Tacy jak ja miłośnicy zbuntowanej muzyki z prowincji dowiedzieli się o Walku Dzedzeju, kiedy już go właściwie nie było. Większość chyba w 1984 r., z lutowego „Non Stopu”. W otwierającym numer artykule Surfing na polskiej, nowej fali Witold Rogowiecki szukał korzeni rodzącego się właśnie podziemia muzycznego: „W Warszawie powstaje pierwsza polska grupa punk-rockowa Walek Dzedzej Pank Bend. 23-letni Walek był już wówczas legendarną postacią, poetą folkowym występującym z gitarą w przejściach podziemnych, czasami w kawiarniach. Każdorazowy występ punk-rockowej kapeli, której był twórcą, stawał się muzycznym ewenementem. Przy celowo przesterowanych wzmacniaczach ze sceny wykrzykiwano teksty typu – »Nie jestem mały / Nie jestem mądry / Nie jestem głupi / Nie jestem w ZMS-ie / Nie jestem w KOR-ze / Nie jestem w partii / Nie jestem k… niczym«. Działalność zespołu Dzedzeja nie trwała jednak długo. Pierwszy polski punkowiec wyjechał z kraju w 1978 r., zaś potem widziano go na ulicach Paryża, Wiednia, Madrytu a ostatnio Nowego Jorku”. Parę stron dalej napomknął jeszcze o Dzedzeju w tekście Punky Reggae Party Sławek Gołaszewski podpisany jako Dr Avane.
Na pewno czytał ten numer „Non Stopu” także Piotr Bratkowski, który rok później wspominał o Dzedzeju w felietonie Dziesięć lat temu w „Literaturze”. Znów w czasie bardzo przeszłym: „Był także pewien Leszek: podśmiewaliśmy się z niego, gdy w klubie Sigma śpiewał dla przygodnych słuchaczy ballady Dylana niezwykle cienkim głosem. Jego również fascynował Cohen, tłumaczyłem mu na polski (lub korygowałem jego własne przekłady, już nie pamiętam) ballady autora Pięknych przegranych. O Leszku zdarzało mi się czytać, już całkiem niedawno: w okresie, gdy nasze kontakty urwały się, Leszek – jako Walek Dzedzej – stał się na poły legendarną postacią polskiej muzyki punk”.
Legendą punka Dzedzej stał się przede wszystkim za sprawą nazwy swojej efemerycznej kapeli. Zdaje się, że nie grała ona punka w dzisiejszym rozumieniu, ale folkowe (w ówczesnym rozumieniu :-)) kawałki w ostrej aranżacji na instrumenty akustyczne. Legenda nabrała nieco konkretniejszych kształtów, kiedy okazało się, że cudem zachował się zapis solowego koncertu Dzedzeja w gdańskim Żaku w 1977 r. Jak zwykle bywa w takich razach, fatalna jakość nagrania w ogóle nie przeszkadzała w odbiorze. Może nawet pomagała.
Skromne wzmianki Rogowieckiego i Bratkowskiego zapoczątkowały pewną regułę: nikt dobrze nie znał Walka, zachowały się tylko strzępy informacji o nim. Ze strzępów takich trudno zlepić pełny, wyrazisty portret człowieka, za to sprzyjają one utrwaleniu legendy. W 2023 r. w Internecie pojawił się strzęp dotyczący pamiętnego występu w Żaku. Wynika z niego, że podczas gdańskich Spotkań Muzycznych Dzedzej był tylko zapchajdziurą. Anonimowy autor napisał: „W roku 1977 spotkałem go w Gdańsku jak grał w Zielonej Bramie. Nie miał gdzie nocować, więc na noce udostępniałem mu pomieszczenie klubu Carillon przy ul. Mariackiej. Zaprosiłem też go do klubu Żak i prosząc prezesa Krzyśka Kasprzyka, w przerwie załatwiłem występ na scenie. Jak potem powiedział, był to jego pierwszy w życiu występ sceniczny. Teksty miał pisane mazakiem dużymi literami, które w trakcie koncertu trzymał pod butem”.
