Virginia Woolf “Thoreau”

Dokładnie sto lat temu, 12 lipca 1817 roku, urodził się Henry David Thoreau, syn wytwórcy ołówków z Concord w stanie Massachusetts. Miał szczęście do bio­grafów, których przyciągała nie tyle jego sława, co poczucie wspólnoty poglądów, a jednak nie byli oni w stanie powiedzieć nam o Thoreau wiele więcej nad to, co odnajdziemy w jego własnych książkach. Jego życie nie obfitowało w wydarzenia; posiadał, jak sam się wyraził, „prawdziwy talent do siedzenia w domu”. Matka Thoreau była żywa i elokwentna, i tak lubiła samotne wędrówki, że jedno z jej dzieci o mały włos nie przyszło na świat na jakiejś łące. Ojciec natomiast był „drob­nym, cichym, ciężko harującym człowiekiem”1, który, dzięki sekretnej autorskiej metodzie mieszania utartego grafitu z ziemią fulerską i wodą, wałkowania go na arkusze, cięcia w paski i wypalania, posiadł umiejętność wytwarzania najlepszych ołówków kopiowych w Ameryce. Dzięki wielkiej oszczędności i drobnej pomocy z zewnątrz zdołał w każdym razie wysłać syna na Harvard, choć syn do tej dość kosztownej sposobności nie przywiązywał zbytniej wagi. Jednakże po raz pierwszy jawi się nam właśnie na Harvardzie. Kolega zauważył u młodego chłopca wiele z tych cech, które my rozpoznajemy później u dorosłego mężczyzny, zamiast więc tworzyć jego portret, zacytujmy to, co w roku 1837 dostrzegło przenikliwe oko wielebnego Johna Weissa:

Był zimny i nieskory do wzruszeń. Rękę miał wilgotną i obojętną, jakby, dostrzegłszy wyciągającą się ku niemu dłoń, coś szybko chwytał i tym czymś ją ściskał. Zdawało się, że jego szaroniebieskie oczy wędrowały ścieżką tuż przed jego stopami, kiedy tym swoim poważnym indiańskim krokiem zmierzał ku University Hall. Na ludziach mu nie zależało; koledzy wydawali mu się bardzo dalecy. Nieodmienna zaduma spowijała jego postać ciaśniej niż przypadkowe sztuki odzieży, w które zaopatrywał go z troską pobożny dom. Myśl nie zbudziła była jeszcze jego oblicza; twarz miał łagodną, choć dość nijaką, przyciężkawą. Usta jeszcze nie stanowcze; wokół ich kącików igrał niemal wyraz samozadowolenia. Dziś jest jasne, że przygotowywał się, by w przyszłości swoje poglądy prezentować stanowczo i z osobistym przekonaniem o ich wadze. Nos miał wydatny, ale jego pozbawiona stanowczości linia zwisała ponad górną wargą, zapamiętaliśmy więc, że wyglądał jak twarz egipskiej rzeźby o wyrazistych rysach, ale zamyślona, nieruchoma, zastygła w mistycznym egoizmie. A jednak spojrzenie miewał czujne, jakby coś upuścił na ziemię, albo spodziewał się tam znaleźć. Zresztą, rzadko odrywał wzrok od ziemi, nawet podczas najpoważniejszych rozmów…2

Weiss dodaje, że na uczelni Thoreau żył z poczuciem „rezerwy i niesto­sowności”3.

