Topsy i to psy, i tamten koń też ryba

Ciemięzcy dziatek polskich, panu Birarze, wyciągnięto spod zadka krzesło ministra edu i poleciał tak śmiesznie, jak się spodziewaliśmy, nie zawiódł oczekiwań. Trawestując klasyka: już nikt przez tego pana dzieciństwa pozbawiony nie będzie. Spodziewając się, że niebawem ruszy w szkołach akcja „Oddaj lekturę na makulaturę!”, raz jeszcze zanurkowałem do puszki Birary w poszukiwaniu lektury, którą może warto by ocalić. Czegoś nadającego się do czytania po prostu, a może i przemycającego jakąś przeoczoną przez ekspertów Birary zdrową, rozsądną myśl? Na warsztat wziąłem w pierwszej kolejności książki o zwierzętach. Trudno mi zrozumieć powody, dla których bohaterami książek dla dzieci tak często czyni się zwierzęta, skoro i tak zawsze przypisuje się im cechy ludzi i traktuje przedmiotowo. Ale może znajdę jakiś wyjątek od reguły? Kto jeśli nie ja? Kiedy, jeśli nie teraz?

Zacząłem od jednej z martwych a nieśmiertelnych ramot Kossak-Szczuckiej. Niestety, wszystkie wady jej pisarstwa skaczą czytelnikowi do oczu od pierwszych zdań książki „Topsy i Lupus” i nie przestają, póki mu tych oczu nie zamydlą na amen. Autorka przedstawia nam np. „ojca Julka, zapalonego myśliwego i obrońcę zwierzyny”. Tak, zapalony myśliwy i obrońca zwierzyny stoją ramię w ramię w osobowości papy i ten drugi wcale nie gasi tego pierwszego. Śpieszę uspokoić niedoszłych czytelników, że ojciec Julka aż do końca książki ani razu nie ucałuje go z dubeltówki. Wielka polska patopatriotka przedstawia swoim zwyczajem całą panoramę typów narodowych występujących w międzywojennej Polsce, mimo obrzydzenia zmusza się nawet do opisania Cyganów i Żyda, aby dyskretnie jak zawsze uzmysłowić czytelnikowi wyższość rasy polskiej względem ras upośledzonych. Cyganie jako „bezczynni, łupiezcy włóczędzy” i „ostatni nomadzi europejscy” stanowią „dziwaczny przeżytek, tak rażący i obcy w XX wieku”. W roli nieudanego detektywa obsadzony zostaje „mały, rudy, zezowaty żydek, Lejbuś Kanarek”. Najczarniejszym ze wszystkich występujących w książce czarnych charakterów jest dyrektor cyrku, Niemiec Slawiczek udający Czecha, żeby nie narazić się na polską antypatię. Nie muszę chyba dodawać, że żaden Polak w opowieści nie jest czarny jak Cygan, rudy jak Niemiec ani zezowaty jak Żyd.

Fabuły nie będę streszczał, bo chyba nie ma już potrzeby. Przyznam się jednak, że kiedy dobrnąłem do miejsca, w którym jedna z bohaterek, Michalina „pchnięta wyższą Wolą” w środku nocy leci do kościoła we Lwowie do spowiedzi, pomyślałem, że może głównym kryterium ekspertów pana Birary kwalifikującym książki do kanionu lektur lub dyskwalifikującym je było to, czy w danej książce jest scena całowania kapłana po kończynach czy też występuje rażący brak takowej. Bo zadziwiająco często całuśno-religijny motyw powtarza się w bardzo różnych lekturach z pisowskiego miotu i nieraz go tu opisywałem. W przypadku książki Szczuckiej po złożeniu przez księdza Michalinie niedwuznacznej propozycji pracy w charakterze kucharki, uszczęśliwiona niewiasta „okryła pocałunkami koniec stuły i dłoń jego dobroczynną”.