Mirosław Pęczak pisał w „Polityce” w 2014 r.: „W połowie dekady gierkowskiej w Warszawie w podziemnym przejściu przed Uniwersytetem i w różnych innych miejscach na Krakowskim Przedmieściu można było się natknąć na młodego człowieka grającego piosenki Dylana. Nie tylko śpiewał jego piosenki, ale też wizualnie był na niego wystylizowany. Wołali na niego »Leonardo« (pewnie od Cohena), a tak naprawdę nazywał się Leszek Danicki. W 1977 r. zobaczyłem go w klubie Remont. Miał ogoloną połowę głowy, nowy pseudonim Walek Dzedzej i stał się właśnie założycielem pierwszej w Polsce kapeli punkowej Walek Dzedzej Pank Bend”.
Właśnie dlatego u Bratkowskiego Walek był Leszkiem, że jego prawdziwe imię i nazwisko to Lesław Danicki. Rocznik 1953. Pochodził z Szydłowa. Najwięcej dowiadujemy się o nim z pośmiertnego wspomnienia Piotra Milewskiego, opublikowanego w polonijnym „Nowym Dzienniku”. Poznali się już w Nowym Jorku, ale Dzedzej sporo Milewskiemu opowiadał o swoich polskich latach. Niektóre wypowiedzi Walka autor podaje w cudzysłowie i sprawiają one wrażenie cytowanych dosłownie. To o tyle istotne, że wspomnienia Milewskiego stanowią jedno z zaledwie dwóch znanych mi źródeł wypowiedzi typu „Walek Dzedzej o sobie”.
Poznałem Walka w suterenie koło Brighton Beach. Wracałem z pracy. Była noc – sklepy pozamykane, na trotuarach tylko handlarze narkotyków, ćpuny i ruscy gangsterzy. Skręciłem we właściwą ścieżkę, kopnąłem furtkę i ze zwieszoną głową powlokłem się w stronę nory. Wlokąc się, spojrzałem na księżyc i przystanąłem. Melancholię zakłóciło poufne: „Mieszkasz tam w piwnicy? To ja za chwilę będę!”. „Bądź” – odparłem bez zastanowienia. Gość przyszedł w skórzanych spodniach pospinanych agrafkami, przyniósł nadpitą butelkę taniego wina i przestawił radio na jakąś piracką stację grającą czad.
Zanim wyjechał, zdążył zrobić maturę w liceum Żeromskiego. „Uciekałem z domu, bo starzy ciągle się kłócili. Być może przez te ich kłótnie mam tak wyrobiony zmysł muzyczny. Lekcje odrabiałem w bibliotece albo w kawiarni przy placu Teatralnym. Sam na siebie zarabiałem. Jako czyściciel szyb w hotelu Warszawa i jako goniec: najpierw w PKO na Jasnej, potem w kwartalniku »Pamiętnikarstwo Polskie«. No i squatowałem. Znajdowałem budynek przeznaczony do rozbiórki, płaciłem pięć stów któremuś z lokatorów, on mi dawał klucze i dopóki nie zaczynało się burzenie, chata była za darmo. W 75 roku, kilka kamienic ode mnie, przy Ogrodowej, squatowała grupa Maanam. Grałem na
fot. Mirosław Makowski
ulicach zakazane piosenki. Kiedyś występowałem w Santosie, to była taka knajpka naprzeciwko KC. Wszedł tajniak, poprosił o dokumenty i – o dziwo – wszystkie kacyki stanęły po mojej stronie. Zaczęła się awantura, więc wziąłem gitarę pod pachę i w długą. Tyle mnie widzieli. W 76 roku, po Radomiu, zrobiłem koncert w przejściu podziemnym przy placu Na Rozdrożu. Tłum młodzieży się zebrał. Przyjechała nyska. Spałowali mnie i zamknęli na 48 godzin”.
Walek założył pierwszą kapelę – Złoty Cielec – w roku 1975. Grał z nim Karol, późniejszy chłopak Kory Jackowskiej, i Andrzej Zuzak. Załapali się do finałów festiwalu piosenki studenckiej. Niestety organizatorzy sprawdzili status artystów. Lider studiował rock and rolla na metach złotej młodzieży, Zuzak zakończył edukację w pierwszej klasie liceum, a Karol miał wariackie papiery. Złoty Cielec w finałach nie zagrał.