Najwyraźniej tak sportretowanemu młodzieńcowi, dla którego fizyczną rozkoszą były wędrówki i biwaki, który palił jedynie „suszone łodygi lilii”4, a na równi z greckimi klasykami wielbił indiańskie pamiątki i od najwcześniejszej młodości miał w zwyczaju „rozliczać się” ze swoim umysłem w dzienniku, gdzie myśli, uczucia, studia i doświadczenia były przez ową egipską twarz i czujne oko poddawane codziennej ocenie – najwyraźniej więc owemu młodzieńcowi pisane było sprawić zawód zarówno rodzicom, jak i nauczycielom oraz wszystkim, którzy pragnęli, by się wybił i został wpływową figurą. Próbował z początku zwyczajnie zarabiać na życie, przyjmując posadę nauczyciela, ale kres tym wysiłkom poło­żyła konieczność chłostania uczniów. Zaproponował, by zamiast tego udzielać im nauki moralnej. Kiedy komitet zwrócił uwagę, że szkoła ucierpi w ten spo­sób z powodu „zbytniej pobłażliwości”, Thoreau uroczyście wychłostał sześciu uczniów, a następnie złożył wymówienie, argumentując, że praca w szkole „stoi w sprzeczności z jego zamierzeniami”5. Zamierzeniami, jakie realizować chciał ów młodzieniec bez grosza przy duszy, były prawdopodobnie zobowiązania wobec pewnych sosen, stawów, dzikich zwierząt i grotów indiańskich strzał, które już wzięły go we władanie.

Przez jakiś czas miał jednak żyć w świecie ludzi, a w każdym razie w nie­zwykłym wycinku tego świata, skupionym wokół Emersona i głoszącym doktrynę transcendentalizmu. Thoreau zamieszkał w domu Emersona i, jak powiadają jego przyjaciele, po niedługim czasie trudno go było odróżnić od samego proroka. Kiedy słuchało się ich obu z zamkniętymi oczami, można było stracić orientację, kiedy jeden kończy, a drugi zaczyna, bo w zachowaniu, w tonie głosu, w sposobach wyrażania, a nawet w pauzach i zawahaniach, stał się on sobowtórem pana Emerso­na”6. To bardzo możliwe. Natury najsilniejsze, kiedy ulęgają wpływom, poddają się całkowicie – być może tak właśnie przejawia się ich siła. Temu jednak, że Thoreau stracił z tego powodu cokolwiek z własnej mocy lub nabrał trwale barw, które nie mieściły się w jego naturze, czytelnicy jego książek z pewnością zaprzeczą.

Ruch transcendentalistów, jak większość prężnych ruchów, był wyrazem podjętej przez parę wybitnych osób próby zrzucenia starych, krępujących ubrań, by lepiej dopasować się do tego, co w owym czasie jawiło się im jako rzeczywistość. To pragnienie dostosowania się, co zapisał Lowell i o czym świadczą pamiętniki Margaret Fuller, przybierało nieraz zabawną postać i przyciągało groteskowych wyznawców. Czujemy jednak, że spośród wszystkich mężczyzn i kobiet, żyjących w czasach, kiedy myśl kształtowało się pospołu, to właśnie Thoreau najmniej się musiał dostosowywać, on bowiem z natury żył w harmonii z nowym duchem. Od urodzenia należał do tych, którzy, jak to ujął Emerson, „po cichu zrezygnowali ze swych wielorakich przywiązań na rzecz nowej nadziei i w każdym towarzystwie są znakiem większego zaufania do natury i możliwości człowieka, niżby na to pozwalała powszechna opinia”. Zdaniem przywódców ruchu istniały dwie drogi umożliwiające realizację nowych nadziei; jedną było życie w komunie spółdziel­czej, takiej jak Brook Farm; drugą – samotność na łonie natury. Kiedy dla Thoreau nadszedł czas wyboru, stanowczo opowiedział się za tą drugą drogą. Jeśli chodzi o komuny – zapisał w dzienniku – to sądzę, że wołałbym kawalerskie lokum w piekle niż pensjonat w niebie”7. Bez względu na teorię, głęboko w jego naturze tkwiła „wyjątkowa tęsknota za wszelką dziczą”8, i tęsknota ta doprowadziłaby go do eksperymentu takiego jak ten opisany w Waldenie niezależnie od tego, czy inni oceniali go dobrze, czy źle. Właśnie Thoreau miał idee transcendentalistów wpro­wadzić w życie pełniej niż ktokolwiek inny i bez reszty zaufawszy możliwościom człowieka, dowieść, jak są ogromne. Osiągnąwszy zatem wiek lat dwudziestu siedmiu, wybrał w lesie kawałek ziemi nad brzegiem przejrzystych, głębokich, zielonych wód jeziora Walden, własnoręcznie zbudował tam chatkę, tylko do niektórych prac używając, i to niechętnie, pożyczonej siekiery, a następnie osiadł w lesie, by, jak to ujął, „stawać w życiu wyłącznie przed najbardziej ważkimi kwestiami, przekonać się, czy potrafię przyswoić sobie to, czego może mnie życie nauczyć, abym w godzinie śmierci nic odkrył, że nie żyłem”9.