Zostawmy obsypanego pocałunkami księdza w jego błogostanie i wróćmy do zwierząt. Już pierwsze zdanie w książce zdradza sposób ich postrzegania i (nie)rozumienia przez Szczucką. Brzmi to zdanie: „Jakie te nasze psy są mądre!”. Zaraz się okazuje, że psy są mądre, ponieważ chętnie i z głębokim zrozumieniem wykonują za człowieka jego robotę, w tym wypadku robotę zapędzania do zagrody innych zwierząt. Z każdą stroną lektury zwierzęta stają się coraz mądrzejsze i jeszcze w pierwszym rozdziale poznajemy dzięki opowiadaniu profesora Korzyckiego psa z Mannheim, który nauczył się rozmawiać z ludźmi w ten sposób, że każdej literze alfabetu przypisał pewną ilość stuknięć łapą. Był bardzo dowcipny, bo pewnej nierozgarniętej „amerykańskiej miss” wypukał polecenie zamerdania ogonem. „Po powrocie ze spaceru, gdy opowiadano o jakiemś zdarzeniu na ulicy, przynosił w zębach tekturkę ze swoim alfabetem i wystukiwał własne zdanie o tym samym wypadku… Przepadał za oglądaniem obrazków i w zabawny sposób opisywał ich treść”. No to opisywał lepiej niż Szczucka, która raczy jeszcze młodych czytelników opowieścią profesora o koniach z Elberfeld, które też postanowiły przemówić ludziom do rozumu. „Przed koniem stała oparta pochyło o ścianę tablica z alfabetem. Litery dużych rozmiarów wypisane były w czterech rzędach. Liczbę rzędu wystukiwano prawą nogą, liczbę litery w rzędzie – lewą. Konie odpowiadały na pytania, skarżyły się na siebie wzajemnie, lub na stajennego – rozróżniały i umiały nazwać kolory, dźwięki, godziny na zegarze”. Autorka książki stanowiącej lekturę szkolną polskich uczniów w XXI w. opatruje te banialuki przypisem wyjaśniającym, że „Wszystko, co mówi prof. Korzycki o psie z Mannheimu i koniach z Elberfeldu, jest ścisłą prawdą, opartą na sprawozdaniach naukowych”. Zamiast pilnie potrzebnego knebla pisarka wkłada jeszcze prof. Korzyckiemu w usta mądrość następującą: „Zwierzęta czują, myślą, rozumują, może nawet nieraz nas sądzą… Dlatego warto, aby ludzie poddali rewizji swój stosunek do nich, który jest wciąż jeszcze w olbrzymiej większości wypadków barbarzyński i niegodziwy…”.

Sto lat po tych odkryciach Szczuckiej jej błąd powiela w swoim myśleniu o psach Tom Justyniarski. „Psie troski” wyciągnięte przez pana Birarę z przepastnego rękawa to historia adoptowanej ze schroniska suki imieniem Betty. Należy docenić, że podobnie jak Szczucka Justyniarski wie i nie ukrywa przed dziećmi, iż ludzie zgotowali zwierzętom piekło na ziemi. Ale co najmniej kilka kręgów tego piekła wybrukowanych jest dobrymi chęciami jego, Szczuckiej i rzeszy im podobnych. W pewnej chwili chłopięcy narrator „Psich trosk” zadaje ojcu bardzo ważne pytanie.

„– Tato, dlaczego ludzie tak ranią zwierzęta?

Tatę aż zamurowało”.

I znowu, zamiast tatę zakneblować i pozostawić w stanie zamurowania, pisarz każe mu po chwili paplać jak księdzu, który przysnął w połowie głoszonego przez siebie kazania:

„– Wiesz, synku, bo w naszych czasach ludzie wszystko mają i niektórzy się zagubili”.

Minister edu powinien działać w ścisłej współpracy z ministrem obro. Może łatwiej by wtedy zrozumiał, że nie ma co wymyślać prochu, kiedy nie mamy armat. Pisarz, który nie umie pisać, nie da rady opisać wiarygodnie niedostępnej dla człowieka rzeczywistości wewnętrznej psa. Justyniarski najlepiej udowadnia, że pisać nie umie, w kulminacyjnych punktach swojej opowieści. Główną jej osią fabularną jest niezdolność przezwyciężenia apatii i traumy adoptowanej ze schroniska suki. „Betty, ożyj, przemów po psiemu” – błaga ją młody bohater, który chyba nie czytał Szczuckiej, bo nie wie, że psu trzeba pokazać tekturkę z alfabetem. Nic z tego, Betty nie pozwoliła nawet założyć sobie smyczy i zabrać się na spacer. Dopiero w ostatniej chwili, kiedy przyjechała po nią ekipa mająca ją zabrać z powrotem do schroniska, „wyraźnie pękła w niej jakaś bariera”. Chłopiec wziął do ręki koniec smyczy, którą przemocą nałożyli suce pracownicy schroniska, i Betty z pękniętą barierą w środku pobiegła za chłopcem w podskokach. Mądry tatuś nie mógł wtedy oczywiście nie powiedzieć czegoś głupiego: „Musiała kiedyś chodzić na smyczy, bo potrafi, to widać”. W ten sposób czytelnik dowiaduje się, że trauma Betty wynikała z tęsknoty za smyczą, której nie pozwalała sobie założyć.

