W biblioteczce dostępnej dla moich wspomagaczy z Patronite pojawia się księga genialnych baśni rastamańskich Dmitrija Hajduka w moim kongenialnym przekładzie. Hajduk to pisarz, który nie pisze, tylko opowiada, a piszą za niego jego słuchacze. Jestem trochę zazdrosny o ten jego dar opowiadania, żeby nie powiedzieć talent. Czasem na swoich wieczorkach poetyckich czytałem jeden z jego kawałków dla urozmaicenia i wtedy cała wysokojebna atmosfera spotkania przy świecach ulatywała precz, słuchacze okazywali się w ogóle niezainteresowani poezją i domagali się więcej Hajduka. A po spotkaniu rozszarpywali wydruki, z których czytałem, bo każdy chciał mieć. No to teraz macie tutaj jedno z tych znakomitych opowiadań. I święty obrazek z wizerunkiem autora.
DŁUŻSZA NAWIJKA O DZIADKU CHRUMIE
No tak, to teraz Dziadek Chrum. Nie to, żeby to był całkiem wujowaty lewus, nie. Tak wogle to to normalny gościu, niczego sobie facet, można nawet powiedzieć, że z jednej strony to spoko koleś. Ale z drugiej strony, rozumiecie, ziomale… No, kurwa fa, wiecie, nie, no, już wy mnie z drugiej strony, rozumiecie. Nie, ja nic do niego nie mam, on jest wogle normalny facet, wiadomka, tylko że z drugiej strony… No, krótko mówiąc, z drugiej strony to na chuj z nim, bez jaj! Nie, no, przyswajajcie, ziomale, jakie z nim akcje odchodzą, poważnie: robimy na przykład we dwóch jednego skręta, i on zaraz zaczyna się macać w poszukiwaniu jakiegoś szamunku.
A ja miałem dwa bochenki chleba, no i on, co tu dużo gadać. Krótko mówiąc, bierze nóż, odkrawa kawałek gruby jak graba, kroi go na cztery części i jedną po drugiej zapodaje sobie w dziób. Potem odkrawa następny kawałek, kroi go, kurtyna, na cztery części, i jedną po drugiej tylko kłap! kłap! – i już kawał chleba poszedł się czesać. A potem odkrawa jeszcze jeden kawałek, kroi go, suka, blać, jebus pogięty, znów na cztery części… No nie, czy można coś takiego wytrzymać? Krótko mówiąc, łapię się za nóż, też sobie odkrawam kawałek chleba jak graba, kroję na cztery części i kłap! kłap! – i już odkrawam następny kawałek. Za pół godziny, krótko mówiąc, zjedliśmy we dwóch dwa bochenki chleba. A potem cały wieczór chodziliśmy w kółko z wytrzeszczonymi gałami jak po parkopanie. To się nazywa jazdeczka, nie?
No tak, Dziadek Chrum to ciężki przypadek, powaga. Przychodzi na przykład, znaczy Chrumkin, do siebie do domu z pakietem trawy niewiadomego pochodzenia. A jego żona akurat się gdzieś zmyła, do koleżanki czy gdzieś, no, krótko mówiąc, zmyła się i tyle. No i on, znaczy, przyszedł do domu, pozasłaniał wszystkie lufciki i w pojedynkę wymęczył całego blantona. A potem polazł do lodówki, wywlókł z niej pięciolitrowy rondel z czerwonym barszczem, klapnął na dywan przed telewizorem i, wlepiwszy gały w jakąś tam santabarbarę, zaczął machinalnie szamać ten barszcz.
Potem, krótko mówiąc, ze stolicy gminy przyjeżdża teściowa Chrumkina. A na chacie siwy dym jak w komorze gazowej. No i teściowa nałykała się jak trzeba tej siekiery i od razu weszła na najwyższe obroty. Krótko mówiąc, załatwiona na amen teściowa miota się po chałupie i nagle wpada na Chrumkina. A Chrumkin leży na glebie cały spuchnięty jak topielec, z krwawą pianą na ustach. Teściowa od razu wpuszcza się w konkretny kanał i dzwoni po pogotowie. A tam jej odpowiadają: w porządalu, babciu, zaraz przyjeżdżamy.