Teraz mamy okazję poznać Thoreau w stopniu, w jakim poznaje się mało kogo, nawet własnych przyjaciół. Niewielu ludzi, to rzecz niemal pewna, interesuje się sobą tak bardzo jak Thoreau; jeśli bowiem obdarzeni jesteśmy wybujałym ego­izmem, staramy się zdusić go, aby żyć w przyzwoitych stosunkach z bliźnimi. Nie wystarcza nam pewności siebie, by całkiem zerwać z ustalonym porządkiem. A na tym polegała przygoda Thoreau; jego książki stanowią zapis owego eksperymentu i jego wyników. Thoreau robił, co mógł, by wzmóc w sobie samozrozumienie, roz­winąć to, co szczególne, pozbawić się kontaktu z wszelkimi silami, które mogłyby zakłócić ogromnie cenny dar jego osobowości. Miał to za święty obowiązek, nie tylko wobec siebie samego, ale wobec świata; a nie może być egoistą człowiek, który jest egoistą na tak wielką skalę. Kiedy czytamy Walden, zapis dwóch lat spędzonych w lesie, mamy poczucie, że przyglądamy się życiu przez potężne szkło powiększające. Wędrować, jeść, rąbać drwa, troszkę czytać, obserwować ptaka na gałęzi, gotować obiad – wszystkie te zajęcia, kiedy oskrobać je do czysta i poczuć na nowo, okazują się nadzwyczajnie wielkie i jasne. Zwykłe sprawy są tak dziwne, zwykle doznania tak zdumiewające, że zmącić je lub zmarnować, żyjąc w stadzie i przyjmując stadne obyczaje, jest grzechem – jest świętokradztwem. Cóż takiego ma do zaoferowania cywilizacja, w czym luksus lepszy jest od tych prostych spraw? „Prostota, prostota i jeszcze raz prostota!” – to zawołanie Thoreau. „Zamiast trzech posiłków dziennie, lepiej jadać jeden, jeśli i ten jest konieczny; zamiast stu dań – pięć; inne rzeczy również należy proporcjonalnie redukować”10.