Oczywiście pies musi się w porządnej lekturze odwdzięczyć człowiekowi, ratując mu życie. Żeby tak się mogło stać, potrzebne było Justyniarskiemu potrącenie chłopca przez ciężarówkę. Oto jak do niego doszło: „Aż tu niespodziewanie… łuup! – poczułem uderzenie w plecy i odrzuciło mnie na bok. Potem pamiętam odjeżdżający samochód i tyle. Wszystko trwało ułamek sekundy. Nie zobaczyłem ani marki samochodu, ani koloru. Nie wiedziałem, czy kierowca mnie nie zauważył, czy uciekł z miejsca wypadku”.

Przeczytawszy to, co przed chwilą napisał, pisarz chyba sam sobie nie uwierzył, bo w następnym akapicie opisał cały wypadek raz jeszcze, ale zupełnie inaczej, pisownię zachowuję: „Auto prowadził kierowca, który rozmawiał z kimś przez CBradio i słuchał muzyki. Przed zakrętem kierowca sięgnął po coś do schowka. W tym czasie w kabinie słychać było tylko odgłos uderzenia. Kierowca zaniepokojony natychmiast zahamował i wyskoczył z kabiny, obejrzał uważnie auto i otoczenie. Był zdziwiony bo nie zobaczył uszkodzeń oraz nikogo wokół. Wsiadł do ciężarówki i włączył silnik, informując przez radio wcześniejszego rozmówcę, że chyba uderzył lisa…”.

Panie kierowco, pan się nie martwi! Żadnego lisa pan nie uderzył, odgłos uderzenia w kabinie pochodził stąd, że autor książki, w której pan występuje, z całą mocą puknął się w czoło, kiedy zobaczył, ile głupot nawypisywał. Pan sobie spokojnie jedzie dalej z tym koksem, słucha, rozmawia i grzebie w schowku.

Pan Birara i jego eks nie tylko nie odróżniali dobrze napisanej książki od wypracowania konia z Eberfeld. Nie widzieli także różnicy między książką a folderem wydanym przez urząd gminy w celu uwydatnienia walorów turystycznych tejże gminy. To, co wydawca pieczętujący się kulfonoidem najpiekniejszeksiazki.pl nazywa książką i za co każe sobie płacić 49 zł, to broszura wyglądająca jak obsrana przez ptaki, tyle tu napaćkane logotypów, patronatów, kodów kreskowych, odznak i adresów internetowych. Wydrukowano to coś na obrzydliwie śliskim i szkodliwym dla wzroku błyszczącym papierze. Po założeniu silnych okularów przeciwsłonecznych lub maski spawalniczej daje się odczytać z oczojebnej okładki, kim jest Tom Justyniarski. „Popularny pisarz dla dzieci, który otrzymał drugą po Noblu międzynarodową nagrodę »Doskonałość Świata«. Pedagog, obrońca zwierząt. Uratował ponad 1000 zwierząt. Podróżnik, zwiedził ponad 70 krajów. Dotychczas uratował ponad 1000 zwierzaków. W szkołach poprowadził »Lekcje miłości do zwierząt« dla 300 tysięcy dzieci”.