Ojciec chrzestny polskiej muzyki alternatywnej wcale nie wyjechał – jak niesie wieść gminna – bezpośrednio do Berlina. Urwał się podczas wycieczki do Hiszpanii w 78 roku. Zaproszenie wypisał mu wykładowca z Instytutu Iberystyki, niejaki Carlos Ravillo. „Siedziałem z dziewczyną na ławce, koło Nowego Światu, całowaliśmy się i nagle spadła gwiazda. Dziewczyna zapytała, jakie mam życzenie. Dostać paszport. I dostałem. Wtedy była ta gierkowska odwilż. Wszystkich puszczali”.
Z Madrytu pojechał do Francji. Zabawił przez chwilę w Paryżu, w końcu wylądował na Kreuzbergu. Przetłumaczył swoje piosenki i śpiewał w podziemnych kabaretach, w klubach, w knajpach, na ulicy. Niemieckiego uczył go w dzieciństwie dziadek. „W 74 roku chcieli mnie wziąć do woja. Kupiłem bilet do NRD-owa i pa pa. Rok tam siedziałem. Poznałem dysydentów, całą alternatywę: Diegenhardt, Biermann. Lubili, jak grałem. Siłą rzeczy opanowałem język”. Walek znał też hiszpański, angielski i francuski. Przez jakiś czas, żył w różnych punktach globu z paryską punkówą. Miał z nią, ponaddwudziestoletnią dziś, córkę.
Epizod berliński wspominał wieczny tułacz najcieplej. Dla rozgłośni R.I.A.S. nagrał trzy piosenki, między innymi Die Mauer muss weg (Mur musi upaść). Podkusiło go jednak, żeby pojechać do Monachium. Tam wpadł w ręce kanarów. Znalazł się w areszcie. „Ludzie z Wolnej Europy poradzili mi wyjazd do Wiednia. Dużo grałem. Poznałem mnóstwo osób. Szylingów miałem pełne kieszenie. Wynająłem mieszkanie. Zrobiłem audycję radiową, potem telewizyjną pod tytułem Meine Lieder sind in Polen verboten, dashalb ich singe hier (Moje piosenki są w Polsce zakazane, dlatego śpiewam tutaj). Podczas stanu wojennego powtarzali ten program kilkanaście razy. W końcu poszedłem na policję, rzuciłem paszportem i poprosiłem o azyl. Zamknęli mnie w ośrodku dla uchodźców. Wytrzymałem pięć dni. Zadzwoniłem do znajomego i mówię: Stary, zabierz mnie z tego obozu koncentracyjnego. Jak mnie wypuścili, wziąłem teksty, zaniosłem do Amnesty International, wytłumaczyłem, że w Polsce bez przerwy siedziałem za śpiewanie, zajął się mną prawnik i dostałem papiery”.
„Codziennie zarabiałem 500-1000 szylingów. Potem zacząłem jeździć po Europie: Szwajcaria, Francja, Belgia, Holandia, Anglia, Szkocja, Irlandia. Wciąż w drodze. Wszędzie grałem. Chciałem zostać w Londynie. Mieszkałem na Basewater, zaraz przy Hyde Parku, u groupies The Clash. Poznałem ludzi, którzy grali punka. Chcieli mi pomóc. Zadzwoniłem jednak do Wiednia, do Polish-American Immigration and Rescue Commitee i okazało się, że mogę dostać wizę. Zdecydowałem się na wyprawę do Ameryki”.