Czytelnik może jednak zapytać: jaka jest wartość owej prostoty? Czy to prostota dla niej samej, czy może raczej metoda wzmożenia, sposób na uwolnie­nie delikatnego i skomplikowanego mechanizmu duszy, by w rezultacie powstało przeciwieństwo tego, co proste? Najwybitniejsi ludzie nierzadko odrzucają luksus, ponieważ w ich mniemaniu pęta on to, co dla nich o wiele cenniejsze. Thoreau był niezwykle skomplikowanym człowiekiem i z pewnością przez te dwa lata, kiedy mieszkał w drewnianej chatce i sam sobie gotował, nie osiągnął prostoty. Udało mu się raczej obnażyć coś, co nosił w sobie – pozwolił życiu, by nieskrępowane sztucznymi więzami, szło własną drogą. „Nie chciałem prowadzić życia, które nim nie jest, wszak życie to taki skarb; nie chciałem też rezygnować z niczego, chyba że było to absolutnie konieczne. Pragnąłem żyć pełnią życia i wysysać z niego całą kwintesencję”11. Walden – a właściwie wszystkie książki Thoreau – pełne są subtelnych, sprzecznych i bardzo owocnych odkryć. Nie pisał ich po to, by czegoś dowieść. Pisał je tak, jak Indianie, odwracając gałązki, znaczą w lesie swój szlak. Thoreau wycina ścieżkę przez życie, zupełnie jakby nikt przed nim nie szedł tą drogą, i zostawia trop dla tych, którzy idą za nim, na wypadek gdyby ich ciekawiło, w którą stronę się udał. A jednak, ponieważ nie chciał zostawiać kolein, podążanie za nim nie jest łatwe. Czytając Thoreau, nie możemy ani na chwilę uśpić uwagi w przekonaniu, że oto złapaliśmy wątek i możemy zaufać stałości naszego prze­wodnika. Musimy być stale gotowi na coś nowego; przyszykować się na wstrząs spotkania twarzą w twarz z oryginałem jednej z tych myśli, na których reprodukcje natykaliśmy się przez całe życie. „Zdrowie i powodzenie sprawiają mi przyjem­ność, choćby się okazało, że są udziałem osób najdalszych mi i obcych; wszelkie choroby i niepowodzenia smucą mnie i wyrządzają mi zło – choćbyśmy darzyli siebie nawzajem największym współczuciem”. „Należy wystrzegać się wszelkich przedsięwzięć wymagających nowego odzienia”. „Dobroczynność, podobnie jak każda inna działalność, wymaga talentu”12. Oto przypadkowo wybrana garstka, a oczywiście znaleźć można u niego mnóstwo zdrowych komunałów.

Kiedy chodził po swoich lasach albo niczym sfinks z czasów uniwersytec­kich, godzinami siedział bez ruchu na skale, obserwując ptaki, Thoreau określał swoje usytuowanie wobec świata nie tylko z niezachwianą uczciwością, ale także z błyskiem zachwytu w sercu. Jakby tulił do piersi własną szczęśliwość. Te lata przyniosły mu wiele objawień – okazało się, że tak dalece jest niezależny od in­nych ludzi, tak doskonale wyposażony przez naturę, iż zapewnił sobie nie tylko dach nad głową, strawę i przyodziewek, ale także znakomitą rozrywkę, i to bez żadnej pomocy społeczeństwa. Społeczeństwu wymierzył wiele bolesnych ciosów. A pretensje formułuje dobitnie, można więc odnieść wrażenie, że któregoś dnia społeczeństwo jednak przeprosi się z buntownikiem tak szlachetnym. Nie chciał kościołów ani armii, urzędów pocztowych ani gazet, z wielką konsekwencją odmawiał płacenia dziesięciny – wołał pójść do więzienia niż zapłacić podatek. Przynależność do tłumu zbierającego się, by czynić dobro albo wytwarzać przy­jemność, była dla niego torturą nie do zniesienia. Filantropia, powiadał, to jedyna ofiara, jaką złożył na ołtarzu poczucia obowiązku. Polityka wydawała mu się „nierzeczywista, niewiarygodna, nieważna”13, a większość rewolucji miała dla niego mniejsze znaczenie niż wyschnięcie rzeki czy śmierć sosny. Chciał tylko, bo pozwolono mu samotnie, w szarym stroju, przemierzać lasy, by nie obciążały go nawet dwa kawałki wapienia, które leżały na jego biurku do czasu, aż uznał, że zawiniły, gromadząc kurz, wobec czego natychmiast wyrzucił je przez okno.

