwie odratowane ryby.
– Tak – odpowiada. I dodaje z dumą: – Czekamy na dostawę.
– To bardzo ciekawe – mówię dla rymu i wycieram ręce w koszulkę. – A wie pani, byłem kiedyś w Klukach w skansenie Słowińców. I oni zawsze mieli w tych biednych chałupach, które można zwiedzać, czysty ręczniczek do wytarcia rąk. Zawsze.
„Raz idzie ten kraj do tej strony, raz do tej strony. To jest kraj zdobyty”, mówił Hermann Kötsch Andrzejowi Mellinowi. „Jeżeli pan by siedział w mojej duszy, to jest nieprzyjemne uczucie, mówię panu, to jest na pół wszystko rozdzielone, raz tak, raz tak”.
Fragment pochodzi z książki “Życie zawłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim”