Sala „Szewczenko” trzeszczała w szwach, kiedy rozmawialiśmy z Natalką Tkaczyk o poezji Wasyla Stusa. Dokładnie to rozmawiała z nami moderatorka, bardzo modernistyczna. Nie pamiętam nazwiska, ale nazywałem ją w myślach Ireną Dziedzic, bo Natalka powiedziała mi przed spotkaniem dla wyluzowania, że to wielka gwiazda ukraińskiego dziennikarstwa telewizyjnego.
Nie tylko trzeszczała, ale wprost pękała w szwach sala „Łesia”, kiedy następnego dnia w nieco szerszym gronie dyskutowaliśmy o ukraińskiej literaturze czasów wojny. I teraz uważajcie: ja zawsze opowiadam duby smalone o tych salach pękających w szwach, ale na festiwalu „Zemla Poetiw” we Lwowie naprawdę tak było! Dwudniowy festiwal odbywał się na terenie centrum kultury i rozrywki „!Fest Republic”, gdzie na co dzień działają kluby takie bardziej nocne niż dzienne i odbywają się imprezy takie bardziej taneczne niż literackie. Ale teraz kameralnym salom i salom prawdziwie koncertowym ponadawano imiona ukraińskich poetów i chociaż wstęp był za biletami, wcale nie tanimi, to przez te dwa dni przewaliły się tam tysiące gości. I wszędzie, nawet na nudnych gawędach polskiego poety, było pełno ludzi naprawdę zainteresowanych tym, o czym się mówiło. Tak było, przysięgam na zdjęcie trupów dzieci powieszonych przez Mariannę Dolińską, które portale patopatriotyczne przedstawiają jako ofiary rzezi na Wołyniu. Nie da się udawać z grzeczności zainteresowania aż tak dobrze, wiem co mówię.
„Zemla Poetiw” to jedno z wielu świadectw zwrotu Ukraińców ku własnej kulturze, nie tylko poezji. Na ile wpłynęła na to odrodzenie wojna, a na ile jest ono samorodne, tego już chyba się nie dowiemy, tym bardziej, że nie jesteśmy ciekawi. Ważne, że to się nie cofnie. A i opadnie ta fala nieprędko, co można wnosić z tego, jak licznie wali ku narodowym źródłom młodzież. Wojnę w obronie swojej kultury Ukraina już wygrała.
Spotkałem na ziemi poetów więcej znajomych, niż wiedziałem, że mam. Najfajniej było spotykać tych, których się nie spodziewałem. Wołodię od Audiostories, Laurynasa, którego sto lat nie widziałem, Hryhorija Semenczuka, Pana Pieroga z zespołu Kij i Marchewka… I jak się rozmawiało, co słychać, co porabiasz, to prawie zawsze okazywało się, że moi znajomi są wojennymi wolontariuszami, wysyłają co mogą albo sami jeżdżą na front, i to było bardzo miłe, takie, wiecie, wspólnotowe. Wołodia mi przedstawił dwie dziewczyny, imion mam prawo nie pamiętać, bo mówił o nich „moje polskie kobiety”, które mi bardzo zaimponowały, bo mieszkają we Lwowie i co rusz jeżdżą na front z pomocą, a Wołodia z nimi, nagrywać przy okazji dźwięki wojny i ciszę wojny. A spotkanie z Panem Pierogiem wyglądało tak:
– O… Pan Pieróg!
– O! Pan Budynek Słowo!
Bo spotkaliśmy się tylko przelotnie w Charkowie, kiedy pomieszkiwałem w tym słynnym Budynku Słowo i on tam przyszedł ze swoim zespołem coś tam oglądać. Bo on jest liderem zespołu Pyrih i Batih, bo nazywa się Pyrih, ale nie pamiętam jak ma na imię, a chociaż Pyrih to nie pieróg, to Batih to to samo co batog. I zawsze kiedy słyszę nazwę Pyrih i Batih to wyobrażam sobie nieistniejące ukraińskie przysłowie o złym polskim panu, który kozactwo zaprzągł do karety, smagał je batogiem i powiewał mu przed nosem pierogiem zawieszonym na kiju, aż kozactwo się wkurwiło i go zajebało, a pieroga wrzuciło mu do grobu i do dzisiaj nie zgadza się na ekshumację, bo ten pieróg na pewno strasznie się zaśmierdł przez te lata, co minęły. I Pan Pieróg ma takie wąsy i w ogóle stajla francuskiego detektywa z XIX w. I ja wiedziałem, że on ma zespół, ale dopiero w tym Lwowie, kiedy zajrzałem na ich koncert, zobaczyłem, jakimi są gwiazdami. A on nie pamiętał, jak się nazywam, bo trudno zapamiętać kogoś, kto nie ma zespołu. Ale mogę się nazywać Budynek Słowo, czemu nie.
Że Hryhorij Semenczuk też ma zespół, to wiedziałem od dawna, bo trochę się już znamy, ale dopiero teraz się dowiedziałem, że jest też DJ-em, i to prawdziwym, nie takim jak DJ Zwyrodnialec. Poznałem go w Drohobyczu. W Drohobyczu odbywają się aż dwa festiwale, SchulzFest i Druha Osiń, i to są najlepsze festiwale literackie na świecie, lepsze nawet niż Zemła Poetiw i ja tak je kocham, że aż ich nie odróżniam, tym bardziej, że oba robi Wira Meniok. No, odróżniam po tym, że podczas Drugiej Jesieni odbywa się ekumeniczna modlitwa w rocznicę śmierci Schulza na miejscu tej śmierci, a podczas SchulzFestu taka modlitwa się nie odbywa. I ja jeszcze tak kocham festiwale w Drohobyczu, że jak niedawno zobaczyłem Grześka Jankowicza pierwszy raz odkąd został dyrem Instytutu Książki, to straciłem kontrolę nad sobą i z miejsca go spytałem, dlaczego nie daje kasy na Drugą Jesień i SchulzFest, chociaż jak Gauden był dyrem, to dawał. I on powiedział, że bardzo by chciał dać, ale nie daje, bo nie może. Tak że nie wiem. I w tym roku mieliśmy wspólne czytanie z Hryhorijem na Drugiej Jesieni, więc we Lwowie, kiedy dopiero mieliśmy je mieć, mogliśmy się umówić, co i jak i dlaczego nie.
A pod koniec Drugiej Jesieni okazało się, że Hryhorij jest DJ-em. I on kazał ludziom tańczyć przy wierszach starych ukraińskich poetów, nawet bardzo starych, bo już nieżywych, znaczy się na tyle, na ile poeta może być nieżywy, bo wiadomo jak jest. Wziął ze starych taśm czytanie tych wierszy przez ich autorów i zagłuszał je muzyką w stylu umpa-umpa i bęc-bach, żeby nie było słychać, jak ci poeci przewracają się w grobach. Ale ja mam wyrobiony słuch poetycki i słyszałem nie tylko, jak ci poeci się przewracają, ale nawet jak się odwiedzają w grobach, jak zakładają podziemne grupy poetycko-muzyczne, jak podrygują ni do rymu, ni do taktu, jak formują się w węża i inne takie korowody jak na weselu i w ogóle bawią się do upadłego. A Wołodia od Audiostories też sobie przypomniał, że dawno temu, zanim odkrył że woli nagrywać, jak nic nie słychać we wsiach spustoszonych przez wojnę, to też był DJ-em, więc wziął mikrofon. I nawet sam Bruno Schulz dał się porwać do tańca, co możecie zobaczyć na poniższym widełku, które nie jest bardzo długie, bo mnie się na tych poetyckich wyjazdach nie chce nic nagrywać, a potem żałuję.