Wojna, wojna i po promocji

Do udziału w promocji antologii „Wojna 2022” dałem się namówić Żeni Klimakinowi tym łatwiej, że w ogóle nie trzeba mnie było namawiać. Szczelne pomieszczenia Domu Towarowego Braci Jabłkowskich w Warszawie zapełniły się od sufitu aż po dach, bo nie przechodzi się obojętnie obok takich wydarzeń jak promocja. A Warszawa to jest stolica kraju i w ogóle kultura wysoka, p. Krystyna Janda, Pałac Kultury, Mikołaj Grynberg, pałac prymasowski, te sprawy. A Mikołaja to spotkałem bardzo przelotnie i wcale nie na promocji, tylko przed promocją, przypadkiem, w jakiejś restauracji orientalnej. Zanim się zorientowałem, że to on, to już poszedł dalej, bo czekała na niego w drzwiach Osoba Towarzysząca. A ja Mikołaja Grynberga bardzo lubię i nawet jeśli to nie był on, to jest mi bardzo miło, że spotkałem się przelotnie z kimś bardzo podobnym do niego. No więc ta promocja. Żenia przyszedł z psem. I Natalię Tkaczyk poznałem, i Ołeksandra Irwanecia, i Hałynka Kruk była, i publiczność brawo biła, i Switłana Oleszko, i jeszcze poznałem bardzo dużo osób, których wcześniej nie znałem, chyba że ze słyszenia. I żeśmy rozmawiali do mikrofonów, reflektory na nas świeciły, a p. Krystyna i p. Rymma Ziubina tak czytały fragmenty tej antologii, że mało kto nie był wzruszony. Była poważna atmosfera, bo wiadomo, wojna, ale jednak było bardzo miło, a ja w ogóle nie byłem zestresowany, chociaż na ogół to jestem.

Może opowiem, dlaczego nie byłem zestresowany. Po pierwsze, obok mnie siedział Ołeksandr Irwaneć, a on roztacza wokół siebie taką aurę, że okoliczna ludność się rozluźnia. Po drugie mieszkałem w hotelu Gromada, do którego jakbyście mieli dzwonić, to od razu dzwońcie do restauracji, bo recepcja nie odbiera, a w restauracji pracuje taki miły pan, który przechodzi do recepcji i informuje, że dzwonią. I ja tam zaparkowałem na parkingu przy hotelu, wziąłem bilet parkingowy, patrzę, a tam napisane, że opłata za zgubienie biletu 250 zł. I od razu pomyślałem: kurwa mać! Chyba nawet dwa razy tak pomyślałem. Przecież wiadomo od razu, że ja ten bilet zgubię. Jak za zgubienie czegoś jest wysoka kara, to ja się bardzo boję, że to zgubię, więc żeby tego nie zgubić, chowam w jakimś takim miejscu, że to się znajduje potem dopiero przy przeprowadzce albo przy gruntownym remoncie auta, tak jak było z tym bardzo ważnym voucherem na granicy z Białorusią, który się znalazł po latach między blacharką a tapicerką. Krótko mówiąc, zestresowałem się strasznie, zimny pot na mnie uderzył, krew nie woda, śmierć nie wesele. Ale jak przeczytałem w pokoju swoim, że cenne przedmioty w recepcji przyjmują w depozyt, to od razu wpadłem na taki pomysł, że się potem mogłem nie stresować nic a nic.

No, a wracając do promocji. Jak już się ona skończyła, to mi zdjęć narobili, Marcina Piotrowskiego spotkałem, poznałem żonę Michała Petryka i spytałem, czy ona wie, że Michał jest w Las Palmas, psa Żeni uspokoiłem, że Żenia bardzo zajęty i żeby jeszcze trochę wytrzymał, a potem podszedł do mnie taki człowiek z mikrofonem, że czy ja bym mógł poświęcić chwilę dla radia. A oni teraz w tych radiach to mają taki obowiązek, żeby na mikrofonie był taki lotos czy logos, że jak potem to jest w telewizorze, to żeby było widać, że nasz reporter też tam był i nagrywał, o, tu jest widoczny nasz logos. I ja tak czytam, co jest napisane na tym mikrofonie, a tam jest napisane Radio Wnet. A ja myślę sobie wtedy: kurwa mać. Świecili na mnie reflektorami, Żenia trudne pytania zadawał, poznałem tysiąc ludzi, pilnowałem się, żeby nie pomylić Szewczenki z Franką i jeszcze mam teraz pamiętać, które radio jest jakie? Przecież ja w ogóle przestałem słuchać radia, bo się nie da. I z tej desperacji mówię tak do tego dziennikarza: „Radio Wnet… Pisiory?”. A on mi od razu szczerze, po żołniersku odpowiada: „Tak”. Bardzo mi się to spodobało, więc mówię: „No to nie”. A dziennikarz w ogóle się nie zawieszał na mnie, nie jęczał, że owszem, pisiory, ale dobre pisiory, że może pan mówić co pan chce, że chociaż parę zdań, że rodzina na utrzymaniu, nie. Powiedział „Jak nie to nie”, odwrócił się na pięcie i poszedł szukać szczęścia tak bardziej bliżej tego stolika, na którym sprzedawano antologię.

A Hałynka Kruk mi powiedziała, że jak była w Brukseli niedawno i zgadała się z jakimś Polakiem, że mnie zna, to on powiedział, że słuchał kiedyś moich audycji, i Hałynka sobie nie mogła nazwy przypomnieć, „Skrzynia” czy jakoś tak. A ja mówię: „Studnia”! A Hałynka mówi: „Tak! Przecież mówiłam!”. No i ja się znowu wzruszyłem jak zawsze w takich razach, bo to jest tak jakbym się dowiedział o kolejnym własnym dziecku z nieprawdziwego łoża żyjącym gdzieś w dalekim świecie.

Co Wam tu więcej opowiedzieć. Części prozatorskiej i pamiętnikarskiej antologii nie czytałem jeszcze, ale w poetyckiej, której redaktorem mnie Żenia zrobił, jest dużo dobrych wierszy. Tak że tego.