W 1988 r. Walek Dzedzej otrzymał amerykańskie obywatelstwo jako Cyril Danicki. Niespełna dziesięć lat później przyjechał do Polski, spędził tu prawie cały 1997 rok. Dowiedziałem się o tym poniewczasie od Sławka Gołaszewskiego, który wykorzystał okazję i zarejestrował studyjne live Dzedzeja, chyba wykorzystując studio Trójki. Nie miał pomysłu, co zrobić z tymi nagraniami, którymi był trochę rozczarowany, głównie dlatego, że gość z Ameryki nie wyrabiał się artykulacyjnie we własnych numerach. Chyba się nawet ucieszył, że marzę o otrzymaniu kopii, żeby puszczać nowego Dzedzeja w Radiu Opole, co potem rzeczywiście czyniłem, choć w dawkach homeopatycznych. Sławek narzekał też trochę na utrudniony kontakt z artystą. Narzekali na to chyba wszyscy, którzy go w 1998 r. spotkali, może z wyjątkiem Tomka Świtalskiego. W „Pasażerze” z przełomu 1998 i 1999 r. mówili o tym Maciej Pietracho i Bezkoc. Zacznijmy od Pietrachy, który opowiadał Rafałowi Pankowskiemu o pomyśle nagrania płyty z piosenkami Dzedzeja przez Korę i Maanam: „Z tego ich pomysłu nic nie wyszło. Dzedzej po 20-tu latach nieobecności w kraju miał problemy z kontaktem z rówieśnikami, ze starymi znajomymi. Po takim czasie inaczej się myśli. (…) Dzedzej, jak tu był niedawno, nadużywał alkoholu, stawał się agresywny. Wszyscy go odrzucali, bo był dla nich z tym alkoholem i zbyt mocnym otwieraniem się męczący. Nie potrafił się odnaleźć. Może gdyby tu dłużej posiedział? Ma nadal w sobie czad, ale jest zagubiony. Zresztą nie wiem, czy w Stanach też nie jest zagubiony”.
Bezkoc spotkał się z Walkiem i ich rozmowa stanowi to drugie źródło wypowiedzi Dzedzeja na własny temat. Ale znów były to raczej strzępy rozmowy niż rozmowa. Przyczyny tego Bezkoc opisał następująco:
„Wiele sobie obiecywałem po tym spotkaniu, licząc na ciekawy materiał. Niestety, mocno się zawiodłem, choć w sumie ostrzegano, że »teraz to niezły wariat«. Ciężko powiedzieć cokolwiek na 100%, ale ubrany niczym włóczęga Walek, mówiący z wyraźnym zachodnim akcentem – to skutek wieloletniego pobytu za granicą – sprawiał wrażenie nieobecnego. Tak jakby żył już w innym świecie. Nie interesowały go moje pytania, nie pamiętał zbyt wiele szczegółów, a i za to co powiedział nie ręczyłbym w 100%. Momentami wręcz bełkotał, albo zmieniał temat, recytując niewyraźnie swoje wiersze. Ludzie, u których mieszkał, twierdzili, że jest po prostu chory”.
A oto wypowiedzi samego Walka tak, jak je cytuje Bezkoc:
Ja zawsze byłem taki… Ale to z Radia Luxembourg. Zaczęło ono nadawać w 1976 taki segment grup garażowych. Wtedy ja się w tym zakochałem. Były tam takie zespoły jak Damned… Różne takie nazwy. Było ich od cholery. The Jam… Nazw nie przypominam sobie. Nie jestem kolekcjonerem żadnych płyt, kaset, żadnych CD, słucham tylko swojej muzyki i koniec.
Byłem alternatywnie ubrany, miałem podgolone włosy, długie z tyłu, czasami pofarbowane. Ale nie liczy się image. Jak ktoś gra punkową muzykę to może mieć włosy do kolan.
Tamtędy [przez przejście podziemne] przechodzili ludzie wracając z pracy… Kiedyś Waldorff przechodził i mi powiedział „lepiej żebyś się nastroił”. Ludzie się zatrzymywali, stali, było zbiegowisko. Pewnego razu jeden taki chuj się zatrzymał, z tego… Jaki jest ten skrót? 997… Milicji. Oddałem gitarę swojemu koledze i musiałem z nimi pojechać na komisariat. Zwinęli mnie za to, że śpiewałem piosenki w przejściu. Kiedyś uciekałem i milicjant który mnie gonił tak się wkurwił, że spałował mnie bez litości. A wkurwił się, bo podczas tej pogoni za mną zgubił długopis. Za długopis mi dopierdolił. Czy pamiętam te piosenki? Niektóre tak… „Propaganda kulturalna”, „Powstanie Warszawskie”, „Nie jestem tym czym ty”, „Anarchia w Warszawie”. Były szybkie, w kanonie rocka utrzymane.
To nie były piosenki takie jak Bob Dylan! Jak ktoś śpiewa i gra na gitarze akustycznej to musi od razu być Dylanem? Gówno prawda. Ja reprezentowałem całkowicie polską linię.