To razem uratował zwierząt prawie dwa i pół tysiąca zwierząt i zwierzaków, dobrze liczę? Powinno się nagrodzić autora już za to, że zajęty rachowaniem krajów, które zwiedził, dzieci, które nauczał i zwierząt, które uratował, w ogóle znalazł czas na pisanie książek. Dzięki zapisowi panelu dyskusyjnego poświęconego prawom zwierząt w senacie w 2021 r., w którym Justyniarski wziął udział i mówił wyłącznie o sobie, można się dowiedzieć nie tylko, jak to z „lekcjami miłości” było, ale też jak bazgroły Justyniarskiego stały się szkolną lekturą. O tych pierwszych powiedział: „W szkołach odwiedziłem 300 tysięcy dzieci w 2016 r.” oraz „w lekcjach miłości do zwierząt podstawą jest język psa, język kota, język konia”. W tym miejscu Kossak-Szczucka przewróciła się zapewne w grobie na drugi bok, żeby lepiej słyszeć. Wyguglowałem, że w 2016 r. Justyniarski faktycznie spotykał się z dziećmi w Skopaniu, Małej Wsi, Krasnosielcu, Rusinowie, Podzamczu, Kostomłotach Drugich, Rawie i wielu innych miejscach. Żeby jednak spotkać się z 300 tysiącami dzieci musiałby występować codziennie, za każdym razem gromadząc blisko tysięczną widownię, a szkół liczących tysiąc uczniów jest w Polsce tylko kilka, zresztą frekwencję na jego spotkaniach widać po zdjęciach. Pan pisarz ma wyraźną skłonność do przesady w postrzeganiu własnych „sukcesów”. W gmachu senatu chwalił się jeszcze: „Książka dotarła do ponad miliona dzieci, w tym roku jest w kanonie lektur dla klas I-III, dzięki staraniom Katarzyny Piekarskiej, przewodniczącej Parlamentarnego Zespołu Przyjaciół Zwierząt. Wcześniej przeprowadziłem akcje, jak dzieci czytają psom w schroniskach. Parę razy, jako obrońca zwierząt, byłem na okładkach gazet, w Gazecie Wyborczej, w Agorze [Angorze? – J.P.]. Dostałem w Londynie drugą po Noblu nagrodę literacką, nazywa się »Doskonałość świata«. Dużo się o niej nie mówiło”.

Tutaj wychodzi przy okazji na jaw, czemu służyła ohydna kampania promocyjna towarzysząca nagrodzie Nobla dla Tokarczuk. Gadano o niej tyle, żeby przykryć drugą po Noblu nagrodę dla Justyniarskiego, każdy koń Wam to powie. Niechaj teraz piewcy opluwającej tradycje polskiego łowiectwa i każdego myśliwego z osobna noblistki powiedzą jasno: ile zwierząt uratowała Tokarczuk osobiście? Z iloma dziećmi się spotkała? Ile zwiedziła krajów?

„W 2016 r. moja książka – tokował dalej w senacie Justyniarski – w Ministerstwie Edukacji i Nauki zajęła pierwsze miejsce, pokonała Harry’ego Pottera, pokonała Lassie, wróć!, tylko dlatego, że ma współczesne przesłania i współczesny język. (…) Na jeden z konkursów ilustratorskich na mój adres przyszło 10 tysięcy prac. Listonosz w pudełkach mi przynosił. Piosenkę »Piesek leci«, której słowa napisałem w 2019 r. na Światowy Dzień Zwierząt, śpiewa Majka Jeżowska. To moje działanie i szalone jeżdżenie po szkołach, a wszystko zaczęło się od tego, że piesek ze schroniska uratował mi życie. Postanowiłem, że mu się odwdzięczę, edukując dzieci, edukując całe pokolenie. Moją misją jest zmienić pokolenie Polaków, dzięki lekturze szkolnej Psie troski mam takie dotarcie. (…) Opowiedziałem, wraz z Katarzyną Piekarską, panu ministrowi Przemysławowi Czarnkowi, że lekcje miłości do zwierząt i przyrody są konieczne. Mamy takie czasy, że muszą się odbywać. Na pierwszym spotkaniu usłyszałem: »Jest pan optymistą«. Na drugim spotkaniu usłyszałem: »To za wcześnie«, ale na ostatnim spotkaniu usłyszałem: »Okej, robimy to«. Tylko edukacja dzieci jest w stanie zmienić następne pokolenia. Oto dowód: jestem jako pisarz bardzo wnikliwy i przygotowuję się do różnych rzeczy. (…) Lektura szkolna Psie troski bardzo podoba się dzieciom, to jest moja prawdziwa historia. Mam dla was po jednym egzemplarzu pierwszego wydania, wzruszycie się”.