No i przyjechali, krótko mówiąc, doktor i pielęgniarka – a tu ciągle jeszcze w powietrzu wisi niezła siekiera! No i proszę, kurwa fa, doktor z siostrą… Krótko mówiąc, od razu w przedpokoju wzięło ich na maksa! I już gruchają sobie oboje koło wieszaka, łypią na siebie, chichoczą, szeptają, upuszczają apteczkę, podnoszą, potem znów upuszczają. A teściowa stoi bez kumacji, już całkiem wypięła narty i nic z tego nie może załapać. A oni ją pytają: babciu, a nie znalazłoby się u was coś do jedzenia? Bo myśmy jeszcze dziś nie jedli śniadania. A teściowa jak im nie pojedzie po rajtuzach: mnie tu zaraz zięć umrze, a oni, patrzcie ich, coś do jedzenia! A oni mówią: babciu, bez ciśnienia! Spoko, bez ciśnienia! My tu zaraz odremontujemy twojego zięcia, a ty tymczasem idź do kuchni i przygotuj nam coś na ząb. Toż my dzisiaj wogle śniadania nie jedliśmy. Tu teściowa załapuje, że wszystko jest w porządku, i idzie do kuchni.
Za jakiś czas wygląda z kuchni i oto, co widzi. Oho! Krótko mówiąc, doktor tam już pielęgniarkę tego, wprost na dywaniku, a Chrumkin leży jak leżał. Teściowa myśli: o, gady! To ja się tu staram, szamanie szykuję, a oni gady Niemce. A ja im szamunek szykowałam. I tu ją bierze konkretna jazda, że tak naprawdę to oni ni chu chu nie są żadni lekarze tak naprawdę. I pełna takich myśli dzwoni na mendownię i mówi: milutcy moi, kochanieńcy, przyjeżdżajcie szybko, tu bandyci z pogotowia zięcia mi wysłali na tamten świat, córkę uprowadzili, zaraz mnie zarżną, ograbią mieszkanie, pozabijają wszystkich! Mendy mówią: zgłoszenie przyjęto, wysyłamy patrol. Wtedy teściowa ucieka do łazienki, zamyka się na zasuwkę i odruchowo zaczyna się gapić w lustro.
A w lustrze leci akurat przeminęło z wiatrem z nią w głównej roli. No więc ona, kurwa fa, ogląda ten film i czuje, że jej życie nie poszło na marne. I że właściwie nie było to życie, tylko jeden nieprzerwany czyn heroiczny, poważka. I że teraz ona wszystkich bandytów jak karaluchy – kapciem i do kibla! I tu łapie mopa, wyskakuje z łazienki i krzyczy: AAAAA!
A w przedpokoju już stoi mendownia w dwuosobowym składzie, próbują sobie przypomnieć, po co tu właściwie wjechali. Dlatego, że narty im się odpięły już na półpiętrze, od pierwszego sztacha siekierą Chrumkina. I stoją tak w przedpokoju i próbują sobie uświadomić, co tu wogle robią. A tu z łazienki wyskakuje na nich starucha z mopem nastawionym jak kopia. Wtedy mendy odwieszają się, rzucają staruchę na ścianę i zaglądają do kuchni.
A w kuchni siedzą już doktor i siostrzyczka, piją herbatkę i spoglądają na siebie zakochanymi oczami. Akurat znaleźli i walnęli sobie Chrumkinowego skręta i jest im teraz bardzo, bardzo dobrze. Mendy bezmyślnie, na autopilocie, pytają o dokumenty. A doktor na to: jakie wogle dokumenty? My przecież jesteśmy, joły pały, lekarze z pogotowia.