A jednak ten egoista gotów był udzielać w swojej chacie schronienia zbieg­łym niewolnikom; ten pustelnik jako pierwszy publicznie zabrał głos w obronie Johna Browna; ten skupiony na sobie samotnik nie mógł myśleć ani spać, kiedy Brown siedział w więzieniu. Prawda jest taka, że każdy, kto rozmyśla nad życiem i postępowaniem tak wiele i tak głęboko jak Thoreau, nabywa nadzwyczajnego poczucia odpowiedzialności za bliźnich, niezależnie od tego, czy żyje w lesie, czy zostaje prezydentem republiki. Trzydzieści tomów zapisków, które raz na jakiś czas z nieskończoną starannością zagęszczał do postaci niewielkich zeszytów, dowodzi ponadto, że ten niezależny człowiek, który deklarował tak niewielkie za­interesowanie życiem ludzi, ogarnięty był ogromną potrzebą porozumienia z nimi. „Jakże pragnę – pisze – przekazać ludziom bogactwo mego życia, naprawdę dać im swój najcenniejszy dar […]. Nie posiadam żadnych dóbr, chyba że szczególną zdolność służenia społeczeństwu […] chciałbym przekazać te momenty swego życia, które chętnie przeżyłbym raz jeszcze”14. Czytając Thoreau, nie sposób tego pragnienia nie dostrzec. A jednak, czy udało mu się rozdać swe bogactwo, podzielić swym życiem, pozostaje kwestią otwartą. Kiedy się przeczyta jego przemożne i szlachetne książki, w których każde słowo jest szczere, każde zdanie wykute tak doskonale, jak tylko ten pisarz potrafi, doznaje się dziwnego poczucia dystansu: oto człowiek, który chce się porozumieć, ale nie może. Oczy wbił w ziemię lub w horyzont. Nigdy nie mówi wprost do nas; raczej częściowo do siebie, a czę­ściowo do czegoś tajemniczego poza zasięgiem naszego wzroku. „»Powiadam ja sobie« – pisze – powinno być mottem tego dziennika”15, a wszystkie jego książ­ki są w istocie dziennikiem. Inni mężczyźni i kobiety byli wspaniali i bardzo piękni, ale odlegli; odmienni; trudno mu było ich zrozumieć. Ciekawili go „niby psy na prerii”16. Kontakty z ludźmi były nieskończenie trudne; odległość dzieląca dwoje przyjaciół – niepojęta; relacje między ludźmi niepewne i tak łatwo prowa­dzące do rozczarowań. Ale, choć przejęty i chętny, by uczynić co w jego mocy, bez rezygnacji ze swoich ideałów, zdawał sobie sprawę, że tej trudności nie uda mu się pokonać żadnym wysiłkiem. Thoreau był stworzony inaczej niż reszta ludzi. „Jeżeli człowiek nie dotrzymuje kroku swoim towarzyszom, może dzieje się tak dlatego, że słyszy dźwięki wybijane przez innego dobosza? Przeto niechaj kroczy w rytm jego bębna, choćby najbardziej miarowy i daleki”17. Thoreau był człowiekiem dzikim, który nigdy się nie poddał i nie pozwolił oswoić. I w tym jego szczególny czar. On słyszy werbel innego dobosza. Jest człowiekiem, w którego natura tchnęła inne niż w nas instynkty, któremu, można się domyślać, szepnęła co nieco ze swoich sekretów.