Mieliśmy w Hybrydach próby. Wyszliśmy i łubudubudu. Nie jakiś tam protest podłogowy… Myślę, że ten punk rock to był taki protest przed-solidarnościowy.
Na umór codziennie przychodziłem do klubu po południu. Przychodziliśmy i zaczynaliśmy próby. (…) Grał ze mną Góralski i Kufirski. Ja potrafiłem się wyrobić na gitarze. Teksty też ja pisałem. To były protesty [głos zamienia się w bełkot]. Nawet teraz by się sprawdziły te piosenki. Zagraliśmy tylko dwa koncerty. To wszystko, oba w Hybrydach. Przyszli punkowcy, każdy był zadowolony. Fajni byli ludzie. Ale gdy zaczęła się awantura to zgasło światło i organizatorzy wyłączyli prąd. Góralskiego wtedy wyprowadzono z sali.
Była awantura. Góralski chciał grać reggae, a ja nie. Ja chciałem czad, czad, czad.
W 1997 r. zaprosił też Dzedzeja do swojego programu Who is who w Polsacie Tomek Świtalski. Znalezione w sieci nagranie prezentuję w wersji skróconej do tych ujęć, w których twarzy Walka nie przysłania całkowicie nieszczęsny znak wodny programu do obróbki wideo. I jeśli nie wiecie, co miałem na myśli, pisząc, że podczas wizyty w ojczyźnie Dzedzej nie wyrabiał się artykulacyjnie, to tu się o tym przekonacie.
Wróćmy do wypowiedzi Dzedzeja we wspomnieniach Milewskiego.
„Od kiedy straciłem dziewczynę, tylko niepowodzenia, niepowodzenia, niepowodzenia. Nie przysłała ani jednego listu, nawet kartki. Chodziliśmy ze sobą pięć lat. Mieszkała w Alejach Jerozolimskich, Aleksandra Zawadzka. Słyszałem, że przeszła na judaizm, chodzi co sobotę do synagogi… Dobiła do mnie, kiedy byłem w Berlinie. Jak przenosiłem się do Monachium, powiedziałem, żeby wracała do Polski. Miała chorą na depresję matkę. Powrót Aleksandry nic nie pomógł – matka zabiła się w 80 roku, po zwycięstwie Solidarności”.
On też chorował na depresję. Leczył się w przychodni Unitas na Saint Mark’s. Przed zejściem w kompletny dół ratował się prozakiem. „W latach 70. czytałem bardzo dużo poezji. Całą Nową Falę, ze starszych rzeczy – Norwida. Układałem melodie do jego wierszy. Nawet Niemen stwierdził, że udało mi się uchwycić ducha norwidowskiej poetyki. Zacząłem pisać w roku 76, kiedy poczułem, że mam coś do powiedzenia. Pisałem przez trzy czy cztery lata, a potem dopadł mnie bezsens. Pamiętam warsztat, ale brak mi psychicznego wsparcia. Gdybym znalazł fajnych ludzi, może bym wrócił do Warszawy i coś jeszcze wskórał”.
„Na początku lat 80. przesiadywałem w Polskim Instytucie Naukowym imienia Irzykowskiego, na 66 Ulicy, koło rezydencji Warhola. Bardzo dużo czytałem. Poznałem profesorów Feliksa Grossa i Teofila Rolla, Krystynę Olszer, Anię Mayer. Miałem wtedy świeży umysł, byłem nafaszerowany wiadomościami, ale nie znalazło się tam dla mnie miejsce. Teraz jestem uznawany za chorego psychicznie. Muszę brać codziennie prochy, chodzić na idiotyczną terapię grupową z totalnymi schizolami. Nie mam już zdrowia. Jestem zdany na łaskę systemu opieki społecznej. Powoli umieram. Zawsze panicznie bałem się śmierci. Bałem się, że mnie ukatrupią albo że sam popełnię samobójstwo, że mnie nie będzie. Dlatego próbowałem napisać jedną perfekcyjną piosenkę. Jedną genialną piosenkę, zanim umrę. To przerodziło się w obsesję. Wciąż szlifowałem stare teksty. Nie mogłem zacząć nic nowego”.