A mendy aż się ucieszyły: O! Lekarze! A macie promedol? A lekarz mówi: no co wy, panowie? Promedol mają teraz tylko na intensywnej opiece, nam go już z pięć lat nie wydają. Mendy pytają: to co teraz wogle macie z tych rzeczy? – Z tych to tylko dimedrol, chłopaki, tylko dimedrol. Mendy ciężko wzdychają i mówią: no ładnie, to już niczego nie ma, ale co, już nawet ketaminy nie ma? No dobra, ale jak nawet ketaminy nie ma, to może macie chociaż parkopan? No, chociaż blachę na dwóch, wogle to my już jesteśmy nieźli, tylko małe ździebko nam brakuje, żeby się doprawić. No i kończą się te targi tak, że pielęgniarka wyciąga pompkę i ładuje im po dwa centy dimedrolu dożylnie.
No i tak. Wszyscy, krótko mówiąc, odjeżdżają na maksa. Aha, jeszcze teściowa. Teściowa, kurwa fa, stoi i patrzy na to kino zza oszklonych drzwi. I myśli, co ma teraz, biedna, robić. I w końcu podłapuje fazę, że to wszystko jedna mafia, i ona sama nic tu nie uradzi. Bo Chrumkin też, taki sam jak tamci. Krótko mówiąc, trza pisać do prokuratora generalnego, adwokata najmować, rozkręcać dochodzenie. I tak się wkręca we wszystkie te troski, że mimowolnie siada na tapczanie i powoli zaczyna imprezować z prokuratorem generalnym.
No i cała narąbana brygada idzie z kuchni pogapić się w telewizor. A tu teściowa siedzi na tapczanie i całkiem przytomnie imprezuje z prokuratorem generalnym. Mendy pytają lekarzy: a co to wogle za starucha? Doktory mówią: diabli wiedzą, chociaż – tak naprawdę to zdaje się, że ona tu była od samego początku. A mendy: posłuchajcie, jakie ona gadki posuwa! Ona sobie chyba rozum zwichnęła, poważnie! A doktory mówią na to: tak wogle to my nie psychiatry, ale tutaj, wydaje się, nie można żywić żadnych wątpliwości. Kliniczna postać zwichnięcia rozumu. Mendy mówią: a co ona tu robi, skoro jest rąbnięta? Bez jaj, to zakłócenie porządku publicznego. Jeśli jest rąbnięta, to powinna siedzieć w wariatkowie. Zaraz, krótko mówiąc, zadzwonimy do wariatkowa, żeby przyjechali ją zabrać, toż to wogle konkretne naruszenie obowiązującego prawa. No i starszy menda posyła młodszego, żeby zadzwonił do wariatkowa.
Potem przyjeżdża karetka z wariatkowa, do domu wchodzą dwaj sanitariusze i psychiater. Młodszy menda tymczasem tnie już komara na podłodze pod wieszakiem, ze słuchawką telefonu w rękach. Reszta drużyny siedzi przed telewizorem zajęta swoimi sprawami. Starszy menda już gotowy, teściowa gotowa, Chrumkin kontynuuje swój wieśniacki odlot, doktor z pielegniarką całują się i, krótko mówiąc, tego. A w telewizji idzie koncert rosyjskiej dyskokichy narodowej.
Załoga z wariatkowa po cichu rozgląda się na boki i zaczyna w milczeniu podrygiwać do rytmu. A potem śpiewać na trzy głosy: kiełbaso, kiełbaso, zjeść cię w sklepie najlepiej.
Na ten gwar budzi się starszy menda i mówi: o! Znowu doktory! A promedol macie? Wariatkowska załoga coś mu tam niegrzecznie odpowiada. To od razu warzy mu nastrój, więc gliniarz łapie się za pałę i zaczyna swoją ciężką jazdę: no, pokażcie dokumenty!
Wariatkowcy mówią: nie mamy przy sobie, zostały w samochodzie. Zaraz pójdziemy i przyniesiemy. A menda do nich: nigdzie nie pójdziecie, moi drodzy rodacy! Kurwa fa, zostajecie zatrzymani na czterdzieści osiem godzin do wyjaśnienia. Sanitariusze próbują go przyhamować: bądź realistą, chłopie – nas jest trzech, a ty jeden, w dodatku naszprycowany jakimś świństwem. Konkretna gadka, ale w odpowiedzi na nią menda od razu zmienia się na twarzy, próbuje wyciągnąć swój czarny pistolecik i jak nie ryknie: „Stać, sukinsyny! Twarzą do ściany, ręce na kark!”.