Łuup! Łał! Prawdziwa historia! Czyli nie przypadkiem od początku mi się wydawało, że Justyniarski bełkocze jak potrącony! To on był ofiarą ciężarówki i leżał potem w rowie, żeby Betty mogła go odnaleźć! Przygoda godna się znaleźć w autobiografii samego Ossendowskiego! Wzruszyliście się? To posłuchajcie.

Najgorsze jest to, że Justyniarskiego naprawdę gościli i goszczą w Skopaniu i Kostomłotach Drugich. I w żadnym nauczycielu nie pękła bariera, nikt nie zauważył, że to współczesny Nikodem Dyzma budujący swą wielkość na swoich własnych opowieściach. Co gorsza, nikt nie zauważył, że żaden z niego pisarz. Nikt nie zainteresował się na tyle „drugą po Noblu” nagrodą „Doskonałość Świata”, żeby odkryć, że to nagródka Shining World przyznana już kilku tysiącom laureatów wcale nie za pisarstwo przez jedną bogatą panią z Chin, która –  powtarzam za polską Wikipedią – posiada „niezwykle dobrze rozwinięte trzecie oko”, toteż „po uzyskaniu najwyższego wewnętrznego Przekazu światła i dźwięku” została duchowym nauczycielem metody Quan Yin i honorową obywatelką Honolulu. Życząc obywatelstwa Honolulu także Justyniarskiemu, nie przestajemy potrzebować książki, która powiedziałaby dzieciom prawdę o naszym stosunku do zwierząt bez uciekania się do bzdur o gadających koniach i paplających bez sensu ludziach. Potrzebna jest mądrze pomyślana i dobrze napisana książka o prosiątku, które urodziło się w rzeźni i o lisku, który zobaczył skórę ściągniętą ze swojej mamy na szyi pani nauczycielki. O różnicach między dzikiem a człowiekiem i o „myśliwym obrońcy zwierząt” tak pijanym, że nie odróżnia jednego od drugiego.

Tom Justyniarski trzasnął drzwiami, dał się zamknąć w boksie, wyczyścił się energetycznie, po czym postanowił pokonać cywilizację śmierci i własnoustnie o tym opowiedzieć

Od dawna wypatruję i nie widzę takiej książki. Ale jedną z tych, które pan Birara wrzucił do kanionu, zostawiłbym tam, jeśli kanion nie zostanie zasypany, czego jemu i dzieciom życzę przede wszystkim. „Piaskowy Wilk” Åsy Lind to już klasyka, chociaż młoda. Opowiada o dziewczynce imieniem Karusia i o zwierzęciu, które żyje w jej wyobraźni. Prawdziwą bohaterką książki, na szczęście cichą, jest właśnie wyobraźnia. Opisując małe i duże przygody Karusi, szwedzka pisarka podołała tak trudnym wyzwaniom, jak wiarygodne, choć czynione cudownym mimochodem, wyjaśnienie nieskończoności przestrzeni, wieczności czy budowy kosmosu. Szczucka z Justyniarskim mogliby za nią pióro nosić. Dla warsztatu pisarskiego można mieć jedynie podziw; niestety, ze zwierzętami Lind ma ten sam kłopot, co kelnerki w wiejskich barach proponujące wegetarianom „postną rybkę”. Karusia zaraz na początku książki próbuje wyciągnąć tatusia „na ryby”, a u pisarki nie wywołuje to żadnej refleksji, w każdym razie nie dzieli się nią z czytelnikami. Jedyne zwierzęta domowe występujące w książce to „robaki na przynętę”. Kosmos, kiedy inne porównania nie wystarczają, zostaje porównany do zapętlonego pęta bezkresnej kiełbasy. Ale kiedy powiedziało się dziecku a, to trzeba też powiedzieć b, nawet przy jedzeniu. Nie wolno powiedzieć mu, z czego zrobiony jest kosmos, a przemilczeć, z czego jest kiełbasa. To zadanie Åsa Lind zostawiła, niestety, nauczycielom. I trochę czarno to widzę, choć nie ma już Czarnka.

Opublikowano za uprzejmą zgodą Magazynu Książki.