„Jest chyba regułą – mówi – że nie można odczuwać głębokiej jedności równocześnie z człowiekiem i naturą. Cechy, które zbliżają cię do jednego, od­dalają od drugiego”18. Być może to prawda. Największą namiętnością jego życia była natura. Właściwie więcej niż namiętnością: to było powinowactwo; pod tym względem Thoreau różni się od ludzi takich jak White czy Jefferies. Obdarzony był, jak czytamy, nadzwyczajną ostrością zmysłów; widział i słyszał to, co innym było niedostępne; dotyk miał tak czuły, że potrafił ze skrzyni zawierającej setki ołówków wyjąć dokładnie tuzin; ciemną nocą odnajdywał drogę w leśnej gęstwi­nie. Umiał gołymi rękami wyciągnąć rybę ze strumienia; zwabić dziką wiewiórkę, by umościła się w jego kurtce; siedzieć bez ruchu tak, że wokół niego swobodnie igrały zwierzęta. Poznał wygląd swojej okolicy tak dobrze, że obudziwszy się na łące, umiałby określić datę z dokładnością do paru dni na podstawie kwiatów, które zobaczyłby koło siebie. Posiadał naturalny dar zarabiania na życie bez wysiłku. Ręce miał tak sprawne, że pracując przez czterdzieści dni, mógł spokojnie prze­żyć resztę roku. Nie wiadomo, czy nazwać go ostatnim przedstawicielem dawnej rasy ludzi, czy raczej pierwszym tej, która ma dopiero nadejść. Łączył w sobie wytrwałość, stoicyzm i nieskażone zmysły Indianina z samoświadomością, rygo­rystycznym krytycyzmem, wrażliwością człowieka najbardziej nowoczesnego. Czasami wydaje się, że przekracza ludzkie moce, sięgając ku temu, co dostrzega na horyzoncie ludzkości. Żaden filantrop nie miał wobec ludzkości większych nadziei ani nie stawiał sobie wyższych i szlachetniejszych celów, a najwznioślej­szym ideałom namiętności i służby hołdują ci, którzy potrafią dawać najwięcej, choć życie może nie żądać od nich wszystkiego, co dać mogą, zmuszając ich, by raczej gromadzili zapasy, niż rozdawali je hojną ręką. Bez względu na to, ile jesz­cze mógłby dokonać, Thoreau wciąż dostrzegałby dalsze możliwości, pozostałby zawsze w pewnym sensie niezaspokojony. Między innymi dlatego nadaje się na towarzysza dla młodszego pokolenia.

Umarł w pełnym rozkwicie życia, a długą chorobę musiał znosić w za­mknięciu. Ale od natury nauczył się zarówno milczenia, jak i stoicyzmu. Nigdy nie mówił o tym, co najbardziej poruszało go we własnym losie. Lecz natura nauczyła go również zadowolenia; nie bezmyślnego czy samolubnego, a na pew­no nie zadowolenia w rezygnacji, lecz w zdrowym zaufaniu w mądrość natury, bowiem w naturze, jak sam pisze, nie ma smutku. „Zachwycam się istnieniem jak zawsze – pisał na łożu śmierci – i niczego nie żałuję”19. Mówił do siebie o łosiach i o Indianach, aż naraz, bez zmagań, umarł.

przełożyła Magda Heydel

_____________________________________________________

¹ Henry S. Salt, The Life of Henry David Thoreau, R. Bentley, London 1890, s. 4 [przypisy redakcji LnŚ].

2 Tamże, s. 18 (cyt. za: Reverend John Weiss, „Christian Examiner”, lipiec 1865).

³ Tamże. „Uśmiechał się, słysząc słowa »kariera akademicka« w odniesieniu do swego pełnego rezerwy i poczucia niestosowności życia na uczelni”.

4 Tamże, s. 20.

5 Zob. tamże, s. 26-27.

6 Tamże, s. 57 (cyt. za: David Greene Haskins, Ralph Waldo Emerson. Cupples. Upham and Company, Boston 1887).

7 The Journal of Henry David Thoreau, 3 marca 1841.

8 H.S. Salt, The Life of Henry David Thoreau, s. 128.

9 Henry David Thoreau, Walden, czyli życie w lesie, przełożyła Halina Cieplińska, Rebis, Poznań 1999, s. 108.

10 Tamże, s. 109.

11 Tamże, s. 108.

12 Tamże, s. 97, 45, 91.

13 H.S. Salt, The Life of Henry David Thoreau, s. 234.

14 The Journal of Henry David Thoreau, 26 marca 1842.

15 Thoreau, Dziennik, tutaj.

16 Thoreau, Walden, s. 185.

17 Tamże, s. 333.

18 The Journal of Henry David Thoreau, 11 kwietnia 1852.19 Cyt. za: H.S. Salt, The Life of Henry David Thoreau, s. 213 (z listu Thoreau do Myrona B. Bentona z 21 marca 1862).

Dziękuję Magdzie Heydel i redakcji “Literatury na Świecie” za zgodę na publikację powyższego tekstu.