„Jestem wyzuty ze wszystkiego. Nie mam energii twórczej, nie mam energii psychicznej, nie mam energii fizycznej. Życie przecieka mi przez palce. Nic nie pomaga, bo nie mam motywacji. Jak potrzebuję pieniędzy, maluję twarz w barwy wojenne, biorę gitarę, idę do subwayu i w godzinę zarabiam pięć dych”.
Wciąż zbuntowany, wciąż na nie, mniej lub bardziej świadomie zraził do siebie wszystkich szarych zjadaczy chleba, którymi pogardzał, a bez których nie mógł żyć. Kiedy ostatni raz go widziałem, uśmiechnął się, jakby ubyło mu 30 lat, jakby znów stał z gitarą w przejściu podziemnym Na Rozdrożu i powiedział: „Edith Piaf śpiewała: Niczego nie żałuję. Gówno prawda. Oczywiście, że żałuję!”.
Umarł 7 października 2006 r. w przytułku dla bezdomnych, gdzie mieszkał od lat. Ktoś z personelu znalazł go leżącego na podłodze, z twarzą wciśniętą w parkiet. Przyczyna śmierci jest nieznana. Na wyniki sekcji trzeba poczekać dwa miesiące. Pochowany zostanie w Szydłowie koło Kielc. Znajduje się tam grób rodziny Danickich.
Dzedzej oburzał się na porównywanie go do Dylana, ale pewnie jeszcze bardziej oburzyłoby go, gdyby wiedział, że mnie przypomina po części Dylana, a po części Janusza Laskowskiego i jego „ogniskowe” klimaty. Jako argumentu na obronę swoich odczuć mógłbym użyć powyższego nagrania. Znalazłem je w Internecie z opisem następującym: „W 2006 Tomek MEN Świtalski przyniósł mi kasetę którą otrzymał od Walka krótko przed jego śmiercią. Kaseta była w opłakanym stanie: najtańsza taśma, poskręcana w niektórych miejscach, zaszumiona jak piaski Sahary, nagrana na jakimś magnetofonie typu jamnik”. Piosenka „Córeczka stróża” jest pierwszym utworem na kasecie zawierającym głownie Dzedzejowe wersje warszawskich ballad podwórzowych i więziennych. „Córeczka stróża” Konstantego Krumłowskiego ma choćby tę wartość, że znana była do tej pory jedynie w opublikowanej w jego Pikanteryach z 1908 r. wersji słownej, bez muzyki. Oj, byłoby ciekawym wyzwaniem dla badacza prześledzić Drogę, jaką przebyła z Krakowa początków XX w. do Dzedzeja w Ameryce na początku wieku XXI.
Z Dylanem kojarzył się nie tylko dlatego, że akompaniował sobie na gitarze i harmonijce. Mógł go przypominać także z wyglądu, choć sam długo o tym nie wiedziałem. Fizys Dzedzeja znana jest przede wszystkim z dwóch fotografii zrobionych w 1978 r. w Poznaniu, obie widzieliście już powyżej. Estradowy półmrok zaciemnił tam jego obraz: uwydatnił „bokserską” szczękę, sprawił, że fryzura zlała się z tłem. Dlatego bardzo byłem zaskoczony, kiedy w książce Kamila Sipowicza o hipisach zobaczyłem Dzedzeja całkiem innego: przystojnego anioła z kręconymi włosami.
Przez dłuższy czas było dla mnie zagadką wykorzystanie ballady Dzedzeja w filmie Andrzeja Kostenki „Sam na sam”, o którym od pewnego czasu informuje Wikipedia („użył jego muzykę”). Film z 1977 r. już wcześniej znałem bardzo dobrze ze względu na Kostenkę i główne role Jankowskiej-Cieślak i Fronczewskiego. Ale nie dość uważnie czytałem napisy końcowe, gdzie wśród wykorzystanych w filmie utworów muzycznych stoi jak byk: „BALLADA. Muzyka: Włodzimierz Nahorny, słowa: Przemysław Kościszewski, śpiewają: Piotr Fronczewski, Magda Umer i Walek Dzedzej”. Wynikałoby z tego, że Dzedzej nie ułożył ballady, a tylko ją zaśpiewał. Tymczasem śpiewa ją właśnie na napisach końcowych Umer, wcześniej w fabułę wplecione jest wykonanie Fronczewskiego. Nigdzie jednak nie słychać Dzedzeja, nawet w chórkach.