I oto nagle a niespodziewanie Chrumkin, o którym wszyscy już dawno zapomnieli, jakby go tu wogle nie było… Tak, Chrumkin, który leżał i leżał, w tej właśnie chwili, kiedy menda wymachuje pistoletem, telewizor drze się, a wariatkowcy trzęsą dupami… W tej właśnie chwili Chrumkin jak nie pierdnie!!! Normalnie aż się szyby zatrzęsły! I wszystkich, kto tylko był w pokoju, od razu wzięło na śmichy-chichy. Pobrechali się, krótko mówiąc, z piętnaście minut, i od razu wszyscy stali się jak rodzeni bracia. A tu akurat w telewizji zaczęło się białe słońce pustyni i wszyscy w głębokiej przyjaźni zaczęli się w nie wgapiać.
Ale Chrumkin to Chrumkin, bez ściemy. Krótko mówiąc, powszechnie znany atmosferopsuj. Ogólnie jest klawo, ludzi wzięło na oglądanie telewizora, ale Chrumkina wzięło na pierdzenie. Pierdzi, kurtyna, i pierdzi! I jeszcze w dodatku smrodzi, jakby wagon zgniłej kapusty przywieźli. Tak, a w dodatku ludzie się boją, że jeszcze trochę i się zesra. I co z nim potem robić. Wariatkowcy mówią: a dawajcie, położymy go w łazience, żeby w razie czego nam nie tego. A mendy mówią, nie, lepiej wogle wynieśmy go z mieszkania, żeby nam tu wogle nie śmierdział.
W rezultacie, kiedy żona Chrumkina wraca wieczorem do domu, widzi jak następuje. Chrumkin, kurwa fa, leży na wycieraczce za progiem, lekko już obesrany, ale czuje się, że to dopiero sam począteczek.
Oczywiście, ten widok bynajmniej jej nie cieszy. Bez jaj, bracia i siostry, co w tym wesołego: dorosły facet leży pod drzwiami paskudnie zafajdany i śmierdzi tak, że święty by nie wytrzymał. Ona, oczywiście, patrzy na niego i myśli: o, podlec! I z takim debilem się związałam na całe życie. Słusznie mnie mama ostrzegała, a ja głupia, kurtyna, nie posłuchałam. I na tej nostalgicznej nucie wchodzi do domu i widzi swoją mamę całkowicie nieobecną, bo właśnie odjechała na tapczanie ze swoimi halunami. A na dywanie, tego… No, krótko mówiąc, wszyscy już dawno wyczepili z rzeczywistości, ale widok tak czy owak jest zasmucający. Przyswajacie? Na dywanie leżą zrzuceni na kupę czterej lekarze, dwie mendy i pielęgniarka. Krótko mówiąc, kolorowych snów, dzieci.
Żona Dziadka Chrumkina patrzy dwie minuty na ten burdel, potem bierze do rąk mopa, budzi szturchańcami całą nakiraną brygadę i wygania ją z mieszkania. Ale robi to tak rzeczowo, prawie że bez bluzgów, jak to ona potrafi. Po prostu tak, jakby to wogle było małe niewinne sprzątanko. Przy czym zaczyna od otwarcia wszystkich lufcików i resztki tej siekiery ulatują do atmosfery. A ich śladem wylatuje używana pompka z podziałką i resztkami dimedrolu, przenośna apteczka, majtki kobiece, dwie mendowskie czapki i pistolet Makarow 56-A-125. Ale pozbierać wszystkich tych rupieci nie ma już komu. Dlatego że nasi mili goście od razu wskoczyli do swoich gablot i zmyli się szybsi od wiatru. I wszystkim im było bardzo wstyd.