Przygotowując niniejszą prezentację Dzedzeja-Danickiego, obejrzałem „Sam na sam” jeszcze raz, jeszcze uważniej. I doznałem podwójnego olśnienia. Poniżej macie wycięte z filmu fragmenty, których ono dotyczy.
Pod koniec sceny uciszania przez Fronczewskiego bawiącej się młodzieży Jankowska zapowiada, że puści teraz z płyty balladę George’a Bredda (Breada?). Nastawia płytę, ale zaraz zagłusza ją dialog Fronczewskiego z Wilhelmim. Dialog dwóch wspaniałych aktorów trudno puścić mimo uszu, ale jeśli wsłuchać się w lecący w tle i potem jeszcze przez chwilę utwór, można w nim rozpoznać nie tylko tę samą melodię co u Fronczewskiego i Umer, choć w całkowicie innej aranżacji, ale też głos śpiewającego po angielsku Dzedzeja!
Nie koniec na tym. Ponieważ, oglądając film teraz, miałem też w pamięci nowy dla mnie wizerunek Dzedzeja z książki Sipowicza, rozpoznałem samego Dzedzeja w jednym z aktorów! W napisach nie występuje jako aktor, ale Stefan, chłopiec z gitarą w autobusie, a potem na prywatce, to na pewno on! (Nawiasem mówiąc, jak się ogląda stare polskie filmy bardzo uważnie, to można wyłapać kupę zabawnych kiksów reżyserskich. W tej scence zobaczycie, jak Fronczewski wyjmuje gitarę z rąk Dzedzeja, który natychmiast potem, nie wiadomo skąd, ma w ręku palącego się papierosa).
.
Trzy cytaty na koniec.
Znalazłem kiedyś wypowiedź siostry Walka, Barbary Danickiej. Dziś znikła już z sieci, ale zanotowałem ją sobie: „Leszek traktował muzykę poważnie. W USA studiował muzykę w Kingsborough College, grał w Uniwersyteckim bandzie, grał na skrzypcach muzykę klasyczną, akompaniując organistce. Ostatnio wygrał konkurs na piosenkę zaangażowaną (protest song) NO WAR na temat wojny w Iraku. Zawsze był przeciwko przemocy. Mile jestem zaskoczona pamięcią o nim”.
Maciej Góralski: „graliśmy jako Walek Dzedzej Pank Band w 1977 i to było trudne do wytrzymania, kolega był nerwowy. RIP Walek”.
Piotr Milewski: „Był pierwotnym, instynktownym anarchistą. Nie umiał podporządkować się żadnemu przymusowi. Nie potrafił szanować autorytetów tylko dlatego, że są autorytetami. Nie potrafił nawet udawać, że potrafi”.
Zostawiam Was z Walkiem Dzedzejem takim, jakim go sobie wyobrażałem, kiedy o nim czytałem dawno temu. Bardzo młodym, jak w filmie Kostenki. Bardzo zbuntowanym, jak w pieśni zarejestrowanej przez Sławka Gołaszewskiego. Chyba jedynej z tamtej sesji, w której ani razu się nie zająknął, nie połknął żadnej sylaby. Jak dla mnie, całkiem dobrze spełniającej wymogi „jednej genialnej piosenki, zanim umrę”.
P.S. Umówiłem się na rozmowę o Dzedzeju z Tomkiem Świtalskim, próbuję się też skontaktować z jego siostrą i córką, zatem portret artysty będzie tu jeszcze, mam nadzieję, uzupełniany.
.
P.P.S. Będzie uzupełniany, będzie. Plany nagrania piosenek Walka przez Maanam uprawdopodabnia fakt, że Marek Jackowski już w 1977 r. jako dziennikarz “Jazzu” dał skromny wyraz autentycznej fascynacji i postacią, i muzyką Dzedzeja. Od razu się też potwierdziło, że nie zwidziała mi się jego obecność na planie filmu Sam na sam. Odpowiedni wycinek wyszukał Piotr Mayeran: